JERZY PAWLETA

www.jerzypawleta.pl 

 

« Choć to może wydawać się nieprawdopodobne, w granicach Indonezji leży ponad 17,5 tys. wysp. Jej terytorium łączy ciepły Ocean Indyjski i rozległy Pacyfik. Ten kraj jest niczym odrębny świat, który potrafi zadziwić każdego odwiedzającego go przybysza. »

 

 

Klimat indonezyjskich wysp determinuje przede wszystkim ich położenie w rejonie równika. Dzięki niemu mogła się na nich rozwinąć bujna i zróżnicowana roślinność. Poza tym Indonezja należy do Pacyficznego Pierścienia Ognia – strefy, w której występują liczne wulkany. Właśnie duża aktywność wulkaniczna wpłynęła na wygląd tych malowniczych wysp. 

 

W folderach biur turystycznych znajdziemy przede wszystkim rajską Bali. Trudno się dziwić jej ogromnej popularności, bo różnorodnością atrakcji zaskakuje nawet osoby, które odwiedziły już mnóstwo naprawdę interesujących miejsc. Indonezja ma jednak wiele obliczy, dlatego tym razem chciałbym opisać jeszcze Sulawesi (Celebes), gdzie poczułem się zupełnie jak na końcu świata.

 

 

 

 Balijki wykonujące tradycyjny taniec legong w bogato zdobionych strojach i nakryciach głowy

© ISTOCK.COM/BICHO_RARO

 

Pocztówkowa świątynia Tanah Lot na skale na Bali

© ISTOCK.COM/VALERYBOCMAN

 

 

Domy tongkonan z dachami przypominającymi łódź w wiosce w Tana Toraja na południu wyspy Sulawesi

 © ISTOCK.COM/FBXX

 

PIERWSZY PRZYSTANEK

Zacznijmy właśnie od Bali, bo na niej większość turystów rozpoczyna swoją indonezyjską przygodę. Południe wyspy to raj wakacyjny – na wczasowiczów czekają tu białe plaże, wysmukłe palmy, ciepły ocean, rafy koralowe, rozmaite hotele, baseny z krystalicznie czystą wodą i pyszne jedzenie. Dużym plusem jest dobre skomunikowanie regionu. Turyści lądują pod kosmopolitycznym, ponad 900-tysięcznym Denpasarem (Ngurah Rai International Airport), który graniczy z większością nadmorskich kurortów. Potem rozjeżdżają się w zależności od swoich preferencji, np. do 5-gwiazdkowych hoteli w mieście Kuta czy atrakcyjnych resortów w miejscowości Jimbaran. W tej ostatniej knajpki wychodzą wprost na plażę. Podaje się w nich świeże owoce morza czy ryby, w tym sate lilit – typowe dla balijskiej kuchni szaszłyki rybne nadziewane na źdźbła trawy cytrynowej. Według amerykańskiej platformy CNNgo należą one do 50 najsmaczniejszych potraw świata. Wokół rozbrzmiewa indonezyjska muzyka. Gdy z cienia nocy wyłania się wykonująca rytualny taniec Balijka, trudno oderwać od niej wzrok. Południe wyspy to też ulubione miejsce surferów. Zaawansowani i początkujący miłośnicy ujarzmiania fal mogą skorzystać z oferty jednej z licznych profesjonalnych szkół surfingowych. Wieczorem w barach, restauracjach i klubach rozkwita życie nocne.

