ARKADIUSZ WALUS

www.bikeexpo.pl

Cykloturystyka rozwija się już od bardzo dawna. Ale obecnie obserwujemy prawdziwy boom na nią. Dzieje się tak za sprawą rowerów ze wspomaganiem elektrycznym. Tzw. e-bike, bo o nim właśnie mowa, nie jedzie sam. Nie wystarczy usiąść i przekręcić manetką, jak w hulajnodze elektrycznej, żeby ruszył z miejsca. Pozostaje on nadal rowerem, który potrzebuje siły ludzkich mięśni, ale pedałowanie zawsze możemy wspomóc silnikiem elektrycznym.

Zazwyczaj mamy do dyspozycji trzy lub cztery stopnie siły wspomagania, które możemy dowolnie używać, w zależności od naszych potrzeb czy np. nachylenia podjazdu. Aktualnie na rynku można znaleźć rowery elektryczne wielu producentów i każdego rodzaju: od miejskich transportowców z koszykiem, poprzez jednoślady typu MTB, aż po rowery gravelowe czy szosowe.

 

E-BIKE PRZYJACIEL KAŻDEGO… CYKLISTY!

Wśród przeciwników rowerów elektrycznych szczególnie rowery szosowe z dodatkowym wspomaganiem wzbudzają najwięcej emocji. Kolarz ze wspomaganiem elektrycznym…? Przecież to zabija sportowego ducha – krzyczeli niektórzy! Nie pomyśleli jednak o osobach starszych, byłych sportowcach, którzy kochali kolarstwo, ale wiek lub zdrowie nie pozwalają im już jednego dnia pokonać 3 tys. m przewyższenia w ukochanych górach. Tak samo zresztą, jak i o partnerkach lub partnerach zapalonych cyklistów albo cyklistek, którzy dzięki wspomaganiu elektrycznemu mogą teraz wspólnie pokonywać najpiękniejsze i najdłuższe trasy kolarskie. Zresztą na e-szosie można „ujechać się” równie mocno, jak na tradycyjnej szosówce, o czym pisał niedawno ceniony dziennikarz Eurosportu, Mariusz Czykier, po tym, jak wystartował w majowym Giro-E w Italii.

Wszyscy ci malkontenci nie pomyśleli też o niewysportowanych turystach, którzy zwykłym rowerem MTB nigdy nie pokonaliby górskich ścieżek i nie cieszyli się fantastycznymi widokami, bo nawet piesze podejście na szczyty było dla nich często zbyt trudne. Nie wspominając już o emerytach, którzy dotąd mogli podróżować tylko samolotem, autokarem, statkiem lub na osiołku czy wielbłądzie. Wszyscy ci ludzie mają teraz szansę zwiedzać góry, doliny, wielkie miasta, zabytkowe miasteczka czy pokonywać piękne asfaltowe trasy właśnie na rowerze elektrycznym. I to na całym świecie! Mogą także po prostu dojechać na nim spokojnie do pracy albo na spotkanie, nie pocąc się.

Ja miałem to szczęście, że tuż przed wybuchem pandemii, dzięki zaprzyjaźnionemu magazynowi All Inclusive mogłem przemierzyć świat i sprawdzić, jaką ofertę dla rowerzystów przygotowały popularne turystyczne regiony. Odwiedziłem w ten sposób m.in. pocztówkową Toskanię i zniewalającą Elbę czy zjawiskową Kubę.

