PIOTR MACIEJ MAŁACHOWSKI
Peru jest fascynującym państwem, ale może też rozczarować tych, którzy nie znają choć trochę historii kraju Inków, jeśli po przyjeździe tutaj nie spotkają nie tylko żadnego z nich, a nawet ich potomków. Pod względem bogactwa dziedzictwa historycznego Peru zajmuje trzecie miejsce na świecie, zaraz po Włoszech i Izraelu. Tak wynika z analizy marek państw przeprowadzonej przez globalną organizację FutureBrand. W pozostałych czterech wskaźnikach – poziom oferty turystycznej, klimat dla przedsiębiorczości, jakość życia i system wartości – kraju utożsamianego z Inkami nie ma nawet w pierwszej trzydziestce.
To tylko statystyczne, aczkolwiek ważne informacje. Bez ich znajomości pobyt w Peru może się okazać równie dobrze wyjątkowy i niezapomniany, jak i rozczarowujący. Moim zdaniem, jeśli turysta nie zapozna się wcześniej z podstawowymi informacjami na temat historii tego kraju, po powrocie do domu pozostanie mu niewiele wspaniałych wspomnień. Co najwyżej przywiezie ze sobą zdjęcia z lamami i jakimiś „starymi kamieniami” oraz będzie chwalił się znajomym skokiem na bungee w Cusco, przelotem paralotnią nad Limą, czy rejsem po jeziorze Titicaca do Indian Uros, którzy chodzą w dżinsach i posługują się telefonami komórkowymi. To też są niewątpliwie atrakcje. Jednak czy aż takie, żeby jechać po nie na drugi koniec świata?
Przed podróżą do Peru polecam zatem przeczytanie książki historycznej o krainie Inków. Minimum jest lektura dobrego przewodnika turystycznego lub obejrzenie filmu dokumentalnego o tym południowoamerykańskim państwie. Dopiero potem możemy się spokojnie pakować i szykować na niezapomnianą wyprawę. Jeśli zdobyliśmy niezbędną wiedzę, wówczas podróż do Peru okaże się wyjątkowa.
Lima – miasto pełne paradoksów
Pierwsze rozczarowanie może dopaść turystę już w peruwiańskiej stolicy, zaraz po wyjściu z lotniska. 8-milionowa Lima to etniczny, kulturowy, komunikacyjny i gastronomiczny moloch, w którym nie mieszka ani jeden Inka. Zresztą ze świecą w ręku można tu szukać jego potomków.
Limę założył niespełna 500 lat temu (w 1535 r.) Francisco Pizzaro (1478–1541) – Hiszpan, który przybył na inkaskie terytorium na czele garstki rzezimieszków, spryciarzy i życiowych wykolejeńców z Europy. Historia obeszła się z nimi delikatnie, nazywając ich konkwistadorami, czyli zdobywcami. W rzeczywistości 168 białych obróciło w pył 14-milionowy świat Inków i na kilkaset lat zdemolowało mapę Ameryki Południowej. Niewiele dało się naprawić. Tym bardziej, że dzisiejsi Peruwiańczycy są dumni z wielu rzeczy, które zostały im po europejskiej kolonizacji – przede wszystkim z języka hiszpańskiego i chrześcijaństwa.
Najłatwiej to zrozumieć w stołecznej Limie. Tutaj właśnie znajduje się najpiękniejszy i najbardziej zapierający dech w piersiach plac dzisiejszego Peru. W tym samym miejscu Pizzaro i jego następcy powiesili dziesiątki tysięcy Indian, ale na Plaza Mayor nie ma o tym żadnej informacji. Są natomiast pamiątki pozostawione przez naszych rodaków, którzy przyczynili się najpierw do odzyskania niepodległości przez Peru, a następnie do rozbudowy tego młodego kraju.
