WIOLETTA KRAWIEC

 

Gdy przekroczyłam bramę szkoły w miejscowości Martha Brae, nie przypuszczałam jeszcze, że przeżyje tu jedne z najwspanialszych chwil podczas mojej podróży na Jamajkę. Kolorowe ściany, słoneczne wnętrza i uśmiechnięte buzie dzieci przypominały bardziej wesołą kolonię letnią niż placówkę oświatową. Z jednej z sal dochodził do nas piękny śpiew. Zajrzałam do niej przez otwarte drzwi. Grupa dzieci ćwiczyła Down by the River, wielki przebój muzyki reggae zespołu Morgan Heritage. Roześmiane dziewczynki w turkusowych mundurkach kołysały się rytmicznie, w pełni oddając się radości śpiewania. Ich buzie promieniały tajemniczym szczęściem. Słuchałam tej lekcji muzyki z zachwytem i przez kilka minut nie tylko widziałam, ale i czułam Jamajkę. Od tej pory Down by the River jest jedną z moich ulubionych piosenek. Zawsze włączam ją sobie w domu, gdy potrzebuję zastrzyku pozytywnej energii. Działa na mnie szybciej niż na wielu słynna jamajska ganja...

 

Jamajka nie jest dużym krajem (10 991 km2 powierzchni), ale oferuje mnóstwo atrakcji. Kto dotrze na tę karaibską wyspę, zacznie postrzegać życie zupełnie inaczej. Lato trwa tu cały rok, słońce zawsze grzeje; piękne, lazurowe morze jest krystalicznie czyste, a powietrze – wonne. Wszędzie otacza nas bujna tropikalna roślinność, zachwyca morze kwiatów. Być może stanowi to jeden z głównych powodów powszechnej radości na Jamajce. W żadnym innym zakątku świata nie widziałam tylu uśmiechniętych twarzy. Na wyspie wszystko jest bajecznie kolorowe. Ubrania, ulice, domy, bary, sklepy i hotele, a nawet stacje paliw mienią się wieloma barwami.

Co przychodzi na myśl przeciętnemu człowiekowi, kiedy myśli o Jamajce? Na pierwszym miejscu znaleźliby się niewątpliwie Bob Marley i reggae, dredy oraz ganja, czyli marihuana (maryśka). I choć ta karaibska wyspa ma jeszcze mnóstwo innych atrakcji, to te najbardziej znane stanowią niewąptliwie nierozerwalną część kultury kraju. Muzyka również odpowiada za wesoły i pozytywny klimat. Praktycznie ze wszystkich tutejszych sklepów, barów i samochodów płynie bez przerwy reggae. Muzyka jest tu jak tlen – Jamajczycy nie mogą bez niej żyć…

 

Bilet do raju

W pierwszej kolejności odkrywamy Montego Bay lub – jak mówią miejscowi – MoBay. Jest to turystyczna stolica wyspy, do której ściągają goście z całego świata, żeby odpocząć w raju, cudownej krainie z białym, jedwabistym piaskiem koralowym, morzem mieniącym się wszystkimi odcieniami błękitu oraz luksusowymi ośrodkami wypoczynkowymi typu all inclusive z uśmiechniętym personelem gotowym spełnić niemal wszystkie zachcianki nawet najbardziej wymagających klientów. Gdy zanurzam się w ciepłej, krystalicznie czystej wodzie, przez głowę przelatuje mi myśl o rodakach, którzy trzęsą się z zimna w grubych kurtkach oraz rękawiczkach na ulicach listopadowej Warszawy. Później udaje mi się dostać na mały statek, który wozi hotelowych gości na objęte ochroną rafy koralowe. Otrzymuję maskę, fajkę i płetwy, więc kilka następnych godzin spędzam na beztroskim ściganiu kolorowych rybek.

Z jednej strony najchętniej wylegiwałabym się na plaży przez cały dzień (któż może się oprzeć rozkoszom karaibskiego raju?!), a z drugiej – jestem żądną przygód podróżniczką, która chciałaby jednak zobaczyć coś więcej na Jamajce. Ostatecznie decyduję się wyruszyć w drogę… Najpierw idę na Hip Strip, czyli główną ulicę spacerową, największą atrakcję Montego Bay, pełną barów, restauracji, hoteli, kasyn i sklepów. Tak się zatraciłam w kolorowym zgiełku, że nie nie zauważyłam nawet, kiedy słońce zaczęło pochylać się ku morzu. Przy równiku o godzinie 6 wieczorem już się ściemnia, dlatego muszę się spieszyć, ponieważ chciałabym koniecznie zobaczyć jeszcze pobliską historyczną plantację.

