ANDRZEJ MELLER

« Historia Gruzji to ciągłe najazdy, wojny obronne, rozbicia dzielnicowe i próby scalenia kraju. To również nieprzerwana walka o zachowanie tradycji i kultury tego – jak uważają Gruzini – najpiękniejszego kawałka świata podarowanego im przez Boga. Niedawno ich ojczyzna stanęła na nogi i szeroko rozpostarła ramiona, aby powitać turystów. »

 

Przez dekadę po ogłoszeniu niepodległości, co miało miejsce 9 kwietnia 1991 r., Gruzja borykała się z wieloma problemami, a turystyka w niej kulała. Sytuacja zaczęła się polepszać, gdy po objęciu władzy w styczniu 2004 r. ekipa prezydenta Micheila Saakaszwilego sprawnie zabrała się za odbudowę kraju. Paradoksalnie wojna pięciodniowa z sierpnia 2008 r. spowodowała, że oczy całego świata zwróciły się w kierunku Tbilisi, a w stronę gruzińskiej granicy ruszyły miliony turystów.

Na odwiedzających czekają w Gruzji olśniewająca i bardzo zróżnicowana przyroda, wspaniałe zabytki architektury, a także wyśmienita kuchnia i wino. Przede wszystkim jednak spotkają tu oni gościnnych Gruzinów. Co ważne, w kraju jest obecnie bezpiecznie.

Uszba (4710 m n.p.m.) zwana Matterhornem Kaukazu z racji podobieństwa do słynnego alpejskiego szczytu

 

REWOLUCJA RÓŻ

Do Gruzji przyjechałem po raz pierwszy w końcowym okresie rządów Eduarda Szewardnadzego (1928–2014) w listopadzie 2003 r. Była wyniszczona wojnami i zapaścią ekonomiczną, przypominała zardzewiały skansen ZSRR. Symbolem tej sytuacji mógł być wówczas zrujnowany Hotel Iveria (obecnie luksusowy Radisson Blu Iveria Hotel) znajdujący się w centrum Tbilisi, w którym rezydowali uchodźcy z Abchazji i Osetii Południowej. Po gruzińskiej klęsce w tych regionach na początku lat 90. XX w. rzeka wygnanych Gruzinów rozlała się po całym kraju.

Moje pierwsze wrażenia z pobytu w Gruzji były mieszane: z jednej strony wspaniali ludzie, majestatyczna przyroda, ostre imprezy, a z drugiej poczucie beznadziei, zniszczona infrastruktura i skorumpowana policja. Na drodze z Batumi do Bordżomi drogówka wyciągnęła mnie z marszrutki, żeby sprawdzić dokumenty. Podchmieleni już funkcjonariusze popijali wino z głębokiego dzbana, który stał na masce Łady Nivy. W Bordżomi pomagałem mojemu gospodarzowi Dawidowi zbierać drewno na opał w lesie, bo centralne ogrzewanie nie działało, a mróz był siarczysty. Z kolei w Gori nie znalazło się dla mnie miejsce w Hotelu Intourist stojącym obok pomnika Józefa Stalina, więc przy –11°C nocowałem w autobusie przerobionym na noclegownię, z oknami zabitymi dyktą, zaparkowanym gdzieś przy dworcu, owinięty w śpiwór dla alpinistów. W tbiliskim hotelu ciepłą wodę włączali o 19.00 jedynie na godzinę, za to co dwa dni recepcjonistka ciągnęła mnie na huczne wesela znajomych. Wino kupione w sklepie najczęściej okazywało się zupełnie nie do picia, ale pod ławkami na podwórkach walały się strzykawki po heroinie. Taka była wtedy Gruzja – biedna, obdarta z godności, lecz serdecznie gościnna.