Jeżeli chcemy lepiej poznać Bali, powinniśmy wyruszyć w głąb lądu. Tu atrakcji jest co niemiara. Zachęcam do obserwowania z niewielkiego, wygodnego resortu De Klumpu Bali życia balijskiej wioski. Z łoża z baldachimem, w jakie wyposażone są jego pokoje, rozpościera się widok na górę Agung, najwyższy czynny wulkan wyspy (2997 m n.p.m. lub 3031 m n.p.m.). Możemy z bliska przyjrzeć się uprawie ryżu, a nawet wziąć udział w jego sadzeniu czy w powożeniu zaprzęgiem wołów, brodząc po kolana w błotnistej mazi. Dla chętnych przygotowano kurs gotowania tradycyjnych potraw we wnętrzach balijskiego domu. Na koniec uczestnicy zajęć otrzymują specjalny certyfikat zaświadczający o ich kucharskich umiejętnościach. Warto także wybrać się na okoliczne pola i do tropikalnego lasu w poszukiwaniu malowniczych wodospadów, aby zażyć orzeźwiającej kąpieli. W ofercie resortu znajdują się tradycyjne balijskie masaże. Cały kompleks wkomponowany jest w otaczającą go przyrodę, a jego obiekty zbudowano według projektów wzorowanych na miejscowej architekturze. To pomysł samego właściciela Putu Winastry, który pochodzi z nieodległej wioski i dzięki wieloletniemu doświadczeniu zdobytemu w branży turystycznej potrafił znakomicie połączyć ekologiczne rozwiązania z wymogami współczesnej turystyki.

 

 

WSPÓLNE ŚWIĘTOWANIE

Ogromną zaletę pobytu na Bali stanowi możliwość uczestniczenia w lokalnych świętach. Na wyspie obchodzi się ich bardzo wiele. Ja wybrałem Nyepi, ruchomy dzień Nowego Roku, przypadający w marcu lub na początku kwietnia (w 2020 r. wypada 25 marca). W typowej balijskiej wiosce, gdzie każdy dom ma jedną lub kilka małych świątyń, w których codziennie składa się symboliczną ofiarę – banten (zwykle w postaci kadzideł, kwiatów, ale też ciasteczek, słodyczy, owoców, papierosów lub pieniędzy), brałem udział w dwudniowym świętowaniu. Kulminacyjnym momentem pierwszego dnia jest Ngrupuk, parada olbrzymich rzeźb wykonanych ze sklejonego malowanego papieru, przedstawiających hinduistyczne bóstwa i demony ogoh-ohog, niesionych na specjalnych konstrukcjach na ramionach dorosłych, młodzieży i dzieci. Pochodowi towarzyszą koncerty żywiołowej muzyki gamelan, a kończą go szalone tańce i niszczenie przerażających postaci. Ciemności nocy rozjaśnia wtedy blask ognia trawiącego podpalane figury.

Nazajutrz zaczyna się Dzień Ciszy (Nyepi) – czas na refleksję i robienie postanowień na nowy, jeszcze lepszy rok. Nikt nie opuszcza wtedy swojego domu (od godziny 6.00 do 6.00 następnego dnia). Na całej wyspie panuje spokój, a wieczorem zapada ciemność. Nie zapala się żadnych lamp. Nie działa komunikacja, nawet międzynarodowe lotnisko nie obsługuje pasażerów. 

 

 

MAGIA WYSPY

Na Bali warto zawitać do wioski Jatiluwih położonej u podnóża wulkanu Bratan (2276 m n.p.m.) z trzema kalderami. Na jego zboczach leżą opadające tarasowo efektowne pola ryżowe. W 2012 r. wpisano je na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO (jako krajobraz kulturowy prowincji Bali). Tutejsze otoczone barwnymi kompozycjami roślinnymi świątynie wodne służą również do oznaczania poszczególnych poletek. Są częścią systemu irygacyjnego o nazwie subak,składającego się z kanałów i śluz, którego historia sięga IX w. Odzwierciedla on założenia tradycyjnej balijskiej filozofii Tri Hita Karana łączącej sferę duchową oraz świat ludzi i przyrody, powstałej w wyniku kontaktów kulturowych mieszkańców Bali i Indii na przestrzeni ostatnich 2 tys. lat. Oprócz strawy dla ducha ważna jest jednak strawa dla ciała. Miejscowe restauracje serwują dania bazujące na uprawianym w okolicy ryżu, takie jak nasi goreng. Jego podstawę stanowią smażony ryż i jajko, do których kucharz dodaje według uznania warzywa, mięsa lub owoce morza. 