GOŚCINNA, POCZTÓWKOWA TOSKANIA

Ta historyczna kraina w środkowych Włoszech stanowiła cel mojej pierwszej przedpandemicznej wyprawy, na którą wyruszyłem w kwietniu. W Polsce pogoda jeszcze nie rozpieszczała, ale w ciepłej i słonecznej Italii czuć już było pełnię wiosny. Tuż po wylądowaniu czekała na mnie na lotnisku niesamowita ekipa Sylvii Livioni (Visit Tuscany & Ciclica), która zawiozła nas prosto do naszej bazy wypadowej, ulokowanej w pobliżu zabytkowego miasteczka Vinci, gdzie 15 kwietnia 1452 r. przyszedł na świat genialny Leonardo da Vinci. Przeznaczone dla nas miejsce zakwaterowania – Tenuta di Artimino – okazało się niezmiernie klimatyczne i oferujące zapierające dech w piersiach widoki na okolicę, a także przepełnione wielką pasją do gór jego właściciela. Organizuje on głównie pobyty dla miłośników wspinaczki oraz jazdy na rowerze. Z pozostałymi uczestnikami wyjazdu poznaliśmy się podczas wieczornej kolacji w pobliskiej restauracji. Była to ośmioosobowa ekipa dziennikarzy z kilku krajów Europy. Ludzie w różnym wieku, o różnym stopniu wysportowania. Ja jednak nie mogłem się doczekać poranka, kiedy to mieliśmy wyruszyć na wyprawę rowerową…

Gdy wreszcie nadeszła ta chwila, poznałem wspaniałą i sympatyczną osobę, wielkiego pasjonata i byłego kolarza amatora MTB z urokliwego Vinci. Marco Tani, bo o nim mowa, to właściciel lokalnej firmy Leonardo da Vinci Bike Tour. Okazało się, że jego mama jest Polką i możemy rozmawiać w moim ojczystym języku! Dowiedziałem się, że Marco niedawno porzucił pracę na etacie i zajął się prowadzeniem wypożyczalni rowerów oraz organizacją wycieczek dla cyklistów. Chwilę później odebrałem zamówiony wcześniej rower typu gravel, zwany inaczej szutrówką. Zauważyłem też, że poza mną tylko jeszcze jedna osoba zdecydowała się na sprzęt bez wspomagania elektrycznego. Jak się za moment dowiedziałem, był to były kolarz. Pozostali uczestnicy wyjazdu w większości po raz pierwszy dosiedli rowerów elektrycznych. Marco poprowadził nas w niesamowite toskańskie tereny, których urok mogą oddać wyłącznie zdjęcia. Ja nie potrafię opisać ich naturalnego piękna słowami. Na podjazdach „dostawałem bęcki” zarówno od byłego kolarza, jak i czasem od pań redaktorek, zadowolonych chyba z tego, jak wylewam siódme poty, kiedy one włączają trzeci stopień wspomagania, redukują przerzutkę (o tym nie wolno zapominać!) i podziwiając malowniczą okolicę, pokonują po kilkaset metrów przewyższenia dziennie. Największą radochę miałem w trakcie zjazdów, bo wtedy mogłem „odegrać się”, pędząc w dół, kiedy one musiały hamować.

W ten sposób pokonaliśmy zarówno szosowe, treningowe trasy Rekina z Mesyny, jak mówi się o Vincenzie Nibalim – włoskim kolarzu szosowym, jednym z siedmiu w historii, którzy wygrali trzy Wielkie Toury, czyli Tour de France w 2014 r., Giro d’Italia w 2013 i 2016 r. oraz Vuelta a España w 2010 r., jak i wspaniałe górskie ścieżki, zatrzymując się na posiłki w restauracjach, które lokalizacją, wykwintnością dań i urokiem osobistym właścicieli biją na głowę chyba wszystkie inne na świecie. Poczęstunku w plantacyjnym ogrodzie czy knajpki w starej kamienicy z widokiem na ogromną dolinę nie sposób zapomnieć. Dobrze, że mogłem te wszystkie toskańskie smakołyki i słodkości szybko spalać.