W listopadzie 2003 r. zaczynała się akurat rewolucja róż, która miała to wszystko zmienić. Przed budynkiem parlamentu na alei Rustawelego trwały ok. 10-tysięczne protesty opozycji, uważającej słusznie, że wyniki wyborów parlamentarnych z 2 listopada zostały sfałszowane przez rząd. W hotelu, w którym się zatrzymałem, zameldowali się także zwolennicy Asłana Abaszydzego rządzącego autonomiczną Adżarią od czasu upadku ZSRR i ogłoszenia niepodległości Gruzji. Zamienił on tę prowincję w prywatny, mafijny folwark, nie odprowadzał podatków do Tbilisi, a pod Batumi stacjonowali rosyjscy żołnierze ochraniający jego niezależne państewko. Zwolennikom Abaszydzego wystawały spod czarnych, skórzanych kurtek lufy broni, więc obawiałem się, że pod parlamentem może dojść do prowokacji i rozlewu krwi. W dniu, w którym przejechałem z Adżarii do Gruzji, plotkowano, że przywódca adżarskiej republiki wysadził graniczny most z obawy przed rozlewem rewolucji na swoje quasi-księstwo.

Tymczasem wypadki potoczyły się błyskawicznie. 22 listopada do parlamentu wkroczyły tysiące Gruzinów z różami w dłoniach, domagając się ustąpienia Siwego Lisa, jak lud nazywał Szewardnadzego, byłego I sekretarza Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Gruzji, szefa gruzińskiego KGB i ostatniego ministra spraw zagranicznych ZSRR. Prezydent w obstawie kilkudziesięciu ochroniarzy uciekł z Tbilisi, a następnego dnia podał się do dymisji.

Stałem wtedy pod parlamentem. W górę uniosły się gruzińskie flagi i wystrzeliły korki szampanów. Decyzję Szewardnadzego ponad 50-tysięczny tłum powitał z ogromnym entuzjazmem, zwłaszcza że wielu podejrzewało, iż to zasługa św. Jerzego, patrona kraju, którego święto (Giorgoba) wypada akurat 23 listopada. Tego dnia Gruzini z wielką nadzieją, ale i strachem zaczęli spoglądać w przyszłość.

Stolica Gruzji, Tbilisi, po lewej na wzgórzu starożytna twierdza Narikala i Kościół św. Mikołaja

 

ODBUDOWA I ZJEDNOCZENIE

Na początku stycznia 2004 r. przeprowadzono wolne wybory prezydenckie. Wygrał je przewodzący Zjednoczonemu Ruchowi Narodowemu Micheil Saakaszwili. Nowy prezydent za cel numer jeden postawił sobie odbudowę kraju, zlikwidowanie korupcji i bandytyzmu, a przede wszystkim zjednoczenie gruzińskich prowincji, które zaczęły się separować w wyniku nieostrożnej polityki narodowościowej jego poprzedników i przegranych przez Tbilisi konfliktów zbrojnych. Już na wiosnę Saakaszwili wysłał wojska na granicę z Adżarią. Abaszydze w obliczu groźby interwencji zbrojnej i ze względu na naciski protestujących Adżarów najpierw zarządził mobilizację swoich sił i wysadził mosty graniczne, a potem 6 maja 2004 r. uciekł na zawsze do Moskwy. Gruzja przejęła pełną kontrolę nad autonomią.

Podobne rozwiązanie nie udało się Saakaszwilemu z Osetią Południową. Za dużo było krzywd po obu stronach, ale przede wszystkim Osetyjczyków pod swoje skrzydła wzięła potężna Moskwa. Byłem w Cchinwali latem 2005 r., kiedy sporadycznie dochodziło już do wymiany ognia między milicjami osetyjskimi a Gruzinami. Szybko zostałem zapakowany do łady i deportowany na granicę po tym, jak postanowiłem odwiedzić gruzińskie wsie na terytorium Osetii Południowej. Ponowny wybuch tego nierozwiązanego konfliktu stanowił tylko kwestię czasu.

Problemów ówczesnej Gruzji przysparzał też wąwóz Pankisi zamieszkały przez Kistów, którzy osiedlili się tu po upadku powstań górali kaukaskich przeciw carskiej Rosji w XIX w. W sąsiedniej Czeczenii trwała wojna. Bojownicy kursowali przez góry wte i wewte, a w dolinie leczyli rany i szkolili nowe kadry, o co Rosjanie mieli ciągłe pretensje. Dochodziło nawet do tego, że wąwóz był bombardowany przez nieoznakowane samoloty, które nadlatywały z północy. Saakaszwili postarał się o zwiększenie kontroli nad Pankisi, ale sytuację rozładowało przede wszystkim zakończenie działań wojennych w Czeczenii, a także niestety fakt, że miejscowi Kistowie, obywatele Gruzji, ruszyli na świętą wojnę do Syrii pod sztandarami Państwa Islamskiego. Dołączyli do nich również muzułmanie z Adżarii i gruzińscy Azerowie.