Zaglądam też do XVI-wiecznej hinduistycznej świątyni wznoszącej się na formacji skalnej wystającej z oceanu. Jej nazwa – Tanah Lot – w języku balijskim oznacza „Ziemia w morzu”. To jedno z najświętszych miejsc na wyspie. W grocie pod świątynią odbywa się misterium, do którego ustawia się kolejka pielgrzymów i zaciekawionych turystów. Kapłan w geście oczyszczenia kciukiem naznacza czoła podchodzących ryżem. Za ucho wkłada im mały symboliczny kwiat. Na tacach trzymanych przez ubranych w białe szaty mężczyzn ląduje kilka monet lub banknotów. W ten sposób od stuleci sacrum miesza się z profanum.

I tutaj trudno się oprzeć pokusie skosztowania lokalnych dań, tym bardziej, że z restauracji można podziwiać widok na malowniczy klif ze świątynią. Obok, w niewielkim teatrze na świeżym powietrzu, odbywa się słynny spektakl indonezyjski kecak. Jest on hipnotyzującym połączeniem gry aktorskiej, śpiewu i tańca. Zaczyna się zawsze tuż przed zachodem słońca. Aktorzy w demonicznych maskach odgrywają swoje role przy wtórze chóru półnagich śpiewaków siedzących wokół centralnego postumentu (małej świątyni), na którym palą się ognie. Tak manifestuje się magia wyspy.

 

 

MIASTO SZTUKI

Miejscem, którego nie wolno pominąć podczas zwiedzania Bali, jest Ubud, czyli jej kulturalna stolica. Sztuka wyziera tu zza każdego zaułka. Zapełnia uliczne stragany, niezliczone galerie i galeryjki, ale i uznane muzea. Należy do nich otwarta w 1996 r. ARMA (Agung Rai Museum of Art), jedna z najciekawszych placówek nie tylko w tym blisko 40-tysięcznym mieście, ale także na całej Bali. W kilku stojących w pięknym parku budynkach galerii, stworzonej przez miejscowego wizjonera i wielbiciela sztuki Agunga Raia, zebrano eksponaty sztuki tradycyjnej i współczesnej, balijskiej i światowej. Chwilę wytchnienia po wędrówce przez niezmiernie interesujące pawilony przynosi odpoczynek w małej, klimatycznej kafejce „Kafe ARMA” (kawa w cenie biletu wstępu) sąsiadującej z muzealnym sklepikiem z pamiątkami w całkiem rozsądnej cenie (ARMA Boutique). Swoją jakością przewyższają rzeczy, które znajdziemy w większości turystycznych sklepów w Ubud.

W centrum miasta warto odwiedzić kilka wspaniałych świątyń i pałaców. Za wstęp do nich zapłacimy jedynie, jeśli będziemy chcieli wziąć udział w wieczornych pokazach tańca balijskiego z towarzyszeniem muzyki gamelan. To właśnie z nich słynie Ubud i one przyciągają najliczniejsze rzesze turystów. Świątynię wodną Saraswati (Pura Taman Saraswati) możemy podziwiać z „Cafe Lotus”, popijając kawę, lokalne piwo Bintang lub drinka. Na Bali, będącej enklawą hinduizmu, nie ma problemu z kupnem alkoholu, w przeciwieństwie do wielu innych miejsc w Indonezji. Wieczorami bary i restauracje przy głównej ulicy Raya Ubud (Jalan Raya Ubud) oraz kilku sąsiednich rozbrzmiewają muzyką i zapełniają się turystami i młodzieżą. 

W mieście znajduje się poza tym obiekt zupełnie nieprzystający do wizerunku kraju muzułmańskiego, jakim jest Indonezja. Chodzi mi o położone za dwoma interesującymi mostami nad głębokimi wąwozami Muzeum Don Antonio Blanco z pracami ekstrawaganckiego, erotyzującego malarza Antonia Blanco (1912–1999), stylizującego się na Salvadora Dalego. Mimo iż temu twórcy daleko do katalońskiego artysty, placówka ma niezwykle ciekawy charakter. 

