MARCIN WESOŁY

www.caribeya.pl 

 

« To była miłość od pierwszego wejrzenia. W dodatku połączona z jakimś dziecięcym zachwytem, który budzi się w człowieku nagle i bez względu na wiek w kontakcie z naturalnym pięknem. To uczucie, jakiego doznałem wówczas nad zatoką Rincón, dojrzewało we mnie latami, rozwijało się z każdym kolejnym pobytem w Dominikanie. Dotąd podróżowałem do tego cudownego karaibskiego kraju 10-krotnie. Tylko raz zdarzyło się tak, że nie mogłem odwiedzić Las Galeras, co uważam za osobiste nieszczęście… Pozostałe wizyty były zawsze intensywną przygodą, tropikalną idyllą albo zabawą w odkrywanie raju ponad 500 lat po Krzysztofie Kolumbie. »

 

W czerwcu 2007 r. mieszkałem w hotelu Real Bella Vista w Santo Domingo. Zajmowałem tani pokój z wiatrakiem łopoczącym na suficie i z widokiem na wybujały, owocujący mangowiec. W małej lodówce trzymałem podstawowe zapasy: piwo Presidente, dwie–trzy soczyste sztuki mango (jakże wspaniale smakują na zimno!) i maść na wszystko. Laptop miałem zawsze oblepiony sokiem owocowym i wszędobylskimi mrówkami. Pracowałem wówczas jako fotoreporter dla jednego z dzienników internetowych w dominikańskiej stolicy. Jeździłem po kraju wzdłuż i wszerz, od Boca Chica po Pedernales czy od San Cristóbal po Puerto Plata. Wieczorami przygotowywałem materiały zdjęciowe dla redakcji, planowałem kolejne dni, co nieco pisałem. 

 

Szczególnie zapadł mi w pamięć powrót z półwyspu Samaná. Znowu byłem oszołomiony dzikością tego regionu, bogactwem przyrody, rozmaitością pejzaży i serdecznością mieszkańców. Pierwszy raz dotarłem tam ponad rok wcześniej z Kingą, wtedy moją dziewczyną, dzisiaj żoną. Mógłbym sparafrazować początek powieści kolumbijskiego pisarza Gabriela Garcíi Márqueza Sto lat samotności, pisząc, że Las Galeras było wówczas niewielką osadą – dwadzieścia chat z trzciny oblepionej gliną […]. Świat był jeszcze tak młody, że wiele rzeczy nie miało nazwy i mówiąc o nich trzeba było wskazywać palcem.

 

 

KRAINA KOKOSA

W 2007 r., korzystając z lokalnego transportu publicznego, jechałem z niezmiernie kolorowego miasta Santa Bárbara de Samaná (lub po prostu Samaná) do tego wymarzonego Las Galeras. Ówczesna droga sprawiała wrażenie tymczasowej. Dziurawa i nierówna, wołała o pomstę do nieba. Za to atmosfera samej podróży była wspaniała, pełna chwil, które zostają w człowieku na długo. W takim dominikańskim środku lokomocji zawsze znajdzie się trochę przestrzeni, aby usiąść wśród ludzi, choć z reguły na pierwszy rzut oka miejsc brakuje. Jednak radosny kolektyw daje wewnątrz popis błyskawicznej samodyscypliny: jedni się przesuną, drudzy przegrupują, inni ścieśnią, starszyzna przycupnie bliżej środka, dzieci wezmą na kolana ich rodzice albo dziadkowie, dziewczyna usiądzie na kolanach swojego narzeczonego. W ten sposób kolejny pasażer wpasuje się w całość bez trudu i bólu. Dominikana powinna otrzymać Nagrodę Nobla za sztukę „kompresji” pasażerów w środkach transportu publicznego! Zresztą nieco ścisku w minibusie albo na pace pick-upa sprzyja zacieśnianiu więzi, a przecież o to chodzi. Usłyszałem wtedy od czarnoskórej współpasażerki, sędziwej señory: Witamy, chłopcze, w „tierra de coco”, w „krainie kokosa”. Mimo wieku kobieta tryskała energią i zarażała humorem. Jej urzekający uśmiech obnażał uzębienie zdrowe i białe jak wnętrze orzecha. Wracała z targu, gdzie handlowała rybami, które o świcie złowił jej mąż. Wszystkie sprzedałam! – zakomunikowała, wskazując pustą miskę, w której pozostały jedynie srebrzyste łuski i rybi śluz. Intensywny morski zapach uderzał w nozdrza. Okoliczne wzgórza pokrywały majestatyczne gaje palm kokosowych. Tuż przed dotarciem do celu usłyszałem od mojej uroczej towarzyszki: Pośpiesz się, młody człowieku, i znajdź tu jeszcze swoje miejsce!.