W czasie wolnym zwiedziliśmy niezmiernie interesujące Muzeum Leonarda da Vinci w jego rodzinnej miejscowości (Museo Leonardiano di Vinci), jeździliśmy do pobliskich wspaniałych term jaskiniowych (Grotta Giusti w Monsummano Terme) czy ekskluzywnych winiarni i restauracji, jak choćby luksusowa willa Medyceuszy La Ferdinanda, wzniesiona w 1596 r., a obecnie należąca do Tenuty di Artimino. Piekliśmy nawet własną pizzę w ogrodowym piecu, który znajdował się w naszej bazie. Ostatniego dnia, oczywiście na rowerze, pojechałem samotnie do Florencji, gdzie następnie spotkaliśmy się wszyscy w centrum tego fascynującego miasta w luksusowym Grand Hotelu Baglioni, zjedliśmy pożegnalny obiad i udaliśmy się na lotnisko.

Włochy są prawdziwą rowerową mekką. Nikt w tym gościnnym kraju na kolarzy i rowerzystów nie trąbi, na drodze panuje uśmiech i wzajemny szacunek. A dzięki e-bike’om możecie odkryć przepiękne zakątki Italii i poznać to, co nie jest dostępne dla wszystkich. Coś, czego nigdy nie zapomnicie.

 

ZNIEWALAJĄCA PIĘKNEM KUBA

Ten największy pod względem powierzchni kraj na Karaibach (zajmujący obszar blisko 110 tys. km²), zamieszkany przez prawie 11,5 mln osób, od zawsze budził moje pożądanie, ale Kuba na rowerze… to było prawdziwe marzenie. W maju, kiedy wspólnie z Michałem Domańskim, zaprzyjaźnionym redaktorem naczelnym magazynu All Inclusive, oraz innymi dziennikarzami z całego świata zostałem zaproszony przez Ambasadę Republiki Kuby w Polsce na targi FITCuba 2019 w Hawanie (La Habana), udało mi się je spełnić. Moim celem było sprawdzić, jak ten raj na ziemi jest przygotowany na wizytę zapalonych rowerzystów z Europy. I przyznam szczerze, że nie należało to do łatwych zadań, gdyż liczba interesujących spotkań, konferencji oraz atrakcji, które czekały na nas przez te dziesięć dni, była wprost niezliczona. Przez bardzo napięty program czasami brakowało nawet czasu na zmianę ubioru odpowiedniego do okazji.

Zwiedziliśmy czarującą Kubę od stołecznej, pełnej cudownych zabytków Hawany do położonego ok. 130 km na wschód kurortu Varadero, usytuowanego malowniczo na półwyspie Hicacos, w prowincji Matanzas. Oprócz imponujących rozmachem i lokalizacją targów turystycznych FITCuba 2019 odbywających się w hawańskim Castillo de los Tres Reyes Magos del Morro (Castillo del Morro) odwiedzaliśmy parki narodowe, jak np. Valle de Viñales czy Ciénaga de Zapata, rozległe plantacje, opery, nocne kluby i rewie, regionalne uroczystości, oficjalne konferencje oraz rajskie plaże. Spotykaliśmy na ulicach wspaniałych, zwykłych, a tak naprawdę po bliższym poznaniu niezwykłych Kubańczyków, którzy serdecznością i otwartością biją na głowę większość znanych mi nacji, oraz oficjeli z rządu, filantropów i znanych architektów pracujących nad odbudową kubańskich dóbr kultury. Podróżowaliśmy komfortowymi autokarami w policyjnej obstawie, ale także spacerowaliśmy samotnie po przedmieściach czy centrum stolicy Kuby. Wszędzie i zawsze czuliśmy się niezmiernie bezpiecznie i byliśmy serdecznie witani.

I tak samo jest na tej gorącej karaibskiej wyspie na rowerze. Nie brakuje wypożyczalni e-bike’ów, cykliści na drodze są bezpiecznie omijani i szanowani, a w małych miejscowościach czy dużych miastach w razie potrzeby każdy chętnie udzieli im pomocy. Ze względu na bardzo wysokie temperatury oczywiście polecam jazdę w godzinach porannych. W kilku hotelach widziałem kolarzy szosowych wyruszających na treningi o 6.00, czyli o tej samej porze, jak robią wilanowscy miłośnicy rowerów, którzy spotykają się przed pracą na treningach nazywanych „Psychoporankami”. Z tą różnicą, że na Kubie po porannej jeździe czekają ciepłe wody Morza Karaibskiego i mocno świecące słońce oraz oczywiście niezwykłej urody… żony lub partnerki. Moim marzeniem jest wrócić na tę zniewalającą wyspę i mieć czas objechać ją ponownie, w całości na rowerze.