 

 

POD WULKANEM

Wspominałem o magii Bali. Jednym z miejsc, które mnie oczarowały, są okolice aktywnego wulkanu Batur (1717 m n.p.m.). Wznosi się on wewnątrz rozległej kaldery. Znajduje się w niej również ogromne jezioro wulkaniczne o tej samej nazwie (ma powierzchnię 15,9 km²). 

Większość turystów przybywa tu, aby po noclegu w oferującym bajeczny widok Lakeview Hotel & Restaurant i nocnym marszu podziwiać wschód słońca z krawędzi krateru. Możliwość podziwiania potężnej kaldery, jeziora i sąsiednich wulkanów z góry oraz trekking wulkaniczną granią w pełni wynagradzają trud włożony w półtoragodzinną wspinaczkę. Po zejściu warto zanurzyć się w gorących źródłach gustownie zagospodarowanego kompleksu basenów termalnych łączących się z jeziorem Batur (Toya Devasya Natural Hot Spring).

To wspaniałe, ale typowo turystyczne atrakcje. W okolicy czeka na nas zdecydowanie więcej. Przy jednej z najstarszych osad na Bali, leżącej na wprost wulkanu wiosce Trunyan (Terunyan), znajduje się niezwykły cmentarz. Można do niego jedynie dopłynąć łodzią. Ta nekropolia jest jedną z trzech założonych przez mieszkańców rybackiej osady – każda z nich została przeznaczona dla osób zmarłych innego rodzaju śmiercią. Zwłoki są tu układane pod rosnącym w tej okolicy świętym drzewem taru menyan (zwanym również kadzidłowcem), neutralizującym zapach rozkładających się ciał. Na cmentarzu miejsca wystarcza jedynie dla 11 zmarłych naraz. Czaszki i kości wcześniej pochowanych nieboszczyków kładzie się obok tymczasowych trumien z bambusa. W przylegającej do nekropolii, pochłanianej przez bujną roślinność świątyni królują wszędobylskie małpy. Atmosfera cmentarza przypomina nieco nastrój z filmów grozy.

Inne niesamowite miejsce ukryte w bezkresnym tropikalnym lesie otaczającym Batur stanowi Pura Nunggu. Świątynia ta zaskakuje niezwykłością zmurszałych figur stojących pośród resztek kamiennych budowli, rzeźb nie przypominających w najmniejszym stopniu znanych bogów hinduizmu. Wykonawcy drewnianych posągów inspiracji szukali podczas wielogodzinnych medytacji. Efekty ich pracy są zadziwiające, kojarzą się bardziej z sennymi koszmarami niż relaksującymi wizjami, przywodzą na myśl wierzenia animistyczne, a nie współczesne religie.

 


NA PÓŁNOCY

Odwiedzić należy też z pewnością północną część Bali. Na zachodnim wybrzeżu tego regionu odkryłem rybacką osadę Pemuteran, położoną malowniczo między górami a Morzem Balijskim. Mieszają się w niej wpływy muzułmanów (stanowiących ok. 87 proc. ludności Indonezji) i hinduistów. Pobliskie świątynie nie przypominają pomników do podziwiania, ale są żywymi wspólnotami wiernych i kapłanów. Możemy tutaj uczestniczyć w rytuałach religijnych jednoczących wiejską społeczność.

Region ten zyskuje coraz większą popularność. Świadczyć o tym mogą nowo powstające kameralne resorty turystyczne. W balijskich knajpkach serwuje się wyśmienite balijskie potrawy, w muzułmańskich – muzułmańskie. W ośrodkach wypoczynkowych wykupimy rejs łodzią z rybakami, którzy zabiorą nas na podziwianie tutejszych raf koralowych. Przy obsłudze obiektów pracują niemal wyłącznie mieszkańcy wioski. Prekursorem takiego modelu turystyki w tej okolicy był Agung Prana. Opuścił on Denpasar, aby zrealizować swoją wizję wypoczynku w zgodzie z naturą i w duchu współpracy z lokalną społecznością. Niemałe znaczenie w jego koncepcji miało również respektowanie prywatności gości czy okazywanie szacunku ludziom, także ze względu na ich przekonania religijne. Te idee spotkały się z dużym zainteresowaniem na całym świecie. Leżący nad brzegiem morza i między górami kompleks Taman Sari Bali Resort & Spa jest znakomitym odzwierciedleniem jego wizji. Dużą wagę przywiązuje się tu do odbudowy rafy koralowej (tzw. Coral Restoration Project). Podczas nurkowania w pobliżu plaży z łatwością dostrzeżemy specjalne podwodne konstrukcje wspomagające rozwój ekosystemu. Kilkaset metrów dalej rafa odnawia się w sposób naturalny. Choć rośnie wolniej, przybiera jeszcze intensywniejsze barwy. 