Znacznie lepiej poszło nowym władzom z górską Swanetią, którą rządziła bandycka grupa rodu Apraszydzów. W marcu 2004 r. we wsi Ecera wylądował desant złożony z 10 helikopterów z żołnierzami specnazu. Przywódca klanu zginął w strzelaninie, a jego synów aresztowano i skazano na długoletnie więzienie. W Swanetii, która do tej pory uchodziła za gruzińską Czeczenię, powoli zaczęło się robić spokojnie.

Pierwszy raz odwiedziłem prowincję na Wielkanoc 2006 r. Nie jeździło się jeszcze wtedy do Swanetii ot tak. Po obu stronach trasy, którą ciężko uznać było za drogę, znajdowały się mogiły. Zawsze stały na nich butelki czaczy i szklanki, żeby pojawiający się w okolicy mogli wypić za ofiary wypadków, co prowadziło do kolejnych wypadków i konieczności ustawiania kolejnych krzyży, a także kolejnych butelek i szklanek. Koło się zamykało. Kiedyś nawet kolega Georgij, z którym wybrałem się potem do Swanetii busem, zwierzył mi się, że pierwszy raz jedzie tędy na trzeźwo i może podziwiać krajobrazy. Sam trzeźwy w drodze do Mestii nigdy w swoim 40-letnim życiu za kółkiem nie siedział.

Swanowie, znani z uporu, waleczności i praktykowania brutalnej zemsty rodowej, długo nie wpuszczali do wąwozu obcych. Mój znajomy, Murtaz, twierdził, że już starożytni opisywali, jak pogonili z Kodori zastępy Greków. Z dumą przypominał, że zatrzymali na przełęczy pod szczytem Uszba (4710 m n.p.m.) armię Adolfa Hitlera, idącą ku roponośnym złożom pod Baku. Przestrzeganie prawa nigdy nie było mocną stroną górali. Nawet w czasach ZSRR, gdy na Kaukazie panował względny spokój, zdarzało się, że porywali rosyjskich alpinistów i puszczali ich dopiero po zapłaceniu okupu. Kiedy już w trakcie trwania wojny gruzińsko-abchaskiej (1992–1993) do wąwozu wkroczył oddział złożony z Ormian żyjących w Abchazji, Swanowie wybili co do nogi tych 300 chłopa, a ciała wrzucili do rzeki Kodori.

W Tbilisi należało zorganizować kierowcę z jeepem (został nim Szukruja, weteran z Abchazji) i zapłacić mu sporo pieniędzy. Na miejscu musiałem być bez przerwy pod ochroną Swanów, nawet podczas wyjścia po papierosy do sklepu. Zresztą już pierwszego poranka zdałem sobie sprawę, że Swanetia to odrębna kraina, w której rządzi prawo gór. Obudziły mnie wystrzały z karabinu. Okazało się, że pod strzechę naszego gospodarza Rezo zbiegł młody chłopak, który w nocy porwał dziewczynę. W domu Swana strzelającego na wiwat byli bezpieczni. Ponieważ wybranka zaszła w ciążę przed zamążpójściem, młoda para musiała natychmiast uciekać przez Zugdidi do Gruzji, aby uniknąć kłopotów ze strony braci zhańbionej dziewczyny.