Dwanaście lat później ta odległa osada, leżąca gdzieś na krawędzi dominikańskiej mapy, jest wciąż tak samo malownicza. Nadal przyciąga swojskością, kameralną atmosferą i spokojem. Człowiek, który chcąc wyrwać się z europejskiego porządku czy uciec przed zimowymi szarościami i paraliżującymi temperaturami, pokona kilka tysięcy kilometrów dzielących go od tego miejsca, znajdzie tu kawałek swojego szczęścia wśród ludzi żyjących po swojemu i to zbawienne, wyczekiwane słońce, dodające życiu wigoru i barw. Przyjeżdżających do Las Galeras od razu oczarowuje miejscowa gościnność. Rozczulające jest także to, jak szybko człowiek przestaje czuć się tutaj obco, jak łatwo zaczyna funkcjonować w lokalnym rytmie i jak mu z tym dobrze. Oczywiście byłem naiwny, myśląc, że zachowam to miejsce dla siebie w stanie nietkniętym. Przecież zachwycałem się nim wielokrotnie, nie potrafiłem utrzymać języka za zębami. W duszy podróżnika, czy tego chce czy nie, ścierają się egoista z altruistą. W moim przypadku, mimo iż konflikt ten był burzliwy, wolałem się dzielić. Poza tym przekonałem się, jaką przyjemność daje pokazywanie znajomym czy najbliższym takich dominikańskich perełek, jak choćby półwysep Samaná. Chyba lubię przystanąć z boku i spojrzeć, jak inni reagują, kiedy na własne oczy widzą miejsca, które sam dobrze znam, i jakie przeżywają przy tym emocje. Wtedy podróż staje się jakby kompletna i przez to ciekawsza – dopełnia ją nowa dawka entuzjazmu, mnogość świeżych wrażeń. Bez wątpienia w samym Las Galeras widać zmiany, lecz są one raczej stopniowe niż gwałtowne, mimo napływu turystów. Obecnie do miejscowości prowadzi już porządna droga, a niedawno okolica doczekała się własnej stacji paliw. Jednocześnie handel benzyną w butelkach po piwie Presidente kwitnie jak dawniej. Każdemu wedle potrzeb – butelki są w trzech rozmiarach: małym, średnim i dużym. Stoją po kilkanaście sztuk na drewnianych kramikach przy poboczach dróg. Nie potrzebują lodówki i solidnego chłodzenia, jak w przypadku ich pierwotnej zawartości. Płaci się i przelewa paliwo z butelki do baku. Ten lokalny biznes to swoją drogą zmyślna forma recyklingu. Niektórych rzeczy po prostu nie można zmienić, i bardzo dobrze. Jedźmy więc do Las Galeras!

 

Benzyna oferowana w szklanych butelkach po piwie Presidente przez przedsiębiorczych dominikańczyków

© MARCINWESOŁY/WWW.CARIBEYA.PL

 

NA PACE DO RAJU

Taksówkarze przyjechali tak, jak zostało uzgodnione dzień wcześniej. Uśmiechnięci, zadowoleni, mimo wczesnej pory – znowu trafił im się opłacalny kurs. Dwie taksówki dla ośmiu osób; od rana przyzwoity zarobek. Ruszamy na dworzec autobusowy w Santo Domingo. Stąd wybieramy się do miasta Samaná, leżącego na półwyspie… Samaná, nad zatoką… Samaná, w prowincji… Samaná.

