Nakładem Wydawnictwa Bezdroża ukazała się nowa książka Moniki Witkowskiej „Horn na trawersie. Opowieści nie tylko żeglarskie”.

 

Poznali się w górach, w dramatycznych okolicznościach, w efekcie których odmrożony Mario stracił palce i część nosa.                                                                                                Przyjaźń Polki i Rumuna przeniosła się na morze. Na małym, drewnianym jachcie opłynęli razem przylądek Horn, uznawany za żeglarski Everest. Relacją z tego rejsu jest ta książka, chociaż jej treść nie ogranicza się do żeglowania. Ta lektura to okazja, by się dowiedzieć:

– Jakie przywileje przysługują żeglarzom, którzy opłynęli najgroźniejszy z przylądków?

– Dlaczego marynarze tatuowali sobie syreny i kotwice?

– Kim była kobieta, która jako pierwsza opłynęła świat (w XVII wieku, w przebraniu mężczyzny)?

– Czy pingwin może zakochać się w człowieku?

-Skąd się wzięły nazwy Ziemia Ognista i Patagonia?

– Co się stało z Indianami, którzy niegdyś zamieszkiwali kraniec Ameryki Południowej?

– Jak przyrządzać wodorosty wspomagające m.in. potencję seksualną?

– Jakie mogą być skutki zderzenia z wielorybem?

– Dlaczego żeglarze darzą szacunkiem albatrosy?

„Był to już któryś dzień żeglugi z Valpraiso w kierunku Hornu. Sielankowa, wręcz bezwietrzna pogoda i niema gładkie morze wcale nas nie cieszyły – według nas w osławionych ryczących czterdziestkach z założenia powinno wiać. Brak sztormów wydawał się wręcz podejrzany. Czuliśmy się jak na tykającej bombie.                      Pewnego pięknego poranka (naprawdę pięknego, z bezchmurnym niebem – pamiętam jak dziś!) spokojne życie załogi przerwał komunikat pogodowy. Jego treści w pełni nie rozumieliśmy (nikt z nas wtedy nie znał dobrze hiszpańskiego), ale podsumowujące go złowieszcze „peligro de muerte” (niebezpieczeństwo śmierci) do nas dotarło. Zmroziło na, bo bynajmniej nie zamierzaliśmy żegnać się z życiem, a z drugiej strony, nadrabiając minami, maskowaliśmy swój strach, który nie przystoi przecież dzielnym wilkom morskim, za jakich po cichu się uważaliśmy. Właściwie nie wiedzieliśmy, co mamy robić. Telefony nie działały (satelitarny też nie, bo był zepsuty), tak więc pożegnanie z rodzinami i tak nie wchodziło w grę, a stres potęgował fakt, że nic absolutnie nie wskazywało byśmy się mieli znaleźć wkrótce w samym środku cyklonu. „

Fragment książki „Horn na trawersie. Opowieści nie tylko żeglarskie”