Kolejny raz odwiedziłem Swanetię tuż przed wybuchem wojny w Osetii Południowej w sierpniu 2008 r. Swańscy przyjaciele z Tbilisi zaprosili mnie na przypadające 28 lipca święto Kvirikoba. To dzień św. Cerykusa Archanioła, opiekuna gór i jezior, pól i lasów. Swanowie z górzystej Swanetii i wąwozu Kodori, a nawet z całej Gruzji i świata zjeżdżają wówczas do malutkiej wsi Kalo położonej za Mestią, gdzie na wzgórzu stoi cerkiew ich patrona. Tu przez cały dzień składają ofiary z bydła domowego, palą świece w intencji pomyślności i rywalizują w podnoszeniu głazów i wielkiego dzwonu. A potem tęgo piją. Wtedy po raz pierwszy spotkałem w Swanetii turystów, choć towarzyszył mi lęk, że ta idylla wkrótce się skończy. Miesiąc wcześniej odwiedziłem Abchazję i zdałem sobie sprawę, że wojna może niebawem wybuchnąć. Moje obawy potwierdziła kolejna wizyta w tzw. Górnej Abchazji, a dokładniej w wąwozie Kodori, na kilka dni przed rozpoczęciem konfliktu.

O wąwozie głośno zrobiło się w październiku 2001 r., gdy oddział czeczeńskiego komendanta Rusłana Giełajewa (1964–2004) przyjechał tu ciężarówkami gruzińskiego MSW z Pankisi i zaczął szturmować abchaskie posterunki w drodze na Suchumi. Do dziś nie jest jasny powód tej lokalnej awantury. Mogło się zdawać, że Giełajew chciał zdobyć stolicę Abchazji. Stracił jednak kilkudziesięciu ludzi i wycofał się do Pankisi, a potem do walczącej z Rosjanami Czeczenii i Dagestanu, gdzie poległ. W końcu w lipcu 2006 r. Gruzja, rządzona już przez Saakaszwilego, który obiecał rodakom „zebranie ziem gruzińskich do macierzy”, przeprowadziła w Kodori udaną operację, zlikwidowała bandę niejakiego Emzara Kwicjaniego, dzięki czemu zyskała większą kontrolę nad wąwozem, i przeniosła tu siedzibę legalnego (tj. podległego Gruzji) rządu Abchazji z Tbilisi. Moskwa – która od początku lat 90. podważała integralność terytorialną kraju – uznała te działania za agresję i zapowiedź nowych walk. W Kodori, gdzie już dochodziło do starć Gruzinów ze stroną abchaską, widziałem w szpitalu pierwsze ofiary tej niewypowiedzianej i nierozpoczętej jeszcze wojny.

Mimo to życie toczyło się normalnie. Zostałem nawet zaproszony na swańskie wesele, gdzie tamada przez pomyłkę wzniósł toast „za małego, ale mądrego Lecha Kwaśniewskiego”. Miał oczywiście na myśli prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który od wiosny mediował na Kaukazie, żeby nie dopuścić do rozwinięcia się kolejnego konfliktu. Następnego dnia na polecenie generała Anzora Mergianiego, głównodowodzącego policją gruzińską w wąwozie, zostałem wywieziony z terytorium Kodori do Zugdidi. Cztery dni później, 7 sierpnia, wybuchła wojna gruzińsko-rosyjska o Osetię Południową.

Panorama wciąż się rozbudowującego i unowocześniającego blisko 170­-tysięcznego kurortu Batumi

 

WOJNA PIĘCIODNIOWA

Walki o Osetię Południową trwały jedynie pięć dni, lecz przegrana oznaczała dla Gruzji duże, być może nieodwracalne, problemy. Rano 8 sierpnia 2008 r. obserwowałem wyrzutnie rakiet Grad ostrzeliwujące Cchinwali, stolicę regionu, i jak wszyscy Gruzini z lękiem czekałem na rosyjską odsiecz, która tego dnia Tunelem Rokijskim przekroczyła granicę z Rosją. Chwilę później na Gruzję spadły pierwsze bomby, a w ciągu następnych dni Rosjanie zajęli Gori i podeszli do miejscowości Igoeti leżącej 50 km od Tbilisi. Na drugim froncie wojska rosyjskie i abchaskie przejęły kontrolę nad Kodori, gdzie byłem na weselu, a policja i zamieszkujący wąwóz Swanowie zostali ewakuowani. Podporządkowały sobie również całą Osetię z pasem wsi gruzińskich wokół Cchinwali. Moi przyjaciele stracili dorobek swojego życia, ich dom rodzinny pod Achalgori (Akhalgori) znalazł się 2 km za ustawionym przez Rosjan szlabanem.

