ROBERT PAWEŁEK
Dawnej, dzikiej Kenii, znanej ze słynnej powieści Karen Blixen Pożegnanie z Afryką, już nie ma. Miasta rozrastają się, cywilizacja dociera w nowe rejony, coraz trudniej przeżyć w ciszy i spokoju prawdziwe safari. Turyści mają do dyspozycji wygodne hotele, często należące do międzynarodowych sieci. Spędzają w nich czas w komfortowych warunkach w towarzystwie gości z całego świata. W ten sposób ciężko zobaczyć „prawdziwą Afrykę”. Podróżnicy przyjeżdżający na safari mają niewiele okazji, żeby zobaczyć z bliska życie codzienne zwykłych Kenijczyków. Interesują ich przede wszystkim parki narodowe, rezerwaty przyrody, dzika zwierzyna… Wyjeżdżają z Kenii z uśmiechem na ustach, ze wspaniałymi wrażeniami, z tysiącem cudownych zdjęć oraz wspominają ją jako prawdziwy raj dla miłośników dziewiczej natury.
Za każdym razem podróż do Kenii to dla mnie przygoda życia. Wizyta w tym wschodnioafrykańskim państwie to próba uwolnienia się od europejskich konwenansów, sposób na to, żeby zobaczyć na własne oczy wyjątkowy i imponujący świat dzikich zwierząt. Od słonych wód Jeziora Turkana przez spowite śniegiem szczyty masywu Mount Kenya aż po rafy koralowe Morskiego Parku Narodowego Malindi ten niezwykły kraj jest dla każdego źródłem niezapomnianych przeżyć.
To już moja kolejna wizyta w Kenii, tym razem w samym centrum dramatycznych wydarzeń. Kanały telewizyjne i gazety informują o poczynaniach armii kenijskiej, która rozpoczęła właśnie działania zbrojne na terenie sąsiedniej Somalii, skierowane przeciwko terrorystom oskarżanym między innymi o ostatnie porwania i zabójstwa zachodnich turystów. Wprowadzone zostały nadzwyczajne środki bezpieczeństwa, specjalną ochroną objęto parki narodowe, rezerwaty przyrody, hotele i ośrodki turystyczne. W Nairobi wyznaczono rejon szczególnie narażony na ataki terrorystyczne. Wzdłuż granicy z Somalią wydzielono 150-kilometrową strefę buforową, w której zabroniono organizowania safari. Rząd Kenii oraz miejscowa branża turystyczna, co widać tutaj na każdym kroku, przywiązują dużą uwagę do zapewnienia bezpieczeństwa podróżnikom z całego świata. Uprzedzając zakończenie, przyznam już na wstępie, że do domu wróciłem szczęśliwie, bez żadnych niemiłych niespodzianek, za to ze wspaniałymi wspomnieniami…
Nairobi w południe
Ulice stolicy Kenii są pełne ludzi śpieszących się w sobie tylko znanym kierunku. Muszę przyznać, że trochę się tu w ostatnich latach zmieniło. Nairobi z ponad 3 milionami mieszkańców wyrosło na największe miasto Afryki Wschodniej. Otoczone przez malowniczy krajobraz, położone między łańcuchem gór Ngong a sawanną Parku Narodowego Nairobi, niemal pęka w szwach. Jazda samochodem po niezmiernie zatłoczonym mieście wymaga wiele cierpliwości. Takich korków jeszcze nigdy nie widziałem. Podróżując z oddalonego o ok. 15 km lotniska Jomo Kenyatta (które swoją nazwę zawdzięcza pierwszemu premierowi i prezydentowi niepodległej Kenii) do centrum, po paru jakże długich chwilach docieramy wreszcie do dzielnicy przemysłowej. Jeszcze kilka lat temu w tym miejscu była dziewicza sawanna. Im bliżej centrum, tym ruch robi się większy. Autobusy wyprzedzają ciężarówki, ale najszybsze są matatu, taksówki zbiorowe, minibusy mieszczące zwykle od 14 do 25 pasażerów, dające o sobie znać przeraźliwym rykiem klaksonów. Nazwa Nairobi w języku Masajów znaczy miejsce zimnej wody (Enkare Nyirobi). W centrum połyskują szklane wieżowce, znajduje się uniwersytet. Tu mieszka klasa wyższa, pośród tropikalnych ogrodów, urozmaiconych oczkami basenów. Przeciwieństwo tej części miasta stanowią dzielnice zamieszkane wyłącznie przez Afrykanów, gdzie życie toczy się w domach skleconych z kartonów albo blach. Mimo biedy, wszędzie widzimy uśmiechnięte twarze. – Jambo! (czyli dzień dobry) – radośnie witają nas umorusane dzieciaki, licząc na łakocie i drobne upominki. – Jambo! – odwzajemniamy powitanie.