Castillo del Morro w Hawanie zaprojektował włoski inżynier wojskowy Battista Antonelli (1547–1616).

PRZYGODA W WALONII

Walonia przywitała piękną lipcową pogodą mojego przyjaciela z ekipy kolarskiej BIKE EXPO Narodowy Team. To właśnie Tomasz Stępień, w moim zastępstwie, pojechał na kolejne z rowerowych zaproszeń od magazynu All Inclusive. Podczas powitalnego wieczoru od Michela Janowskiego, przedstawiciela Wallonie Belgique Tourisme na kraje Europy Środkowej i organizatora tej przygody, dowiedział się nawet, że w Górach Izerskich za czasów Mieszka I, w X w., Walończycy zakładali swoje osady i uczyli miejscowych hutnictwa, a restauracja w 4-gwiazdkowym hotelu Les Tanneurs w Namur, w której jedli kolację, była niegdyś… więzieniem. Ale najważniejsze wydarzyło się następnego dnia rano, 8 lipca. Pociągiem dostali się do słynnego z karnawału miasta Binche i razem z kilkudziesięciotysięcznym tłumem udali na start liczącego 215 km 3. etapu Tour de France 2019 (Binche – Épernay, już we Francji, w regionie Grand Est). Byli wszędzie, gdzie wejście umożliwiły im przepustki dla VIP-ów: na scenie i tuż za nią, pod telebimami rozstawionymi w mieście czy w okolicach autokarów z kolarzami. Docierali w każde miejsce, w którym czuć było atmosferę wielkiego święta z okazji 100-lecia żółtej koszulki lidera klasyfikacji generalnej Tour de France (po francusku maillot jaune). Została ona zaprezentowana uroczyście, w asyście ochroniarzy i oficjeli, na scenie. Belgia wydała na świat w czerwcu 1945 r. Eddy’ego Merckxa – jednego z najlepszych zawodników na świecie, wielokrotnego triumfatora Tour de France (w latach 1969–1972 i w 1974 r.). Ze względu na 50. rocznicę jego pierwszego zwycięstwa w Tourze na miasto startowe 106. edycji tego wielkiego wyścigu została wybrana belgijska stolica – Bruksela. Powróćmy jednak do 3. etapu tzw. La Grande Boucle, czyli Wielkiej Pętli, i karnawałowego Binche. Wreszcie nastąpił długo oczekiwany start honorowy, a wkrótce potem rozpoczęło się już normalne ściganie. Pojawili się najsławniejsi kolarze na świecie! W pierwszym rzędzie znalazła się wspaniała trójka: Słowak Peter Sagan, Walijczyk Geraint Thomas i Francuz Julian Alaphilippe. Tuż za nimi widać było innych genialnych kolarzy, a wśród nich naszego Michała Kwiatkowskiego. Za kolorowym peletonem przemknęły wozy techniczne, obsługa wyścigu, policja i reporterzy.

Kolejny punkt programu stanowiło sprawdzenie jakości i atrakcyjności walońskich tras rowerowych. Wypożyczonym bez problemu miejskim rowerem Tomek udał się do La Louvière w prowincji Hainaut, położonego na wschód od Mons. Największą atrakcją tego ponad 80-tysięcznego miasta są cztery hydrauliczne dźwigi (podnośnie) dla statków na starym Kanale Centralnym (Canal du Centre), które łączą Mozę ze Skaldą. Te podwójne windy pochodzą z ok. 1900 r. i zostały wpisane w 1998 r. na prestiżową Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO.