Z kolei 12 sierpnia byłem świadkiem poruszającego wiecu w Tbilisi – blisko 150 tys. Gruzinów wystąpiło z poparciem dla prezydenta Micheila Saakaszwilego. Wraz z przyjacielem, znanym piosenkarzem rockowym Achico Guledanim, trzymającym polską flagę, słuchaliśmy przemówienia Lecha Kaczyńskiego, który z prezydentami Litwy Valdasem Adamkusem, Ukrainy Wiktorem Juszczenką, Estonii Toomasem Ilvesem i premierem Łotwy Ivarsem Godmanisem przybył do Gruzji, aby zatrzymać wojnę. Polski prezydent mówił do zgromadzonych, że społeczność międzynarodowa ma obowiązek przeciwstawić się rosyjskim planom ekspansji terytorialnej. Tłum skandował: Polska, Polska, Przyjaźń, przyjaźń, Gruzja, Gruzja. Gruzini nigdy nie zapomnieli Polakom wsparcia, jakie otrzymali w czasie tych dramatycznych chwil.

Konsekwencje wojny były dla Gruzji olbrzymie. Rosja uznała niepodległość Abchazji i Osetii Południowej, które być może na zawsze zostały oderwane od Tbilisi. W efekcie ok. 158 tys. ludzi musiało opuścić swoje domy. Straty gruzińskiej gospodarki, spowodowane przez rosyjskie bombardowania i działania okupacyjne, wyniosły ponad 20 mld dolarów. Zerwane zostały stosunki dyplomatyczne i handlowe z Rosją – największym rynkiem zbytu dla towarów z Gruzji. Wojna niewątpliwie ostudziła aspiracje Gruzinów związane ze wstąpieniem do UE i NATO i pogłębiła ich nienawiść do Rosjan.

BOOM TURYSTYCZNY

Pamiętam, że tuż po zakończeniu konfliktu obawiano się, iż turyści szybko tu nie przyjadą, ale stało się inaczej. W okresie między rewolucją róż a wojną pięciodniową, a także po niej rząd gruziński ciężko pracował nad odbudową kraju i rozwijaniem nowoczesnej infrastruktury. Dzięki temu Gruzja powoli stawała na nogi. Wkrótce zaczęły ją odwiedzać miliony gości.

Zrujnowany kraj z wolna zmieniał się w turystyczny raj, gdzie każdy może znaleźć coś dla siebie. Miłośnicy architektury odkryją tutaj wspaniałe zabytki wczesnochrześcijańskie i twierdze, koneserzy wina nie będą chcieli wyjeżdżać z Kachetii, wielbiciele przyrody, a przede wszystkim wysokich gór znikną na tygodniowych trekkingach w Swanetii, Tuszetii, Pankisi czy Chewsuretii, z kolei osoby marzące po prostu o błogim odpoczynku zrelaksują się na plażach Morza Czarnego w Batumi, Kvariati lub Kobuleti w Adżarii. Pozostali mogą krążyć po zjawiskowej Gruzji od miejsca do miejsca. Warto zobaczyć odnowione stołeczne Tbilisi, dotrzeć do słynnych źródeł mineralnych w Bordżomi, wiekowej Mcchety, wysokogórskiej Stepancmindy (ok. 1750 m n.p.m.), przypominającego Kapadocję skalnego miasta Wardzia czy zjawiskowego, romantycznego Sighnaghi. Wizytę w tym kraju urozmaicają fantastyczna kuchnia, wyśmienite wino i pyszne tropikalne owoce, a zamieszkują go serdeczni Gruzini. By móc godnie przyjmować turystów, Gruzja robiła krok za krokiem…