Ponad 100-letni, 5-gwiazdkowy hotel Sarova Stanley, w którym nocujemy, jest bardzo elegancki. Gdy portier we fraku otwiera mi drzwi, czuję się niemal jak angielski lord. Ten luksus znajduje się jednak pod czujną ochroną. Hotel jest pilnie strzeżony – do środka wchodzi się przez bramkę wykrywającą metale, a ochroniarze przeglądają podejrzane torby. Samochody przed wjazdem na teren większości ekskluzywnych obiektów w Nairobi sprawdzane są za pomocą wykrywaczy min.
Tajemnica znikających flamingów
Dla wielu podróżników Afryka jest obiektem pożądania, miłości od pierwszego wejrzenia, miejscem przebudzenia i ponownych narodzin – napisał kiedyś Ernest Hemingway. Zgadzam się z nim w zupełności. Kenia urzeka pięknem, trzeba tylko jak najszybciej wyjechać z miasta. W jeziorze Naivasha, tak jak wtedy, kiedy mieszkała tu Joy Adamson (1910–1980), autorka książki Elza z afrykańskiego buszu, beztrosko pluskają się hipopotamy. Nocą wspinają się na brzeg i żerują na trawniku przed posiadłością Elsamer, należącą niegdyś do pisarki i jej męża George’a, a nazwaną tak na cześć lwicy. Przewracają ustawione tutaj krzesła i stoły, ale wraz z nastaniem dnia znikają. Wczesnym rankiem ruszamy łodzią w rejs po jeziorze. Ostrożnie podążamy za grupą hipopotamów. W pewnej chwili jeden z nich zaczął ziewać, otwierając szeroko swoją ogromną paszczę. To najlepszy moment, żeby zrobić kilka udanych zdjęć. Niestety, w ferworze fotografowania przeoczyliśmy, jak pelikany, bieliki afrykańskie i bociany poszybowały nad naszymi głowami. Hipopotamy szybko zanurzają się z powrotem, a nad powierzchnię wody znów wystają tylko ich oczy i uszy. Co ciekawe, te sympatycznie wyglądające stworzenia należą do najniebezpieczniejszych w Afryce. – Zabijają więcej ludzi niż jakiekolwiek inne zwierzęta – mówi Philip, nasz przewodnik. – Mogą też wtargnąć do lasu, powodując dużo zniszczeń. Nie przejmujcie się jednak, lepiej jest uciekać przed hipopotamami, niż przed bawołami! Dopływamy do wyspy Crescent (dziś już półwyspu). Żaden ogród zoologiczny nie dorównuje temu miejscu – zamieszkują go zebry, żyrafy, bawoły, a także różne gatunki antylop: impale, gnu, gazele, koby śniade. Nie spotkamy tutaj drapieżników, więc możemy swobodnie spacerować pośród zwierząt.Reklama
Naszym kolejnym celem był Park Narodowy Jeziora Nakuru, położony w pęknięciu tektonicznym Wielkiego Rowu Wschodniego. Jechałem do niego z nadzieją, że zobaczę flamingi i nie zawiodłem się. Ostatnio rzadko tu goszczą. Po gwałtownych suszach, a potem ulewnych deszczach w latach 70. XX w., które zmniejszyły zasolenie jeziora, zaczęły przenosić się do pobliskiej Tanzanii. Od kilku lat znów wracają. Może to jedna z ostatnich szans, żeby nacieszyć oczy tak pięknym widokiem?
Wyprawa na safari
Przed nami jeszcze podpatrywanie bogatego świata dzikich zwierząt z aparatami fotograficznymi w dłoniach… Nadszedł czas na safari! Kto go nie przeżył, ten nie poznał magicznej siły Czarnego Lądu. Niestety, tym razem nie odwiedzimy olbrzymiego Rezerwatu Narodowego Maasai Mara (Masai Mara). Ale w parku otaczającym jezioro Nakuru czekają na nas również niezapomniane chwile. Dostajemy krótką instrukcję, jak zachowywać się podczas safari. Nie należy wychodzić z jeepa i fotografować zwierząt z bliska. Łatwo można natknąć się na lwa lub lamparta. Takie spotkanie oko w oko nie należy do najsympatyczniejszych… Lwy żyją w małych stadach. Gdy nie polują, leniwie wylegują się na powalonych pniach drzew. W przeciwieństwie do nich lamparty nie lubią być obserwowane, a swoje ofiary atakują z zaskoczenia. Zauważone zwykle się oddalają. Słonie są dość płochliwymi zwierzętami. Jedynie wtedy, gdy w stadzie znajdują się małe, potrafią być agresywne. Safari należy do udanych, jeśli spotkamy podczas niego tzw. Wielką Piątkę: lwa, lamparta, słonia i bawoła afrykańskiego oraz nosorożca czarnego. – Pamiętajcie o zabraniu zakrytych butów. To jest busz. Żyje tu kilka tysięcy gatunków węży, wśród nich pytony – dodaje Mumo, kierowca naszego jeepa, świetny tropiciel zwierząt. Opowiada o Parku Narodowym Jeziora Nakuru, żartuje i śmieje się z nami i nagle zatrzymuje samochód… Wskazuje na spore drzewo, na którym drzemie lampart. Obok niego zauważamy krwawy strzęp wielkiego ptaka. Chwilę potem natykamy się na ogromne stado słoni. Wielkie i majestatyczne stworzenia stoją zaskoczone i wyraźnie zaniepokojone naszą wizytą.