Rankiem Tomek dosiadł roweru szosowego i pojechał do miejscowości Huy nad rzeką Mozą, gdzie znajduje się jeden z najsłynniejszych kolarskich podjazdów i meta wyścigu La Flèche Wallonne (Walońska Strzała). Przed wyjazdem z Namur, ponad 110-tysięcznej stolicy Walonii, zajrzał do miejscowego Decathlonu, aby podregulować sprzęt. Bardzo sympatyczna i fachowa obsługa (bez żadnych opłat) zapewniła bezstresowe rozkoszowanie się trasą. Droga wiodła malowniczo wzdłuż rzeki Mozy. Jakość nawierzchni asfaltowych była poprawna, choć zdarzały się nieco gorsze fragmenty trasy. Za to roztaczające się z siodełka widoki zapierały po prostu dech w piersiach. Przed oczami rozciągały się bardzo urokliwe i klimatyczne pola, lasy, łąki, miasteczka i wioski. Nawet wiatraki są tutaj tak wkomponowane w krajobraz, że stanowią z nim integralną, symbiotyczną całość. Siedząc na rynku w Huy przy kawie i ciastku, Tomek patrzył na amatorskie grupy kolarskie wjeżdżające do licznych kawiarenek albo z nich wyjeżdżające. Podjazd – maksymalnie nawet 26-procentowy – na szczyt Mur de Huy (204 m n.p.m.), często wykorzystywany podczas wielkich wyścigów (kończy się tu trasa słynnego wyścigu La Flèche Wallonne), również został zaliczony. Kolejnymi punktami programu były spotkania i wywiady z przedstawicielami ważnych walońskich miast i całego regionu, ukierunkowane na transport ekologiczny i infrastrukturę rowerową. Obiadokolacja w pięknej restauracji „Brasserie François” w Namur w towarzystwie Philippe’a Collarta, rzecznika prasowego Belgijskiej Federacji Frankofońskiej Cykloturystyki i VTT (FFBC – Fédération Francophone Belge de Cyclotourisme et VTT), przebiegła w sympatycznej atmosferze i stanowiła udane zakończenie walońskiej przygody.

Cytadela w Namur, główna fortyfikacja w stolicy Walonii, na wzgórzu u zbiegu rzek Sambry i Mozeli.

WSPANIAŁA ROWEROWO ANDORA

Andora, którą dotąd znałem tylko z doskonałych wyjazdów narciarskich, skusiła mnie w lipcu. Nie tylko z powodu zaproszenia nas do niej przez Leszka Janasa, właściciela i twórcy Infoski.pl, ale też dlatego, że punktem kulminacyjnym wyprawy był tutejszy amatorski wyścig kolarski Volta als Ports d’Andorra, w którym niejednokrotnie startował sam Czesław Lang. Najbardziej podniecała mnie myśl o liczbie przewyższeń i podjazdów, które mogłem podczas niego zaliczyć. Wraz ze mną poleciał nasz przyjaciel, ambasador BIKE EXPO – Narodowy Test Rowerowy i Fundacji DKMS, kolarz ekstremalny, multirekordzista Guinnessa – Valerjan Romanovski. Ten prawdziwy Iceman kolejnej zimy pojechał zresztą samotnie do Andory na… rowerze, bez żadnego wsparcia. Ale co to dla niego, skoro potrafi jeździć trzy dni w temperaturze -60°C po Jakucji lub 12 godz. na trenażerze w chłodni o temperaturze -100°C podczas naszego wydarzenia na PGE Narodowym w Warszawie?! Podróż do Barcelony samolotem i transfer autokarowy do Andory były więc dla Valerjana z pewnością wyjątkowo nudnym zajęciem.