Micheil Saakaszwili tuż po objęciu władzy zwolnił całą policję i przyjął do pracy nowych, nieskorumpowanych ludzi, którzy dostali godziwe pensje. Policjanci zamiast łupić przyjezdnych zaczęli ich ochraniać. W kraju zapanował niespotykany dotąd porządek, który zajął miejsce chaosu. Ugrupowanie Saakaszwilego w 2012 r. przegrało wybory parlamentarne, a sam polityk oskarżany o przekroczenie uprawnień i korupcję musiał uciekać za granicę w październiku 2013 r. (nie doczekawszy zakończenia swojej kadencji prezydenckiej). Nie zmienia to jednak faktu, że położył podwaliny pod współczesną Gruzję i dzięki niemu powróciła ona na turystyczną mapę świata. Takie były zresztą jego plany – żeby po latach zastoju ściągnąć do kraju turystów i dać Gruzinom na nich zarabiać. Kolejne rządy na szczęście kontynuują tę politykę, a goście z zagranicy chętnie odwiedzają Adżarię, Kachetię, Swanetię, Pankisi, Dżawachetię, Chewsuretię, Tuszetię, Tbilisi i w zasadzie każdy gruziński region. Poza zwykłą turystyką stawia się tu – co logiczne – na tworzenie interesującej oferty dla miłośników gór.

Wraz z nadejściem nowego rządu w styczniu 2004 r. nasze państwo przyjęło nową strategię rozwoju gospodarczego i turystycznego kraju, ze szczególnym uwzględnieniem turystyki górskiej. W związku z tym zaczęto intensywnie inwestować w infrastrukturę w popularnych ośrodkach turystycznych, takich jak duże miasta czy znane kurorty, a także złagodzono politykę podatkową – tłumaczy Georgi Maglakelidze, dyrektor Adventure Tourism School (ATS). Dzięki tym działaniom oraz ze względu na uwarunkowania geograficzne, kulturowe i społeczne turystyka w Gruzji rozwinęła się szybko i zyskała nowe formy.

W czasach sowieckich istniały podstawy do rozkwitu turystyki górskiej, jednak współcześnie Gruzini starają się doszusować do alpejskich wzorców. W Bakuriani i Gudauri (położonym na wysokości ok. 2200 m n.p.m.), które znajduje się 120 km od Tbilisi, funkcjonują stoki narciarskie o międzynarodowym standardzie. Można tu również uprawiać heliskiing. W 2018 r. Gudauri odwiedziło 350 tys. narciarzy, dla których przygotowano 57 km tras o rozmaitej trudności i teren o powierzchni 500 ha przeznaczony dla miłośników freeridingu. Poza tym w okolicy panują znakomite warunki do uprawiania skitouringu, a także paralotniarstwa czy speedridingu. Popularność słynnego kurortu Bakuriani usytuowanego w środkowej części Gruzji, niedaleko Bordżomi, też nie maleje. W ciągu ostatnich 10 lat powstało w nim kilka stoków narciarskich z nowoczesnymi wyciągami o łącznej długości 25 km. W 2023 r. ośrodek będzie gospodarzem Mistrzostw Świata w Narciarstwie Dowolnym i Snowboardzie (FIS Freestyle Ski & Snowboard World Championships), co z pewnością jeszcze zwiększy jego popularność.

Oprócz Bakuriani i Gudauri w kraju znajduje się kilka innych znanych kurortów. W górach Swanetii leżą Mestia i Tetnuldi. W ich rejonie można uprawiać wspinaczkę, freeriding, alpinizm, paralotniarstwo, speedriding, heliskiing, jeździć konno czy wybrać się na zwykły trekking. Miejscowości te są atrakcyjne nie tylko ze względu na warunki odpowiednie dla amatorów sportów ekstremalnych, ale także z uwagi na wyjątkową kulturę regionu. Trzeba też wspomnieć, że w Gruzji powstają również nowe ośrodki narciarskie takie jak Bakhmaro w zachodniej części kraju bądź Goderdzi położone ok. 110 km na wschód od Batumi.

Warto dostrzec wysiłki obecnego rządu, który przywiązuje dużą wagę do bezpieczeństwa w kurortach górskich i inwestuje w szkolenie ich pracowników. To z myślą o nich powstała placówka Adventure Tourism School. Wraz z Georgian Mountain Guides Association szkoła jest kandydatem na członka International Federation of Mountain Guide Associations – zaznacza Maglakelidze. Placówka jak dotąd wyszkoliła według międzynarodowych standardów 200 przewodników różnych specjalizacji. Pracują w niej eksperci ze Szwajcarii.