Pamięć o Polakach w zapachu śmierci
Ślady po jednym z nich znajdziemy na Estación de Desemparados – dawnej stacji kolejowej, skąd odjeżdżały kiedyś pociągi w stronę Andów. Centralną Kolei Peru (Ferrocarril Central del Perú) wybudował w drugiej połowie XIX w. polski inżynier Ernest Malinowski (1818–1899). Jego dzieło było do 2006 r. najwyżej położoną linią kolejową na świecie (do momentu otwarcia tzw. kolei tybetańskiej w Chinach). Dziś w dawnym dworcu w centrum Limy mieści się Dom Literatury Peruwiańskiej poświęcony głównie życiu i twórczości laureata Nagrody Nobla w 2010 r. – Mario Vargasa Llosy. Jednak to nie jego popiersie wita zwiedzających, lecz naszego rodaka.
Ze stacji najbliżej jest do Bazyliki i Klasztoru św. Franciszka (Basílica y Convento de San Francisco), które swoim wiekiem już na starcie przegrywają ze świątyniami w Europie. Ale nie liczba lat ma tu znaczenie, lecz duch. Podziemia kościoła kryją najstarszy cmentarz w Limie. Do olbrzymich katakumb można zejść i obejrzeć tutaj ok. 25 tys. ludzkich szczątków. Ten duch przeszłości jest więc specyficzny – ma zapach śmierci.
Natomiast na górze tętni życie. Kolonialne, w większości nadgryzione zębem czasu budynki, największy na świecie kompleks miejskich fontann – tzw. Circuito Mágico del Agua w Parque de la Reserva (choć Lima to druga, po Kairze, metropolia wybudowana na pustyni), najwyższy pomnik Chrystusa (37-metrowy), drewniany most, po którym powinien przejść każdy wierzący w spełnianie się marzeń, ślady cywilizacji zdumiewających nawet tęgie inkaskie głowy, klif oddzielający miasto od Oceanu Spokojnego, rozległe dzielnice biedy na tle nielicznych drapaczy chmur – wszystko to sprawia, że pobyt w stolicy nie powinien polegać jedynie na przejeździe do hotelu, wyspaniu się i opuszczeniu jej w pośpiechu. Na poznanie tego ogromnego miasta potrzeba co najmniej kilku dni. Ale nawet miesiąc nie wystarczy, żebyśmy odkryli ducha Inków…
Inkowie nie potrafili latać
Ten, kto wyjedzie ze stolicy, szybko przekona się, że kraj składa się co najmniej z dwóch części: Limy i… Peru właściwego. Różnicę między nimi najłatwiej zobaczyć, jadąc wzdłuż Pacyfiku na południe.
Półwysep Paracas jest jednym z wielu poznawanych powierzchownie przez turystów miejsc. Wyruszają stąd wycieczki na pełne rzadkich morskich zwierząt Wyspy Ballestas oraz w stronę tzw. Kandelabru (Candelabra) – tajemniczego rysunku na pustyni. Następnie jedzą obiad i z reguły jadą dalej. Plus jest taki, że ma się pół dnia w zapasie. Niestety, nie wiadomo wówczas jak wygląda czerwona plaża, nie pozna się również uczucia, które wzbudza dotykanie leżących w piasku kości dinozaura, czy patrzenie na stado flamingów wzbijających się do lotu.
Po drodze leży miasto Ica z Laguną Huacachina – jedyną oazą w Ameryce Południowej. Można tu spróbować sandboardingu, czyli surfowania na desce po piaszczystych wydmach, albo przejechać się po nich pojazdem niczym z filmu Mad Max. Dalej znajduje się Nasca (Nazca), gdzie wylądował słynny archeolog Indiana Jones, żeby stawić czoła obcej cywilizacji (w przeboju kinowym Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki). Te osoby, które wierzą w jej istnienie, zostaną rozczarowane tym miejscem – zwłaszcza wtedy, kiedy w oknie awionetki, z którego rozciąga się widok na mające ok. 2 tys. lat geoglify (naziemne figury i wzory dużych rozmiarów), nie pojawi się ufoludek. Jeśli jednak człowiek spojrzy na to wszystko ludzkim okiem, dostrzeże geniusz autorów tajemniczych rysunków. To starożytny lud (nazywany kulturą Nazca), który latał nad tym samym terenem ogrzewanymi gorącym powietrzem balonami. Nie potrafili tego nawet Inkowie.