Zawsze jeżdżę na tej trasie żółtymi autobusami przewoźnika Caribe Tours z terminalu przy alei 27 Lutego (Avenida 27 de Febrero), lecz tym razem zapomniałem wspomnieć o tym taksówkarzom. Usłyszeli jedynie nazwę „Samaná”, po czym zrobili swoje. Podrzucili nas tam, gdzie ich zdaniem było najlepiej, czyli na stację syndykatu transportowego Asotrapusa, wyglądającą jak skrzyżowanie hangaru z porządnie wyremontowaną stodołą. Rozkład jednak był aktualny, zrelaksowani kierowcy spokojnie popijali kawę, bagażowi dbali o resztę. W sumie ucieszyło mnie to niedopowiedzenie, bo dzięki niemu dokonałem odkrycia – poznałem nowy sposób wydostania się z Santo Domingo! W dodatku bilety okazały się tańsze niż w Caribe Tours.

Miałem jeszcze zapas czasu, więc wyskoczyłem po coś do przegryzienia na drogę. Podróż potrwa 3 godz. i trzeba się posilić. Wypatrzyłem sprzedawcę empanadas, młodego Haitańczyka. Właśnie skończył smażyć te podobne do przerośniętych pierogów smakołyki z pysznym nadzieniem. Wziąłem kilka z jajkiem i parę z serem oraz porządną kiść bananów. Zdobyłem prowiant. Ruszyliśmy. Kiedy przyszło płacić za przejazd, okazało się, że w rolę cobradora (konduktora-kasjera) wcielił się… postawny czarnoskóry raper z Detroit, albo gangster, albo jedno i drugie. Przypominał dokładnie kogoś takiego. Na pewno nie wyglądał na typowego Latynosa z Dominikany. Oczywiście był Dominikańczykiem z krwi i kości, mówił po hiszpańsku, pochodził stąd, nie miałem co do tego wątpliwości. Jednak ewidentnie musiał być jednym z samanés, czyli mieszkańców półwyspu Samaná, którzy różnią się od swoich rodaków z innych części kraju. W tym regionie historia zostawiła wyraźny ślad. Nasz cobrador mógł mieć korzenie afro-amerykańskie.

Dwa wieki temu wielu wolnych czarnoskórych emigrantów ze Stanów Zjednoczonych trafiło na Hispaniolę, na której leży Dominikana. Wówczas całą wyspą rządził prezydent z Haiti Jean-Pierre Boyer (1776–1850), przychylny osiedleńcom o afrykańskim pochodzeniu. W lutym 1822 r. wkroczył z siłami zbrojnymi do wschodniej, hiszpańskojęzycznej części Hispanioli i dokonał jej aneksji. Powstało wtedy jedno państwo pod rządami Haitańczyków. Boyer sprowadzał na półwysep Samaná nierzadko całe haitańskie rodziny. Okupacja dawnej hiszpańskiej kolonii Santo Domingo trwała 22 lata, zanim w 1844 r. narodziła się niepodległa Republika Dominikańska.

Rezultaty relokacji byłych niewolników z USA, głównie ze wschodnich stanów, z miast takich jak Nowy Jork, Filadelfia czy Baltimore, na terytorium Haiti, w tym na półwysep Samaná, bywały różne. Większość z nich w krótkim czasie powróciła rozczarowana tam, skąd przybyła. Ci zaś, którzy znieśli trudne warunki i odnaleźli się w nowej ojczyźnie, zachowali północnoamerykańskie tradycje, również językowe. Dzisiaj potomkowie tamtych imigrantów zwani są Americanos de Samaná (samanés). Oczywiście mówią po hiszpańsku, lecz nieliczna starszyzna ponoć wciąż pamięta dawną, angielską mowę.