Choć Jamajczycy są zawsze uśmiechnięci, historia ich kraju wcale nie jest wesoła. Po zdobyciu wyspy kolonizatorzy hiszpańscy, a następnie w XVII w. Brytyjczycy stworzyli tutaj plantacje trzciny cukrowej i przywieźli do pracy niewolników z Afryki. Na terenie swoich włości zbudowali wielkie dwory, z których wiele zachowało się do dzisiaj. W najlepszym stanie znajduje się Greenwood Great House, do niego właśnie prowadzi moja droga. Wkraczając przez ogromną, żelazną bramę, niemal czekam na to, żeby pojawiła się jakaś Isaura czy Leôncio – świat plantacji znam tylko z brazylijskich telenowel… Dla mieszkańców wyspy była to jednak okrutna rzeczywistość aż do 1 sierpnia 1838 r., czyli do całkowitego zniesienia niewolnictwa.

Zostawiamy za sobą MoBay i ruszamy w kierunku Ocho Rios. Po drodze zatrzymujemy się w Falmouth. To senne dzisiaj miasteczko na przełomie XVIII i XIX w. było jednym z najważniejszych portów na Jamajce, z barwnym życiem i ładnymi, zadbanymi domami w stylu georgiańskim. Rozwijało się niesłychanie szybko – system wodociągów powstał tutaj wcześniej niż w Nowym Jorku. Po upadku przemysłu cukrowego skończyły się złote czasy Falmouth. Obecnie ratowaniem jego niepowtarzalnego dziedzictwa architektonicznego zajmuje się specjalna fundacja – Falmouth Heritage Renewal. Jej wolontariusze wyremontowali do tej pory blisko dwadzieścia zabytkowych budynków i cały czas pracują nad renowacją tej kwitnącej niegdyś miejscowości.

 

Peace and Love

Następny postój robimy w pobliskim Nine Mile. Tu znajduje się dom, w którym przyszedł na świat w 1945 r. Bob Marley oraz jego mauzoleum. Do dziś przyjeżdżają tu rzesze pielgrzymów z całego świata. Legendarny król reggae jest bohaterem narodowym Jamajczyków. To on rozsławił na cały świat tę muzykę rodem z Jamajki oraz ruch Rastafari. Wyznawcy tego ostatniego twierdzą, że pochodzą z zaginionego plemienia Izraela, a za Mesjasza uważają Ras Tafari Makkonena (stąd nazwa tej koncepcji religijnej), który objawił się w 1930 r. w postaci nowego cesarza Etiopii Haile Selassie I. W początkowym okresie istnienia ruch głosił wyższość rasy czarnej nad pozostałymi i tym samym przyciągał rzesze wyznawców na Jamajce. Dziś przybrał już znacznie łagodniejszą formę i popularyzuje ideę pokoju i miłości (Peace and Love). Szacuje się, że obecnie na świecie żyje ponad milion rastafarian. Znacznie więcej ludzi przybiera ich charakterystyczny wygląd tylko na skutek mody, ku zgorszeniu prawdziwych wyznawców.

Jednym z głównych symboli ruchu Rastafari są dredy. Na ulicach widać wielu mężczyzn w kolorowych, dzianinowych czapach przypominających turbany, pod które podpinają długie skręcone loki (dreadloki), żeby nie przeszkadzały im w wykonywaniu codziennych czynności. W ten sposób rastafarianie podporządkowują się prawu mojżeszowemu, które głosi, iż włosy są święte i nie wolno ich ścinać. Uznają oni tylko naturalne dredy. W innych dziedzinach życia też wybierają naturalność. Gdy chorują, niechętnie przyjmują leki syntetyczne, wolą kuracje ziołowe.

W Nine Mile spotykam się z miejscowym muzykiem reggae. Dreadloki wiją się wokół jego miłej, uśmiechniętej twarzy jak węże, z tyłu sięgają mu do kolan. Z wielką radością opowiada o muzyce, religii i oczywiście… o marihuanie, która – choć prawo i tu zabrania jej sprzedaży i spożywania – wcale nie jest rzadkością na Jamajce. Rastafarianie uważają palenie ganji za rytuał duchowy, który pomaga im w medytacji. Nazywają ją świętym zielem.  