Stado bawołów, które wypatrzył Mumo, skubie spokojnie trawę. Ich wielkie łby opatrzone grubymi rogami wyglądają groźnie i nie budzą sympatii. Przypominają mi się sceny z powieści Ernesta Hemingwaya Zielone wzgórza Afryki: Nagle ukazał się byk. Nawet w cieniu był czarny jak smoła i zalśnił, kiedy wypadł na słońce, a jego rogi, olbrzymie i ciemne sterczały wysoko w górę, a potem wyginały się dwoma wielkimi łukami do tyłu, prawie dotykając grzbietu. Ten to był byk. Boże, co za byk.
Wzdłuż Wybrzeża Suahili
Ostatni punkt naszej wyprawy znajduje się nad Oceanem Indyjskim. Z małego samolotu widać wyspy archipelagu Lamu, tworzące przy ujściu rzeki coś w rodzaju delty. Trudno sobie wyobrazić, że niegdyś rósł tu bujny las tropikalny. W miejscu wyciętych drzew założono plantacje kokosów i agawy sizalowej oraz zbudowano hotele. Na wybrzeżu Afryki Wschodniej, jeszcze zanim odkryto i zbadano wnętrze Czarnego Lądu, pojawili się podróżnicy i kupcy, wśród nich Arabowie, Turcy, Hindusi, a nawet Chińczycy – żeglarze Orientu. Osiedlili się tutaj i wzięli za żony miejscowe kobiety, dając początek Suahili – jednej z najstarszych afrykańskich kultur. W Kenii żyje dziś około 40 różnych plemion i ponad 40 milionów ludzi. Wielu Europejczyków, którzy wybudowali letnie rezydencje nad Oceanem Indyjskim w Kenii, twierdzi, że na całym świecie nie ma piękniejszego miejsca. Cenią sobie tutejsze odludne zatoki, rafy koralowe, plaże ze złotym piaskiem. Kenijska część Wybrzeża Suahili o długości prawie 500 km ciągnie się od archipelagu Lamu na północy, aż po rybacką osadę Vanga na granicy z Tanzanią na południu. Między Mombasą a Vangą nadmorski brzeg urozmaicają gaje palmowe i rozległe plaże. – Od pełnego morza oddziela je rafa koralowa. Ta naturalna bariera rozbija falei zatrzymuje rekiny – mówi Ali, nasz przewodnik. Po tym wyjaśnieniu trochę tracę ochotę na kąpiel. Jednak świadomość, że tutejsze wody należą do jednych z najlepszych na świecie miejsc do nurkowania, zachęca mnie do założenia maski. Wyruszamy na rejs tradycyjną dla kultury Suahili łodzią dau (dhow) w kierunku pięknej wysepki Mfangano, sprawiającej wrażenie zapomnianej przez cały świat. Nurkujemy przy rafie koralowej i podziwiamy rzadkie gatunki ryb oraz bogatą podwodną florę. Ryby motyle, ryby anioły, ryby papugi, jak nazywają je miejscowi, odgrywają przed nami kolorowy spektakl.
Czas w Afryce, o czym się przekonałem, jest pojęciem względnym. Zegarek można wyrzucić tutaj do kosza. Liczą się przypływy i odpływy oceanu, wschody i zachody słońca. Niczego nie da się przyspieszyć. Najlepszym planem okazuje się tu improwizacja. Większość czasu spędzamy na błądzeniu w labiryncie uliczek, wiodących od nabrzeża w głąb miasta Lamu. Podziwiamy wyjątkową architekturę starych, wielopiętrowych domów, zachwycamy się kunsztem, z jakim wyrzeźbiono prowadzące do nich ciężkie drewniane drzwi. W upalne południe kryjemy się w restauracji, patrząc jak kobiety Suahili z gracją przemierzają ulice w tajemniczych, czarnych chustach bui-bui.
Siedząc na tarasie hotelu Peponi, mam jednak wrażenie, że tej „prawdziwej Afryki” już nie ma. Żal jednak kończyć pobyt na gościnnym kenijskim wybrzeżu, na egzotycznej i sympatycznej wyspie Lamu, mając nad głową niebo pełne gwiazd, które setki lat temu wiodły tu żeglarzy płynących przez Ocean Indyjski…