 

 

INNA NIŻ WSZYSTKIE

W poszukiwaniu indonezyjskiego końca świata postanowiłem wybrać się na wyspę Sulawesi, inaczej Celebes. Wiedziałem, że koniecznie będę chciał zobaczyć na niej chyba najbardziej niezwykłą na świecie, kilkudniową ceremonię pochówku zmarłego członka rodziny Toradżów (lokalnej grupy etnicznej). Po śmierci dalej mieszka on ze swoimi krewnymi, czekając na pogrzeb. Sam obrzęd, którego jednym z elementów jest rytualny ubój kilkudziesięciu wołów domowych, budzi ogromne kontrowersje i sprzeciw wielu organizacji próbujących doprowadzić do jego zakazania. 

Jednak Sulawesi słynie także ze swoich rajskich krajobrazów, zagubionych wysepek i pięknych raf koralowych, malowniczych, ciągle aktywnych wulkanów i gigantycznych połaci nieprzebytego lasu tropikalnego, wspaniałej kultury i znakomitej kuchni. Ma osobliwy kształt i równie wyjątkowy charakter pod względem etnicznym, religijnym czy politycznym. Dewiza Indonezji brzmi Jedność w różnorodności, a Celebes znakomicie ją oddaje.

 

 

OSTATNIE POŻEGNANIE

Ląduję na południowym zachodzie wyspy w ok. 2-milionowym Makasar i natychmiast gnam setki kilometrów do Tana Toraja (to jedna z jednostek podziału administracyjnego w Indonezji noszących nazwę kabupaten). Pora deszczowa nie jest czasem pogrzebów, a właśnie tego dnia rozpoczyna się ceremonia pogrzebowa w małej wiosce obok miasta Rantepao, w samym sercu regionu! Przybywają setki gości z najbliższej i dalszej rodziny, znajomi i sąsiedzi. Oprócz słów współczucia przynoszą całą masę prezentów: papierosy, cukier, kawę lub inne przydatne podczas wielodniowej celebracji artykuły. Zamożniejsi czy bliżsi członkowie rodziny przyprowadzają ze sobą świnie albo woły. 

Jestem na pogrzebie, biorę udział w ostatnim akcie wielomiesięcznego, a bywa i wieloletniego rytuału, który rozpoczyna się w momencie śmierci kogoś z rodziny. Nieboszczyka przenosi się do środkowej izby tradycyjnego, zbudowanego w charakterystyczny sposób domu tongkonan, gdzie nie traktuje się go jako zmarłego, lecz jako śpiącego czy chorego i dzieli się z nim jedzeniem, piciem, papierosami. Ciało leży zabalsamowane w otwartej trumnie. Dom stoi na palach, a jego ogromny dach przypomina kształtem łódź. Skąd taka forma, skoro Tana Toraja znajduje się w sercu gór, z dala od jakiegokolwiek wybrzeża? Ktoś z gospodarzy tłumaczy mi, że Toradżowie wywodzą się z Chin. Tu na jednej z wysp obecnej Indonezji stworzyli odmienną od reszty jej mieszkańców, wyrazistą społeczność. 