Przed pożegnaniem muzyk daje mi w prezencie kilka płyt, a z kieszeni wyciąga wizytówkę. Kiedy biorę ją do ręki, wręcz uderza mnie charakterystyczna woń maryśki. Na mojej twarzy zagościł szeroki uśmiech, on też wybucha śmiechem i pokazuje mi liście konopi skręcone w cygaro. – One dają mi natchnienie, dzięki nim piszę piękniejsze piosenki – mówi wesoło.  

 

Wędrówka wzdłuż wodospadu

Ocho Rios jest drugim co do wielkości turystycznym kurortem na wyspie (zaraz po Montego Bay). Na przecinającej miasto głównej ulicy czasem przyplątuje się jakiś miejscowy, który usiłuje nas zagadywać. Przewodniki ostrzegają przed zaprzyjaźnianiem się z takimi osobnikami – i faktycznie lepiej się do tego zastosować. Ten „element” bardzo zaszkodził dobremu imieniu Jamajki w ostatnich dekadach. Rząd znalazł jednak rozwiązanie – powołał do życia straż chroniącą turystów. Patrole w granatowych mundurach obchodzą ulice w dzień i w nocy lub stoją w pobliżu luksusowych ośrodków wypoczynkowych, pilnując bezpieczeństwa i spokoju gości.

W hotelach i restauracjach na Jamajce pracują głównie miejscowi, państwo wspiera zatrudnienie na szczeblu lokalnym. Są niezmiernie serdeczni, uprzejmi, przyjacielscy i doceniają, gdy przyjezdni nauczą się kilku słów w ich języku. Chociaż wszyscy Jamajczycy mówią po angielsku, to rozmawiają między sobą w patois (czytaj: patua). Jest to język kreolski, który powstał na bazie angielskiego, ma też duże wpływy afrykańskie oraz wiele zapożyczeń z francuskiego, hiszpańskiego, portugalskiego czy hindi.

Niedaleko od miasta czekają na nas ekscytujące atrakcje. Najpierw zwiedzamy Rainforest Adventures na Mistycznej Górze (Mystic Mountain). To rozległy park przygód usytuowany w środku tropikalnego lasu deszczowego, pośród bujnej, soczyście zielonej roślinności. Można tu skorzystać m.in. ze zjazdu kolejką tyrolską w uprzęży po stalowych linach rozpiętych między drzewami (tzw. Canopy Zip Line), przejechać się bobslejami w barwach narodowych Jamajki (czarno-żółto-zielonych) oraz niesamowitym wyciągiem krzesełkowym (Rainforest SkyExplorer), dotykając stopami szczytów ogromnych drzew. Moglibyśmy spędzić tutaj śmiało cały dzień, ale czeka nas kolejna wielka atrakcja – potężny wodospad Dunn’s River Falls. Można się tu wspiąć aż do jego źródła po olbrzymich kamieniach, o ile damy radę przebrnąć przez śliskie progi skalne i lodowatą wodę, która zalewa naszą twarz. Po większych i mniejszych upadkach udaje mi się dotrzeć na samą górę. Przez resztę podróży dumnie obnoszę się z sińcami, które otrzymałam tu na pamiątkę. Pokonanie tego wodospadu rzecznego spadającego z wysokości 300 metrów do Morza Karaibskiego z pewnością pozostanie na długo w mojej pamięci.

 

W pogoni za Usainem Boltem

Słynny jamajski lekkoatleta, sprinter, trzykrotny złoty medalista olimpijski z Pekinu (2008 r.), Usain Bolt urodził się w sierpniu 1986 r. i wychował niedaleko stąd – w regionie Trelawny, w Sherwood, obok Martha Brae. Kierowca minibusa staje przed skromnym domem jednorodzinnym, gdzie wita nas ojciec rekordzisty świata w biegu na 100 i 200 metrów. Opowiada nam z dumą i wielką naturalnością o dzieciństwie syna i o jego drodze do sukcesu. Dowiadujemy się, że Usain chodził do szkoły w pobliskiej miejscowości Martha Brae. Postanawiamy się do niej udać i dowiedzieć czegoś więcej o najsłynniejszym jamajskim lekkoatlecie. W szkole spotykamy nauczycielkę historii, która miała kiedyś pod opieką obecnego rekordzistę świata. Z jej ust słyszymy kolejne interesujące historie z życia sławnego sportowca. 