Wardzia, skalne miasto klasztor nad rzeką Kurą

 

POLACY WŚRÓD GRUZINÓW

W związku z rozwojem turystyki w Gruzji zaczęli działać także przedsiębiorcy zagraniczni, w tym Polacy. Prowadzą firmy turystyczne, bary i hotele. Niespełna 40-letni Kuba Łuczak z Rzeszowa założył tu rodzinę i… plantację winogron, z których produkuje wyśmienite wino rkatsiteli i mtsvane oraz czaczę.

Pierwszy raz przyjechałem do Gruzji w 1988 r. z rodzicami na wycieczkę. Dobrze zapamiętałem Batumi, trochę mniej Tbilisi, ale postanowiłem wrócić w te strony. Początkowo miałem plan, aby sprowadzać do Polski gruzińskie wino. Stanęło na tym, że produkuję je sam, a rodacy przyjeżdżają do mnie, aby go spróbować na miejscu. Kachetyjczycy wytwarzają ten trunek od 8 tys. lat. W Dolinie Alazańskiej (Alazani) powstaje 80 proc. wina produkowanego w Gruzji. Jest to możliwe dzięki panującemu w regionie klimatowi: zimy są łagodne, a słońce świeci przez 300 dni w roku. Ze względu na gleby wzbogacane minerałami niesionymi przez rzeki z gór miejscowe wina stanowią zapewne unikat w skali świata – tłumaczy Polak. W pierwszym sezonie 2018 r. wyprodukowaliśmy w ramach eksperymentu 400 l wina czerwonego oraz 3 t białego „rkatsiteli” i 1 t białego „mtsvane”. Łączna pojemność naszych kwewri to 18 t i na pewno będę chciał wykorzystać każdy litr – dodaje winiarz.

W kachetyjskiej wsi Napareuli obok swojej plantacji Kuba Łuczak prowadzi również hotelik Chateau Napareuli (z siedmioma pokojami dla gości), który w sezonie wydaje się być pełen tak Polaków, jak i ludzi z całego świata. Do wina raczy swoich gości specjałami kuchni kachetyjskiej: szaszłykami baranimi i wieprzowymi smażonymi na pędach starych winogron, zupą haszlamą czy bozbasz (rodzajem ostrego rosołu na baraninie z kulkami z mięsa cielęcego) i oczywiście dżondżoli (kiszonymi kwiatostanami kłokoczki kolchidzkiej), jogurtem matsoni z miodem i orzechami włoskimi, chaczapuri, chinkali, lobio (gulaszem z czerwonej fasoli) i kebabi. W gospodarstwie znalazło pracę kilku miejscowych, więc polski winiarz cieszy się dobrą opinią zarówno w okolicy, jak i w Tbilisi, dokąd wędrują butelki z Chateau Napareuli.

Kolejną osobą z Polski, która związała swoje życie z Gruzją, jest Barbara Anna Konkolewska. Wspólnie z Kistem Abu Achishvilim z wąwozu Pankisi prowadzi firmę trekkingową Caucasus X-Trek. Przez cały rok organizują kameralne wyprawy indywidualne oraz trekkingi górskie z doliny Pankisi do Tuszetii i Chewsuretii. Dzięki nim wiele osób mogło przeżyć niezapomnianą przygodę życia. Jesteśmy dumni, że możemy pokazać świat, który do tej pory był zamknięty i dla większości niedostępny. Otwieramy dolinę Pankisi od środka, pokazując codzienne życie Kistów (gruzińskich Czeczenów), ludzi z wielkim sercem i bardzo gościnnych, jednak nie każdemu pozwalających się do siebie zbliżyć. W tym przypadku z pomocą przychodzi Abu, który urodził się i wychował w tej muzułmańskiej społeczności – opowiada właścicielka firmy.

Choć sytuacja międzynarodowa Gruzji nadal daleka jest od stabilności, a Gruzinom brakuje solidnych sojuszników, na których mogliby liczyć w wypadku chociażby konfliktu z Rosją, to wszystko wskazuje na to, że turystyka wciąż będzie się tu dynamicznie rozwijać. W końcu trudno nie zakochać się w kraju wybranym dla jego mieszkańców – jak sami wierzą – przez Boga.