Wielkie przedsięwzięcie obliczone na setki osób trzeba odpowiednio skoordynować, ustalić jego finansowanie. Potem wewnątrz wioski należy wybudować tymczasowe pawilony dla gości i dalszej rodziny czy wspomnianą konstrukcję na trumnę ze zmarłym. Gdy wszystko zostanie już ustalone i gotowe, a data pogrzebu oficjalnie ogłoszona, przybywają zaproszone osoby witane przez paradnie ubranych gospodarzy i dzieci w tradycyjnych, kolorowych strojach. Tym razem na marach spoczywa babcia, której portret zawieszony jest na tongkonan. Przygląda się wszystkiemu, sprawdzając, ile świń i wołów przyprowadzają goście. Od tego zależy, czy godnie wkroczy w zaświaty. 

Po dwóch niezwykłych dniach tańców, śpiewów, procesji, powitań, walk kogutów, jedzenia i picia następuje rytuał poświęcenia wołów. Na plac pomiędzy pawilonami, którego centralny punkt stanowi tzw. wieża mięsna, zostaje wprowadzony ogromny osobnik. Przywiązują go do masywnego pala wbitego w ziemię. Jest to wół albinos o jasnej, różowawej skórze ozdobionej szarymi plamami, wart tyle co dobry samochód. Rodzina, dorośli i dzieci, robią sobie ostatnie, pamiątkowe zdjęcie z pięknym zwierzęciem o błękitnych oczach. Mistrz ceremonii wyciąga zza pasa maczetę i wprawnym ruchem podcina wołowi gardło. Jest dobry w swoim fachu. Po chwili wół pada martwy na plac. Potem przychodzi kolej na następne. Na to, co się dzieje, mogę patrzeć tylko przez wizjer kamery czy aparatu fotograficznego. Nie potrafię podnieść oczu i przyglądać się walce o utrzymanie się na nogach kolejnego niezwykle silnego zwierzęcia. Nie rozumiem aplauzu i śmiechu widzów, gdy ofiara wyrywa wielkie pale, przewraca wątłe drzewa otaczające plac, pada na kolana i z trudem znów się podnosi, rozglądając się rozpaczliwie dookoła. Nie pojmuję zachwytu uśmiechniętych dzieci. Kiedy patrzę wokół, zauważam, że nie wszyscy dobrze się bawią. Jedna z młodych dziewczyn chowa twarz w dłoniach. 

Kolejnego dnia spotykam się z rodziną, aby ostatecznie pożegnać babcię. Jest spokojnie i uroczyście. Jedzenia i picia nadal nie brakuje. Rodzina robi sobie zdjęcia przy ustawionej na bambusowym postumencie ozdobnej trumnie. Inni wyrażają swój żal, płacząc i przytulając się do trumny. Gdy plac i pawilony są już pełne gości, grupa mężczyzn podkłada długie bambusowe drągi pod skrzynię z ciałem i unosi ją. Zmarłą czeka ostatnia droga do grobowca usytuowanego na wzgórzu powyżej wioski. Za trumną ze zdjęciem babci ustawia się długi kondukt żałobny. Ruszamy, ale nie spokojnie i dostojnie, jak się spodziewałem. Mężczyźni podrzucają nieboszczkę, kręcą się z nią dookoła własnej osi i, śmiejąc się, maszerują lub nawet biegną w górę. Żałobnicy przyłączają się do zabawy, pokrzykując i dopingując tragarzy do większego wysiłku i kolejnych wygibasów z ciężką trumną. Gdy docieramy pod grobowiec, tłum się uspokaja, ale i zagęszcza. Trudno przebić się z ciałem do otworu drzwiowego. Wszyscy chcą wejść do niewielkiego budynku w kształcie kaplicy, aby pożegnać zmarłą, zrobić zdjęcie. Nad wejściem wisi święty obraz podobny do tych z polskich kościołów. Nie ma w tym nic dziwnego, Toradżowie w większości są chrześcijanami (protestantami). Kiedy dużą trumnę udaje się umieścić w ciasnym pomieszczeniu, rozlega się zawodzenie płaczek, którym wtórują kobiety z rodziny. Po jakimś czasie wszyscy rozchodzą się do domów. 