 

Błękitna Góra, Czarna Rzeka

W miarę oddalania się od wybrzeża Morza Karaibskiego w głąb lądu roślinność staje się coraz bujniejsza, a osady ludzkie – rzadsze. W południowo-wschodniej części wyspy, na północ od stołecznego Kingston, wznoszą się Góry Błękitne (Blue Mountains). Jest to znany obszar uprawy kawy. Znajduje się tu najwyższy szczyt Jamajki – Blue Mountain Peak (2256 m n.p.m.). Z jego wierzchołka rozpościera się urzekająca panorama na prawie całą wyspę, a przy dobrej pogodzie można stąd dostrzec nawet wybrzeża Kuby. Kawa z Gór Błękitnych – Jamaica Blue Mountain – jest uważana przez ekspertów za jedną z najlepszych na świecie. Za kolejny słynny produkt narodowy Jamajki uchodzi rum. Na południowym wybrzeżu, wśród licznych plantacji trzciny cukrowej w dolinie rzeki Czarnej (Black River), leży historyczna wytwórnia Appleton Estate. Jest to najstarsza destylarnia na wyspie, która działa od 1749 r. Dzisiejsza produkcja jest – oczywiście – maszynowa, ale w tutejszym muzeum na wolnym powietrzu możemy zobaczyć stare urządzenia, które w przeszłości służyły do ręcznego wytwarzania trunku. Destylowany w wytwórni Appleton Estate rum uważa się za jeden z najlepszych na świecie, a jeżeli podajemy to w wątpliwość, możemy zweryfikować nasze poglądy podczas degustacji…

Rdzennymi mieszkańcami Jamajki byli kiedyś – przed kolonizacją hiszpańską – Arawakowie i Tainowie. To oni nadali swojej ojczyźnie nazwę Xaymaca, co oznacza „ląd drewna i wody”. Nic w tym dziwnego, bowiem na tym małym skrawku ziemi rosną rozległe lasy deszczowe i płynie ponad sto rzek. Do najdłuższych z nich należy 53-kilometrowa Black River, która słynie z wielu gatunków ptaków oraz krokodyli. Tych ostatnich żyje tutaj ponad czterysta! Wsiadamy do łodzi, żeby poznać bliżej te groźne gady. Mamy szczęście – widzimy z bliska kilka dużych krokodyli, do których udaje się nam podpłynąć niemal na wyciągnięcie ręki.

 

W objęciach nocy

Ostatnie dni spędzamy w Negril, na zachodnim wybrzeżu wyspy. Miejscowość ta zaczęła się rozwijać dopiero w latach 50. ubiegłego stulecia, kiedy odkryli ją hippisi i zaczęli się tu tłumnie osiedlać. Za jeden z obowiązkowych punktów programu w Negril uchodzi podziwianie cudownych zachodów słońca. Jamajczycy uważają je za najpiękniejsze na świecie. Wymarzonym miejscem do ich obserwacji jest zbudowany na wysokim urwisku brzegowym słynny lokal – Rick’s Cafe. Koniecznie należy tu posłuchać dobrego reggae oraz popodziwiać wśród tłumów gości zapierających dech w piersiach skoków wysportowanych i wyluzowanych Jamajczyków z 40-metrowego klifu do wody. Negril słynie także z bujnego życia nocnego, dlatego bez zastanowienia postanowiliśmy wyruszyć w podróż w poszukiwaniu najlepszej dyskoteki. Po serii drinków, odpowiednio wyluzowani, wkraczamy na parkiet, ale nawet najzwinniejsi z nas zostają daleko w tyle za miejscowymi. Godzinami wpatrujemy się w wijące się ciała jamajskich tancerzy, a na ich twarzach odnajdujemy to samo tajemnicze szczęście, które widzieliśmy na buziach śpiewających uczennic z Martha Brae. W pełni oddają się oni radości płynącej z muzyki i tańca.

Ile czasu trzeba spędzić na Jamajce, aby zarazić się tą wszechogarniającą radością i zadowoleniem z życia? My przebywaliśmy na tej cudownej wyspy niewiele ponad tydzień. Jednak wystarczyło to, żeby poczuć przemianę. Wesoły i kolorowy kraj rastafarian działa tak silnie na wszystkie nasze zmysły, że uświadamiamy sobie jeden fakt: to nie my odkryliśmy Jamajkę… To ona porwała nas niczym morska fala i pokazała nam najskrytsze tajemnice słodkiego życia.