Zanim cobrador pobrał opłatę, zapytał, dokąd jedziemy. Odparłem mu zgodnie z prawdą, że docelowo do Las Galeras, w mieście Samaná przesiądziemy się przy mercado – „targowisku”. Odrzekł, że nie ma sensu się przesiadać. Za dopłatą w wysokości kilkudziesięciu pesos dojedziemy bezpośrednio, w dodatku tak będzie taniej. Oczywiście jego rozwiązanie było praktyczne i logiczne, lecz ja zaplanowałem inny scenariusz. Obiecałem moim współtowarzyszom podróży, że ostatni odcinek trasy do Las Galeras pokonamy na pace terenówki! To miała być atrakcja. Cobrador uśmiechnął się, zrozumiawszy moje intencje. Tymczasem przy targowisku dopadła nas chmara oferujących dalszy przejazd. Chcieli nas wcisnąć do guaguas (minibusów). Oznajmiłem głośno jak przez tubę, że interesuje nas guagua otwarta – pojedziemy tylko na pace, nie ma innej możliwości!

Dalej wszystko potoczyło się całkowicie w stylu dominikańskim, czyli pod hasłem no hay problema!. Dominikańczycy nie szukają problemów, tylko je rozwiązują. Pół minuty później mieliśmy upragnioną otwartą guaguę. Właśnie przybijałem piątkę z nowym szoferem, gdy wychwycił mnie wzrokiem nasz biletowy „raper” z autobusu. Krzyknął, że człowiek, który nas zawiezie, jest jego znajomym i możemy spokojnie z nim jechać. Tacy potrafią być Dominikańczycy. Choć nasz cobrador sam nie zarobił dodatkowych pesos, nie nachmurzył się. Co więcej, zarekomendował nam właściwą osobę z konkurencji. Guagua, prezentująca się jak przewiewny papamobile, należała do nas w całości. Mieściła do ośmiu osób razem z bagażami. Nie wyobrażam sobie innego środka transportu na tym odcinku. Część ekwipunku znalazła się w nogach pasażerów na pace, reszta powędrowała na dach i została przymocowana misterną pajęczyną linek. Przed odjechaniem udaliśmy się jeszcze na chwilę na bazar, aby nacieszyć oczy mnogością tropikalnych kolorów, nawąchać się, pomacać, powybierać w tym warzywno-owocowym szaleństwie. Wokół nas piętrzyły się aromatyczne, żółciutkie mango, limonki wielkości jabłek, stosy imbiru, kopce manioku (yuca), pochrzynu (ñame), kolokazji jadalnej (yautía coco, taro) i żółtosoczy strzałkowatej (yautía), hałdy zielonych i żółtych platanów (plátanos verdes, plátanos maduros), witki kolendry wyczuwalnej na kilometr i niewiarygodne mikropapryczki, niewiele większe od… ziaren pieprzu.

Wreszcie ruszyliśmy w drogę! Ja zasiadłem obok kierowcy i znowu z otwartymi ustami spoglądałem na ten fantastyczny kawałek kraju. Do celu zostało nam 35 km. Na tej trasie jest naprawdę na co popatrzeć. Zapierająca dech w piersiach przyroda, zachwycające wybrzeże, malownicze pejzaże, osady wypełnione kolorowymi domami – szyja aż boli od wykręcania na prawo i lewo. Po trzech kwadransach dotarliśmy na kraniec dominikańskiego świata, do Las Galeras…

 

 

KRZYSZTOF KOLUMB TU BYŁ

Guagua wyhamowuje kilkanaście metrów od lazurowej wody zatoki Rincón. Tu właśnie kończy się szosa, a szofer zaczyna fajrant przed kolejnym kursem. Szarawy asfalt ustępuje miejsca drobnemu piaskowi w kolorze mąki kukurydzianej. Plażę ocieniają pochyłe palmy kokosowe, targane morską bryzą. Oto karaibska pocztówka na żywo, bez retuszu: wczesne popołudnie pod błękitnym, tropikalnym niebem, rajsko. W nieznacznej odległości od brzegu widać bezludną miniwyspę – El Cayito – z minigajem palmowym. Wysepka liczy na oko jakieś kilkadziesiąt kroków. Na szczęście mało komu przychodzi do głowy, aby to potwierdzać. Zresztą nie jest łatwo do niej dobić ze względu na poszarpany, skalisty brzeg. Obmywające ją wody są ciemniejsze i mniej spokojne niż w innych miejscach w okolicy. El Cayito ma po prostu za zadanie sprawiać, aby zatoka Rincón słynęła z niezapomnianych widoków…