 

 

KRÓLESTWO RAFY

Z Tana Toraja wyruszam na północny wschód Sulawesi, żeby spędzić trochę czasu na Bunaken. Ta niewielka wyspa (o powierzchni ok. 8,1 km2) uchodzi za jedno z ważniejszych centrów nurkowych w Indonezji. Leży niedaleko ponad 430-tysięcznego miasta Manado i stanowi część Parku Narodowego Bunaken (Taman Nasional Bunaken), który zajmuje 890 km2 (z czego tylko 3 proc. to ląd). Wody w tej okolicy mają temperaturę mniej więcej 27–29°C przy powierzchni. Występuje tu olbrzymia różnorodność koralowców, ryb i gąbek.

Rejsy na rafy koralowe organizują liczne biura turystyczne usytuowane w Manado. Ja postanowiłem po prostu złapać łódź w tutejszym porcie. Nie było to trudne. O umówionej porze wsiadam do lokalnej motorówki. Podpływamy do najbliższej rafy koralowej przy Bunaken. Nie jesteśmy tu sami. Wokół krążą dziesiątki większych i mniejszych łodzi z turystami. Pod wodą też panuje niemały ruch, co jednak nie przeszkadza w kontemplowaniu nadzwyczaj pięknej fauny i flory. Ryby same podpływają pod maskę, czasem zaczepiają mnie dosyć natarczywie. Początkowo wydaje mi się, że są ciekawskie. Jednak po chwili dostrzegam Indonezyjczyka z sąsiedniej motorówki wabiącego je pokarmem. Nie wiem, czy to legalne. Gdy koło nas zatrzymuje się duża jednostka pełna głośnych chińskich turystów rozochoconych alkoholem, właściciel mojej łodzi szybko zgadza się zmienić miejsce. Pomysł okazuje się strzałem w dziesiątkę. Całkiem blisko znajdujemy przepiękną, spokojną okolicę, gdzie wokół bajecznej rafy koralowej krążą nieprzebrane ilości kolorowych ryb i rybek, i to bez dokarmiania. 

Stałym punktem nurkowo-snorkelingowej wyprawy jest lunch na wyspie. Choć stanowi atrakcję przeznaczoną dla masowego turysty, ma swój urok. Poza tym podawane potrawy smakują wręcz genialnie. Nie przez przypadek w menu dominują pyszne świeże ryby i owoce morza. Można nawet dostać piwo.


 
Rejs po morzu Celebes w pobliżu północno-wschodniego wybrzeża Sulawesi, widok na wysepkę Manado Tua


© ISTOCK.COM/SOFT_LIGHT

 

W ŚRODKU ZATOKI

Podczas swojej wyprawy na koniec świata trafiam także na maleńką wysepkę Kadidiri. Wchodzi w skład Wysp Togian (Togean), malowniczego archipelagu usytuowanego na równiku, na Morzu Moluckim, pośrodku zatoki Tomini. Docieram w to rajskie miejsce szybką, dwusilnikową łodzią dla kilkunastu pasażerów. Potem przesiadam się na mały, blaszany statek transportowy, który dostarcza wodę i zaopatrzenie do mojego resortu. Z jego pokładu podziwiam pocztówkowy widok na dziesiątki wysepek. Spora część z nich nie jest zamieszkała. Porasta je bujna tropikalna roślinność. Gęste wilgotne lasy równikowe ozdobione są kępkami palm. Niezwykłe wrażenie robią maleńkie, piaszczyste zatoczki i bezludne plaże. Pojawiają się i większe zatoki. Na ich brzegach często dostrzegam kompleksy hotelowe. Na Kadidiri jest ich zaledwie pięć. Poza tym znajduje się tutaj niewielka wioska rybacka i to wszystko.

Gdy zauważam charakterystyczne długie molo wbijające się głęboko w płytką, krystalicznie przejrzystą zatokę, wiem, że trafiłem do celu. Kadidiri Paradise Resort & Dive Centre to niewielki resort składający się z przestronnego, pełnego światła drewniano-bambusowego pawilonu restauracji, baru i recepcji w jednym oraz 30 bungalowów usytuowanych pośród soczystej zieleni lub na palach bezpośrednio nad wodą. Rzucam bagaże i swoje rozleniwione ciało na wielkie, drewniane łoże z baldachimem, które zajmuje niemal cały pokój. Nad moją głową leniwie szumi ogromny wentylator. Resztę wyposażenia stanowią małe biurko i szafka. Po chwili przenoszę się na taras ze stolikiem i hamakiem, aby do końca wysączyć mojego powitalnego drinka. 