Nasza przygoda zaczęła się od samego rana następnego dnia. Zaczęliśmy od małej rozgrzewki po okolicznych wzniesieniach (najkrótszy podjazd miał długość 1 km), po czym codziennie trenowaliśmy do czekającego nas wyścigu Volta als Ports d’Andorra, pokonując ponad 100-kilometrowe trasy i 3 tys. m przewyższeń. Oczywiście to wszystko odbywało się w towarzystwie setek innych kolarzy szosowych, górskich i… niesamowitych tutejszych kierowców! Kiedy pchasz pod górę nogę za nogą, a 30 m przed tobą z podporządkowanej ulicy wyjeżdża samochód, kierowca zatrzymuje się i czeka, uśmiechając się do kolarza, a czasami dopingując go. Szacunek dla człowieka, który pokonuje to małe pirenejskie księstwo składające się niemal wyłącznie z podjazdów i zjazdów, jest tu nieprawdopodobny!

W Andorze od Valerjana nauczyłem się także niesamowitego, niezmiernie skutecznego i szybkiego sposobu regeneracji. Za jego namową, zmęczeni przewyższeniami i wysoką temperaturą, zatrzymywaliśmy się przy przepięknych górskich potokach i wodospadach, aby… morsować w wodzie o temperaturze 2–5°C. Nigdy wcześniej nie wiedziałem, że może to być tak przyjemne, tak przywracające siły i tak fascynujące. Wystarczy jedynie, że ktoś doświadczony nauczy cię, jak to robić, jak panować nad własnym organizmem. Polecam to każdemu z czystym sumieniem!

Podczas kolejnego wypadu rowerowego po Andorze pobiłem swój rekord prędkości na zjeździe, który do dzisiaj wynosi 91,8 km/godz. Zawdzięczam to wyśmienitym i bezpiecznym drogom w tym wspaniałym kraju. Zauważyłem też, że na wiele szczytów można wjechać komfortowymi kolejkami, a w dół pędzić na rowerach downhillowych. Oczywiście, jak wszędzie w górach, i tutaj widać mnóstwo e-bike’ów, które pozwalają wszystkim zobaczyć malownicze doliny z pięknych wierzchołków.

Po dniu odpoczynku przyszedł dzień wyścigu Volta als Ports d’Andorra. Valerjan wystartował na najtrudniejszym dystansie blisko 155 km i 4,4 tys. m przewyższeń (tzw. Recorregut 5), ja – na średnim (87,3 km i 2320 m różnicy poziomów, tzw. Recorregut 3). Obaj zajęliśmy w swoich kategoriach punktowane miejsca, co nas niezwykle ucieszyło. Tym bardziej, że nigdy nie zapomnę lokalnych kolarek, młodych dziewczyn, które pod górę wyprzedzały mnie z godną podziwu lekkością, jak zając żółwia. Jak Jerzy Stuhr w kultowej Seksmisji, krzyczałem wówczas do siebie w myślach: Kobieta mnie bije!. Lepszej motywacji do dalszych wytężonych treningów już chyba nie ma… Zawdzięczam to wspaniałej dla cyklistów Andorze.

Cavoli to piaszczysta plaża na Elbie, z krystalicznie czystym morzem i specyficznym mikroklimatem.

NIEZWYKŁY UROK ELBY

Toskańska Elba, przepiękna wyspa Napoleona, stała się dla mnie wrześniowym zakończeniem wyjątkowego sezonu rowerowego. Tym razem zabrałem do specjalnej walizki swój rower szosowy, zwłaszcza że na lot do Pizy nie obowiązywały dopłaty za bagaż sportowy, jeśli zabieraliśmy tylko bagaż podręczny. A ponieważ specjalna rowerowa waliza mieści również cały ekwipunek, nie miałem problemu z pomieszczeniem potrzebnych rzeczy. Pierwszą noc spędziłem w hoteliku obok międzynarodowego portu lotniczego im. Galileusza w Pizie, a rano czekał na mnie komfortowy bus, którym dojechałem do portu w Piombino, położonego na pograniczu Morza Liguryjskiego i Morza Tyrreńskiego. Transport morski promem BluNavy minął momentalnie, a na malowniczym nabrzeżu już na Elbie, w jej stolicy Portoferraio, czekał kolejny elegancki transport. Dotarliśmy nim prosto do 5-gwiazdkowego Hotelu Hermitage usytuowanego tuż przy czarującej plaży Biodola.