Wiele wskazuje na to, że Krzysztof Kolumb trafił w te rejony 12 stycznia 1493 r. podczas swojej pierwszej wyprawy do Nowego Świata. Odkryta wówczas okolica całkowicie go oczarowała. W streszczeniach dzienników pokładowych admirała można znaleźć dość precyzyjne informacje czy wskazówki: Płynął tedy dalej ku wschodowi aż do pięknego i bardzo wyniosłego przylądka, utworzonego przez prostopadłe skały, który nazwał Cabo del Enamorado. […] Podpłynąwszy blisko, ujrzał jeszcze inny, piękniejszy, wyższy i bardziej zaokrąglony, o 12 legua na wschód od Cabo del Enamorado; przylądek był cały skalisty i przypominał Cabo de São Vicente w Portugalii (Krzysztof Kolumb. Pisma, Warszawa 1970, przekład Anna Ludwika Czerny). Cabo del Enamorado – Przylądek Zakochanego znany jest obecnie jako Cabo Cabrón, czyli Przylądek Rogacza. Cóż, bywa i tak. Fragment lądu przypominający Kolumbowi portugalskie południowo-zachodnie wybrzeże to dziś Cabo Samaná (przylądek Samaná), kryjący w sobie wiele skarbów półwyspu, łącznie ze zjawiskową, bajecznie położoną plażą Frontón. Z innych zapisków słynnego żeglarza wynika, że na linii między Cabo Cabrón i Cabo Samaná odkrył wielką zatokę na 3 legua szeroką z małą wysepką pośrodku. Niewykluczone, że tą wysepką jest wspomniana wcześniej El Cayito – jeden z symboli Las Galeras. Kto jej nie zauważył, prawdopodobnie tam nie dotarł. I ma czego żałować. Las Galeras i jego okolice stanowią kwintesencję półwyspu Samaná – jednego z najpiękniejszych, najbardziej oszałamiających i fotogenicznych rejonów Dominikany. Ktokolwiek trafił w te strony, wraca zachwycony. Sami Dominikańczycy co i rusz zachęcają przyjezdnych, aby jechali na Samanę i odpoczęli w głuszy, w pobliżu miejsc, które przed wiekami urzekły załogę Kolumba. Obłędna, jakby spotęgowana w swojej bujności przyroda i majestat oceanu sprawiają, że wzbiera tu w człowieku radość, jaką musieli odczuwać pierwsi wyspiarze. Ten rejon zachwyci nawet największego malkontenta.

Do niektórych, nadal półdzikich plaż można dostać się zarówno lądem, jak i drogą morską. Jaki sposób wybierzemy, zależy od naszego apetytu na przygodę i budżetu. Przyda się auto terenowe z napędem na cztery koła albo motocykl, ewentualnie łódź motorowa, jeśli w grę wchodzi przeprawa wodna. Dotarcie motocyklem do niektórych miejsc zajmuje więcej czasu, często wymaga karkołomnych wyczynów, ale kosztuje mniej. Z kolei łodzią płynie się szybciej, lecz trzeba za to więcej zapłacić. Wszelkie niewygody zawsze rekompensują zjawiskowe krajobrazy. Na lądzie można oglądać plantacje ananasów czy kakaowców, gaje bananowe lub uprawy imbiru albo kolorowe dominikańskie chałupy, których widok zawsze raduje duszę. Z perspektywy łodzi podziwia się nieposkromioną zieleń wybrzeża porośniętego palmami i migdałowcami. Na dalszym planie majaczą błękitne garby łańcucha Sierra de Samaná, skrywające ekskluzywny surowiec półwyspu – marmur.