Zanim pójdę uzgodnić z nadzwyczaj sympatyczną obsługą resortu plan na kilka najbliższych dni, zanurzam się w ciepłej, ale orzeźwiającej wodzie. Przyjemność pływania jest niezwykła. Z łatwością mogę obserwować niezliczone kolorowe rybki i podwodną roślinność, a gdy podnoszę głowę widzę pobliskie wysepki oraz malownicze wybrzeże i dziewiczą plażę. 

Przy okazji muszę opowiedzieć historię, która wydarzyła się dzień czy dwa później. Gdy siedziałem rano na swoim tarasie, zauważyłem nagłe poruszenie w wodzie tuż przy plaży w miejscu, gdzie zaczyna się mała rafa koralowa. Ku mojemu osłupieniu i przerażeniu z morza wyłoniła się charakterystyczna płetwa grzbietowa rekina, a potem druga i trzecia. Drapieżniki najwyraźniej dopadły swoją ofiarę. Malujący się na mojej twarzy strach dostrzegła młoda dziewczyna z obsługi i wybuchła gromkim, radosnym śmiechem. Nie bój się, to są małe, zupełnie niegroźne rekiny rafowe, które tu często rano baraszkują. Idź popływać z nimi! – powiedziała, ocierając łzy. 

 

 

MOJA PLAŻA

Głównym zajęciem na wysepce Kadidiri jest nurkowanie lub snorkeling. Wypływamy szybką łodzią motorową w Morze Moluckie. Kotwiczymy opodal podwodnego raju – przepięknej rafy koralowej. Wskakuję do wody z maską i rurką, zaawansowani nurkowie – z butlami. Nie mogę porównać naszych doznań, ale ja zdecydowanie nie zawiodłem się w swoich oczekiwaniach. Lokalni przewodnicy specjalizują się w poszukiwaniu olbrzymich ryb, np. barakud, czy wypatrywaniu trudno zauważalnych, małych morskich stworzeń.

Inny pomysł na spędzenie czasu stanowi wycieczka drewnianym katamaranem do malowniczej zatoczki jednej z sąsiednich wysepek, na której po pokonaniu stromego wybrzeża można wskoczyć do turkusowego jeziorka pełnego… meduz (tzw. Jellyfish Lake). To jedno z niewielu takich miejsc na świecie, gdzie popływamy bezpiecznie z tymi zwiewnymi zwierzętami. Są ich tu setki, a nawet tysiące i… nie parzą. 

Można także powędrować w głąb wilgotnego lasu równikowego, który zaczyna się tuż za bungalowem. Miejscowi wydeptali ścieżki łączące ze sobą wioskę i resorty. Na skrzyżowaniach wąskich traktów spotkamy niekiedy sprzedawców lokalnych napojów orzeźwiająco-alkoholowych. Niektóre ścieżki prowadzą na cudowne, bezludne plaże położone w zatoczkach pełnych palm. 

Do jednego z takich zakątków wybrałem się, aby w zupełnej samotności kontemplować piękno natury. Moim nieoczekiwanym towarzyszem został wioskowy czy resortowy pies, któremu najwyraźniej wędrówka przez tropikalną gęstwinę sprawiała mnóstwo radości. Biegał tam i z powrotem, przeskakiwał przez powalone drzewa i gałęzie, wypatrywał małp i ptaków. Aż nagle mu się znudziło, zawrócił i pędem pognał z powrotem. Zostałem sam. Małp, drzew, lian i palm zrobiło się jakby więcej. Na szczęście po chwili dojrzałem prześwitującą między drzewami wodę. Piękna, bielutka plaża była moja, tylko moja. Bez wątpienia znalazłem tutaj swój wymarzony koniec świata.