Ze szczytu wulkanu w głąb ziemi
Kolejny punkt na południu Peru to Arequipa. Ze względu na kolor wulkanicznego budulca nazywa się ją „białym miastem”, ale w rzeczywistości jest jak najbardziej czarna. To zaraz po Limie drugie miejsce w kraju pod względem liczby ludności (żyje tu ponad 800 tys. mieszkańców) oraz poziomu przestępczości. Jeśli jednak połączymy odwagę ze zdrowym rozsądkiem, to wizyta w nim nie należy do niebezpiecznych.
Arequipa, nad którą dominuje ośnieżony wulkan Misti (5822 m n.p.m.), oferuje turystom współczesne rozrywki, zadumę nad potęgą natury oraz mało znaną historię. Czeka tu na nich m.in. „miasto w mieście” – urokliwy Klasztor św. Katarzyny ze Sieny (Monasterio de Santa Catalina de Siena), wspinaczka do krateru i wizyta przy lodowej urnie, w której znajdują się zwłoki dziewczynki złożonej przez Inków bogom w ofierze. W Arequipie nie mniej ważne są napoje. Od kosztowania jednych lepiej się chwilowo powstrzymać, a po drugie – warto sięgnąć. O czym mowa? O alkoholach oraz herbatkach z liści koki. Ich mieszanie jest zabójcze, ale te drugie mogą uratować dalszą część wycieczki. Należy pamiętać o tym, że Arequipa leży mniej więcej na tej samej wysokości (2335 m n.p.m.), co szczyt naszych Rysów (2499 m n.p.m.). A herbatka z liści koki (mate de coca) pozwala zwalczać objawy choroby wysokościowej…
To ważne, bowiem potem jest coraz wyżej. Co prawda kanion Colca, który zdobyli i zbadali w 1981 r. – oczywiście – Polacy, to ogromny dół, na dodatek dwukrotnie głębszy od słynnego Wielkiego Kanionu Kolorado w Stanach Zjednoczonych, ale aby się do niego dostać, trzeba przejechać pod pokrytymi śniegiem 6-tysięcznikami. Warto to zrobić! Nie tylko dlatego, żeby zobaczyć przelatujące nad głową kondory, ale także po to, aby z perspektywy tej wielkiej dziury w ziemi poczuć moc, która daje człowiekowi szansę wyjścia z najgorszych życiowych opresji.
Szczęka Pizzara i zagadka świętego jeziora
Do Puno nad jeziorem Titicaca jeździ coraz mniej turystów. To zasługa rozczarowania, którego doświadczyli ci, którzy już odwiedzili wcześniej to miejsce. Trudno nie być zawiedzionym, gdy po długiej podróży przez Andy miasto wita nas komunikatem, że oddawanie moczu pod ścianami budynków jest karalne, a w śmieciach nad brzegiem jeziora ryją prosiaki.
Przeczytanie nawet stu książek i przewodników nie wyjaśni tej zagadki: co się stało, że miejsce, w którym narodzili się mityczni założyciele państwa Inków, wygląda tak, jakby było ich opuszczonym grobem? Kontrowersje budzą także pobliskie wyspy Uros. Są to zbudowane z trzciny i pływające po jeziorze Titicaca osady zamieszkane przez Indian Uro (Uru). Niech nie zdziwi nikogo ich komercyjny styl przyjmowania gości. Tego się nauczyli. Gdy spojrzy się na świat dookoła, łatwo zrozumieć, że nie mieli zbyt dużego wyboru.