Samanę warto także przemierzać pieszo, konno, rowerem czy wypożyczonymi quadami. Pomarańczowoceglasty kurz szutrówek wczepia się w kołnierze koszul, prószy rozradowane twarze, osiada na aparatach, wnika zachłannie we wszystko. Czasem na odcinkach wciąż namokłych po nocnych deszczach zmienia się w rude błoto bluzgające spod tylnych kół gdzie popadnie. Komu to jednak przeszkadza, gdy nabijamy kilometry w plenerach zachwycających taką zmiennością i charakterem. Kiedy mijamy jakby usypane z mąki plaże obmywane przez oślepiająco jasne fale Atlantyku albo pagórkowate pastwiska ponaznaczane „cementowymi” pniami palm królewskich czy wiejskie mikrocmentarze z liczbą grobów do policzenia na palcach jednej dłoni i niesłychaną aurą, bliższą raczej życiu niż śmierci… Wyjeżdżamy pełni energii rano. Wracamy późnym popołudniem o tzw. złotej godzinie – w czasie, gdy zachodzące słońce podlewa świat żółtozłocistym, miękkim światłem, najlepszym dla oka fotografa. Gdzieś w tej eksplodującej wigorem rzeczywistości żyją ludzie, Dominikańczycy, samanés. Wspaniali, przyjaźni, radośni, ujmujący. Chcą, aby przybysz z zewnątrz poczuł się tu dobrze. Nie sposób zresztą, żeby było inaczej. Również wieloryby, potężne, lecz pełne dostojeństwa humbaki, upodobały sobie wody w okolicy półwyspu Samaná i rokrocznie przypływają w te malownicze strony na gody. Można je wówczas dyskretnie obserwować.


 

Łodzie pod palmami w Las galeras

© MARCINWESOŁY/WWW.CARIBEYA.PL

 

 

MORSKIE TORTURY

W Las Galeras od rana padał deszcz. A przecież prognozy pogody na ten marcowy dzień były inne! Żadnych opadów, tylko słońce, może gdzieniegdzie zachmurzenie. Jednak groźne chmury oberwały się nad zatoką Rincón i lało doprawdy rzęsiście. Widocznie tropikalna noc nie zdążyła wypłakać się przed świtem. Krople, wielkie jak pestki awokado, nadal smagały świat. Ulewa, zbyt mocna bryza i wzburzone fale oceanu nie sprzyjały zupełnie temu, co planowaliśmy, czyli podglądaniu humbaków. Zerkając w dal, rzuciłem nieco na wyrost, że się przejaśnia, że na szarym niebie widać już błękitne prześwity. Bardzo chciałem, aby tak było. Grupa znajomych parsknęła śmiechem. Optymista! –powiedział ktoś. Czekając na śniadanie, siedzieliśmy na tarasie pięknie położonego, kameralnego pensjonatu La Isleta składającego się z kilku bungalowów urządzonych prosto, lecz ze smakiem. Prowadzi go fantastyczny gospodarz, Dominique, Francuz mieszkający od 20 lat w Dominikanie. Ponieważ w tej okolicy, jak sam powiada, był pionierem inwestycji turystycznych, jego uroczy zakątek znajduje się w pierwszej linii brzegowej. Z tego względu każdemu przyjezdnemu na ten widok natychmiast odbiera mowę. Przed laty Dominique podróżował od Brazylii po Tajlandię, szukając swojego miejsca na świecie. Nie potrafił oprzeć się urokom Dominikany. Tu zamieszkał, założył rodzinę i teraz dzieli się z innymi przepięknym kawałkiem swojej przybranej ojczyzny. W niewielkim, lecz bujnym ogrodzie Dominique’a rosną marakuje, guawy, kalabasy, kwitną helikonie i hibiskusy. Czasem zbierałem dojrzałe, opadłe guawy na sok. Niektóre były napoczęte przez nietoperze. Indianie Taino wierzyli, że pod postacią tych nocnych ssaków duchy przodków wracają, aby się posilić. Dlatego guawa (gujawa) czy też po hiszpańsku guayaba, co brzmi znacznie piękniej, ten jeden z najbardziej kojarzonych z tropikiem owoców, jest poświęcona zmarłym. Zresztą sam jej aromat mógłby wskrzesić nieboszczyka… Nazwa La Isleta, czyli w języku hiszpańskim Wysepka, pochodzi od wspomnianej wcześniej El Cayito, widocznej zresztą z pensjonatu. Niewiele trzeba tu było wymyślać. 