Tam spotkaliśmy się z Michałem Domańskim, tytułowanym na wyspie „Ambasadorem Elby”, redaktorem naczelnym magazynu All Inclusive. Michał przedstawił nas Massimo De Ferrari, sympatycznemu właścicielowi tego luksusowego hotelu, a także kilku zaproszonym przez niego polskim gościom targów turystyki sportowej – Borsa Turismo Sportivo (BTS Elba 2019). Wieczorem spotkaliśmy się również z przedstawicielami innych krajów na przygotowanym w Hotelu Hermitage uroczystym bankiecie otwierającym całe wydarzenie.

Rano oczywiście ruszyłem moim rowerem szosowym na wyprawę po Elbie. Dość szybko zauważyłem, że drogi prowadzące wokół wyspy, tuż nad spektakularnym wybrzeżem, mają doskonałą nawierzchnię dla mojego wyścigowego pojazdu na cieniutkich oponach, a te biegnące przez interior należy uznać za wymagające natychmiastowego remontu… Nie przeszkadza to specjalnie w podjazdach, gdyż nierówności stosunkowo łatwo omijać, wylewając przy tym siódme poty, ale o moim ulubionym zajęciu, czyli pędzeniu na łeb na szyję na zjazdach mogłem (a raczej musiałem!) zapomnieć. Nie zmienia to faktu, że te kilka dni na elbańskich szosach, w tak pięknych okolicznościach przyrody i jesiennej, ciepłej pogody okazały się wprost fenomenalne. Inni oczywiście jeździli na terenowych e-bike’ach i nie mogli wyjść z zachwytu, jak wspaniały jest to rodzaj zupełnie nowej, górskiej przygody i aktywności. Szczególnie zadowolone, wręcz podniecone, były kobiety, ale tutaj nie mam pewności, czy chodziło o wrażenia z jazd MTB, czy ekscytacje z niezwykłej urody i uroku włoskich przewodników kolarstwa górskiego… Tak czy inaczej znam panie, które do dzisiaj opowiadają o tych wycieczkach rowerowych po Elbie przy każdej możliwej okazji. I to mimo tego, iż wieczorną galę zakończenia targów w Hotelu Hermitage uświetnił swoim występem sobowtór nieśmiertelnego Freddiego Mercury’ego z lokalną grupą muzyczną grającą wielkie przeboje zespołu Queen. Wszyscy byliśmy jednak zgodni co do jednego: toskańska Elba stanowi wyśmienite miejsce dla miłośników turystyki sportowej.

Na koniec wypada podsumować fenomen tego wynalazku XXI w., za jaki uważam rower elektryczny. Chociaż ja wprawdzie większość opisywanych przez mnie powyżej tras pokonywałem na rowerze napędzanym wyłącznie siłą mięśni, co uwielbiam, to były jednak momenty, gdy z lekką zazdrością patrzyłem na towarzyszy podróży przemierzających szlaki na e-bike’ach. To bez wątpienia rewelacyjny wynalazek, fantastyczna alternatywa dla wszystkich tych, którzy z różnych względów nie chcą lub nie mogą pozwolić sobie na forsowną jazdę na rowerze. Niezależnie od tego, na jaki rodzaj jednośladu się zdecydujemy, pewne jest to, że świat zwiedzany rowerem, ukazuje nam się z zupełnie innej perspektywy. Nie poznamy jej ani podczas najlepszego trekkingu, ani w trakcie wycieczek autokarowych czy jakichkolwiek innych sposobów zwiedzania.

Nie pozostaje mi więc nic innego, jak sprawdzić wreszcie ten rodzaj sprzętu na niesamowitych trasach ciągle rozwijającego się ośrodka 3 Zinnen Dolomity w Południowym Tyrolu, gdzie wybieram się już wiosną przyszłego roku. Liczę na wspaniałe przeżycia, których doświadczyło już tak wielu miłośników kolarstwa górskiego w tym fascynującym miejscu we Włoszech.