Docieramy w końcu do Cusco (Cuzco), miasta założonego przez Inków, które miało wpływ zarówno na dzieje ich imperium, jak i na szczękę Francisca Pizzara. Kiedy je zobaczył po raz pierwszy, podobno opadła mu ona aż do ziemi…
Stolica Inków – po niej nic nie jest już takie samo
Cusco było dosłownie złote i rozwinięte w sposób, o którym ówczesny Paryż czy Rzym mogły tylko pomarzyć. Rozbrzmiewał w nim język keczua, wznoszono modły do licznych bóstw, kształcono elitę urzędników. To właśnie tutaj wprowadzano w życie pomysły, które zmieniały najmniej korzystnie położone tereny na naszej planecie w najbardziej urodzajne pola. Do tej pory wokół Cusco plony zbiera się nawet cztery razy w roku, ale w samym centrum miasta słychać już niemal tylko język angielski.
Jest to niezwykłe doświadczenie. Znaleźć się w dawnej inkaskiej stolicy, dostosowanej do europejskiego stylu i tętniącego życiem współczesnego świata. Kiedyś, za Inków, Cusco było jego pępkiem. Dziś jest bramą, za którą nic nie jest już takie samo…
Przekonamy się o tym po wizycie na polach Sacsayhuamán (dawnej inkaskiej twierdzy), o których można powiedzieć, że były „Grunwaldem Ameryki Południowej” (podczas powstania Manco Inki w 1536 r. rozegrała się tu krwawa bitwa z Hiszpanami). Nic nie jest także takie samo po zwiedzeniu ruin Písac i Ollantaytambo. Miejsc, o których – gdyby nie były realne – można by sądzić, że nigdy nie istniały. Po prostu to niemożliwe, żeby dało się budować w ten sposób. Nic nie jest w końcu takie samo po dotarciu do Machu Picchu…
Tam, gdzie żadne opowieści nie mają sensu
Od czasu, gdy Machu Picchu ogłoszono w 2007 r. jednym z siedmiu cudów świata nowożytnego, mało brakuje, aby to opuszczone przez Inków w XVI w. miasteczko wyskakiwało z lodówki. Dzięki jego wielkiej popularności wyjaśniło się jednak wiele tajemnic.
Wiadomo na przykład, że nie odkryto go w 1911 r., czego 100. rocznicę obchodzono niedawno hucznie nie tylko w samym Peru. Jako pierwszy do Machu Picchu nie dotarł amerykański uczony Hiram Bingham (1875–1956), co przyznał zresztą sam w pamiętnikach. O kilka lat szybszy był m.in. Agustín Lizárraga, rolnik z Cusco, który nie miał jednak siły przebicia, żeby nagłośnić swój wielki wyczyn z 1902 r.
Dzięki pociągom, autobusom i własnym nogom znaleźć się w Machu Picchu nie jest już trudnym zadaniem. Ale to nadal duży wyczyn! Osobisty pojedynek każdego, kto spacerując po tej najdoskonalej ukrytej twierdzy Inków (nie dotarł do niej nawet Pizzaro), staje się nie tyle konkwistadorem, co odkrywcą. Odkrywcą tego, co jest lub może być dla niego ważne…
Wychodzący z Machu Picchu mężowie, którzy zwiedzili je samemu, żałują, że nie zabrali tutaj swoich drugich połówek. Żony ciągną w to miejsce małżonków. Dzieci wracają z niego odmienione. I można by tak długo wymieniać, gdyby nie fakt, że nie ma to żadnego sensu… Machu Picchu trzeba po prostu zobaczyć na własne oczy.
Martwy duch ożywiony w ludziach
O Cusco można opowiadać wiele i wszystko to będzie prawdą. Tak samo jest ze Świętą Doliną Inków (Valle Sagrado de los Incas) z Machu Picchu na czele. Ale najważniejsze, że między wąskimi uliczkami, licznymi muzeami, dawnymi świątyniami, kolonialnymi kościołami, wiszącymi na skałach tarasami uprawnymi i andyjskimi ścieżkami można go w końcu spotkać… Kogo? Tego poszukiwanego przez nas ducha… Ducha Inków. Żyje on w ludziach, ich zwyczajach, muzyce, tańcach, strojach, a nawet jedzeniu. Można go zobaczyć i nie wystraszyć się. Tylko uśmiechnąć się tak, jak robi to człowiek, gdy odkrywa daleki i pozornie obcy, choć ostatecznie bliski i znany sobie świat…