Na śniadanie dostaliśmy prócz smażonych jajek i tostów równiutko pocięte papaje i ananasy, sok z marakui oraz świeżą wodę kokosową, a przede wszystkim dominikańską kawę: mocną, aromatyczną, krzepiącą. Tymczasem nad przylądkiem Samaná, czyli tam, gdzie mieliśmy popłynąć tego dnia, uparcie czerniało zamiast jaśnieć. Po niecałej godzinie nastąpił cud. Przestało padać. Za to powietrze zwilgotniało jeszcze bardziej, bo teraz woda zmieniała się w parę. W końcu dotarliśmy na plażę, gdzie miejscowi szykowali już łodzie na morską eskapadę, która o mały włos mogła nas ominąć. Było ich kilkunastu. W tropiku gorsza pogoda nie zasiewa w ludziach wątpliwości. Uwijali się. Każdy wiedział, w co ma ręce włożyć. Wybierali deszczówkę z kadłubów, sprawdzali silniki Yamaha, liczyli kapoki. Joel przyjechał czarnym pick-upem i przywitał się z kim mógł. Był szefem, kapitanem kapitanów. Przywiózł plastikowe kanistry z paliwem, które ładowano do różnych łodzi. Jedna z nich zwała się Jorge Luis, czyli Jerzy Ludwik. Na innej widniał napis Dios y HombreBóg i Człowiek; być może pomogą sobie nawzajem. Wciąż brakowało słońca, ale niebo powoli się rozchmurzało, ukazując gdzieniegdzie ten upragniony błękit. Poza tym kłębowisko niechcianych chmur wyniosło się nad Cabo Cabrón, w kierunku przeciwnym do naszego celu. Problemem pozostawała jedynie dość silna bryza. Kiedy wszystko było gotowe, miejscowi skrzyknęli się w grupy i nadludzkim wysiłkiem, sapiąc, pojękując i klnąc, wypchnęli do oceanu wyekwipowane łodzie, które dotąd grzęzły w piasku pod wysmukłymi palmami. Po usadowieniu się jak trzeba i wyważeniu jednostki ruszyliśmy. Nasz el capitán nie szczędził potężnego silnika. Wtedy poczuliśmy, czym jest prawdziwa morska przygoda. 

Już od startu nami niemiłosiernie trzęsło i ciągle rzucało na boki. Nasza zuchwała szalupa napierała dziobem na coraz większe fale, tłukła nim spienione bałwany, cięła niesforne grzywacze. Co chwilę odrywało nas od kotłującego się oceanu, od tej rozszalałej, atramentowej topieli, po czym wpadaliśmy ponownie w jego rozbujane, zdradliwe ramiona z wielkim hukiem. Od tych nagłych uderzeń nasze ciała całe wibrowały, traciły rezon; pośladki gięły się na ławach łodzi jak plastelina na blacie stołu. Spojrzałem na kompana siedzącego obok. Po każdym twardym lądowaniu mrużył oczy, po każdym szturmie zaciskał zęby. Kapitan, obserwując nas, dławił się od śmiechu. Żywioł nie zamierzał słabnąć. Woda wdzierała się na pokład, mocząc nam ubrania, chlustając po oczach, po aparatach, po wszystkim. Była ciepła, nic dziwnego, że ok. 40-tonowe humbaki baraszkują w niej gorliwie o tej porze roku. Na domiar złego z resztki podejrzanych chmur lunął deszcz, nie tak mocny, jak ten poprzedni, ale doskwierający podwójnie. Co jeszcze mogło nas upokorzyć? Może spotkanie z jakąś morską ohydą, choćby legendarnym krakenem? Żadne takie monstrum nie wypełzło jednak z podwodnych czeluści. Po trwającej mniej więcej godzinę udręce morze się uspokoiło i wreszcie zaświeciło słońce. Kiedy otrząśnięci z szoku i słonej wody wróciliśmy do życia, padło pytanie: I gdzie są humbaki?.


 

 

Ekipa dominikańczyków przygotowująca się do wypłynięcia na pełne morze wraz z grupą turystów

© MARCINWESOŁY/WWW.CARIBEYA.PL

 

LEKCJA O HUMBAKACH

Dla tych, którzy nie pamiętają lekcji biologii na temat tych wielkich i uroczych stworzeń, mamy zwięzłe résumé. Humbaki czy też inaczej długopłetwce oceaniczne to ogromne morskie ssaki. Nazwa łacińska gatunku brzmi Megaptera novaeangliae i precyzyjnie oddaje znamienny szczegół anatomii tych olbrzymów. Termin megaptera pochodzi z greki. Tłumaczy się go jako „wielkie skrzydło”. Humbaki mają długie i masywne płetwy piersiowe przypominające skrzydła jakiegoś prehistorycznego ptaka. Podłużne głowy i żuchwy waleni poznaczone są charakterystycznymi guzami, które wyrastają w równych odstępach. Ich układ przypomina fragment gigantycznego alfabetu Braille’a. Co ciekawe, każdego osobnika można dokładnie zidentyfikować po unikatowym wzorze na płetwie ogonowej, podobnie jak człowieka po liniach papilarnych. Warto jeszcze odnotować, że humbak to po prostu… garbus. W języku angielskim zwie się humpback whale, a po hiszpańsku ballena jorobada (w obu przypadkach nazwy da się przetłumaczyć jako „wieloryb garbus”). Bierze się to stąd, że podczas zanurzania waleń ten „garbi się” w charakterystyczny sposób. Dorosłe osobniki mogą mierzyć nawet do 17 m, a ważyć do 45 t. Humbaki w codziennym menu stawiają na „owoce morza”, głównie w postaci krylu. Są wytrawnymi akrobatami i pieśniarzami. Potrafią wyskakiwać z oceanu z impetem, co dla takich gigantów jest nie lada wyczynem i świadczy o ich olimpijskiej sprawności. W celu komunikowania się korzystają z własnego systemu dźwiękowego, czyli tzw. pieśni. Nawołują się nimi, rozpoznają, wabią płeć przeciwną. Humbaki imponują zacięciem wytrawnych podróżników. Co roku płyną po kilka tysięcy kilometrów z arktycznej północy na rozgrzane południe. Są wśród nich „Amerykanie”, „Kanadyjczycy”, „Grenlandczycy” i „Islandczycy”. U wybrzeży Dominikany, w błogim cieple podzwrotnikowych wód odbywają gody i wydają na świat potomstwo. Ciąża samicy trwa ok. 11–11,5 miesięcy, co oznacza, że humbaczątka będące owocem zeszłorocznych flirtów mają szansę urodzić się tam, gdzie zostały poczęte.

W okolicy malowniczego półwyspu Samaná humbaki oddają się miłosnym igraszkom od wieków, rokrocznie, od stycznia do marca. Dlatego tutaj trafiliśmy. Tyle że te fascynujące stworzenia lubią się podroczyć z ciekawskimi obserwatorami (a może wścibskimi podglądaczami?) i dość często chowają się w morskiej głębinie. Nie wyskakują z niej na zawołanie, nie mają parcia na szkło. Nam jednak dopisało szczęście. Na koniec naszej mokrej odysei humbaki nie zawiodły i pokazały się w całej okazałości. Pozwoliły na siebie popatrzeć chociaż przez chwilę. Wynurzone, przepływały blisko łodzi, pojedynczo bądź stadnie. Poruszały się elegancko, z gracją. Ich czarne, muskularne grzbiety, napinając się przy zanurzaniu, połyskiwały w słońcu. Obserwowanie humbaków to czysta frajda. Jest w tym jednocześnie coś mistycznego – patrzących opanowuje chwytające za serce uczucie, jakie wywołuje obcowanie z dziką naturą tu i teraz. Oto komplet cudownych wrażeń z pobytu w rajskim Las Galeras.