AGNIESZKA WASZTYL

Kolebka chrześcijaństwa, państwo z burzliwą i długą historią, górska kraina, w której czas płynie inaczej – gościnna Armenia może zainspirować podróżników szukających czegoś więcej, niż opisywane w przewodnikach atrakcje turystyczne. Zachwycają tu mistyczne wczesnośredniowieczne klasztory w otoczeniu skalistych wąwozów, prehistoryczne, starsze od piramid w Gizie megality Zorac Karer czy lokalne wino z granatu, które kupcy doceniali już w późnym średniowieczu. Do tego niewielkiego kraju na Kaukazie Południowym nie dotarła jeszcze masowa turystyka, co jest jego ogromną zaletą. Jadąc do Armenii, można mieć pewność, że zobaczy się prawdziwe życie zwykłych ludzi, bez sztucznych, komercyjnych atrakcji.

Na lotnisku Zvartnots (EVN) w miejscowości Zwartnoc, ok. 10 km na zachód od stołecznego Erywania, lądujemy nad ranem. Pierwsza marszrutka – minibus do centrum stolicy Armenii – odjeżdża dopiero o 7.00. Od razu otacza nas grupa mężczyzn oferujących transport. Jednym z nich jest Levon, który za 20 dolarów zgadza się na kurs do oddalonej o ok. 40 km miejscowości Garni. Cenę i tak zbijamy o połowę. Na horyzoncie widać różowawe niebo. Powoli wstaje dzień, choć minie jeszcze godzina, zanim słońce pojawi się nad górami. Droga do Garni jest malownicza, ale i bardzo wyboista. Co jakiś czas nasz kierowca hamuje, bo przez jezdnię przechodzą owce i krowy. Widać też radiowozy.

W Armenii wiele wypadków powodują pijani kierowcy i kontrole są potrzebne. To ma być straszak. Ludzie muszą się pilnować – wyjaśnia nam Levon.

Mijamy stare, często poobijane samochody, a ja mam wrażenie, że cofnęłam się w czasie. Branża turystyczna w Armenii dopiero raczkuje i już na pierwszy rzut oka widać, że jest to dużo biedniejszy kraj niż np. sąsiednia Gruzja. Poza Erywaniem ludzie żyją bardzo skromnie. W armeńskiej stolicy mieszka 1,1 mln osób – to dużo, biorąc pod uwagę, że populacja kraju wynosi 3 mln. Mniej więcej 25 proc. ludności Armenii żyje poniżej granicy ubóstwa (dane Banku Światowego z 2020 r.). Nie ma pracy i perspektyw. Młodzi wyjeżdżają do stolicy lub za granicę. Levon nie wyjechał. Za granicą był tylko raz. W sąsiedniej Gruzji.

Ja mam dwoje dzieci i codziennie dojeżdżam do pracy do Erywania. Mam do przejechania 120 km w jedną stronę. To moja jedyna opcja. W Armenii o pracę jest trudno, ale w Erywaniu żyje się dobrze – tłumaczy.

Levon lubi Polaków. Cieszy się, że można dolecieć do Armenii bezpośrednio z Warszawy. Za czasów ZSRR dużo Ormian pracowało w naszym kraju. Żyło się lepiej niż teraz. Zwłaszcza, że po agresji Rosji na Ukrainę ceny wielu produktów, w tym żywności, poszły w górę. Podobnie jest z kupnem czy wynajmem mieszkań. Do Armenii, tak jak do innych byłych republik radzieckich, uciekło wielu Rosjan, którzy nie chcieli zostać wcieleni do armii i walczyć z Ukraińcami.

Nikt normalny nie chce wojny. A Armenia jest niewielkim państwem, biednym. Nasze stosunki z sąsiadami też nie należą do najlepszych. Z Azerbejdżanem walczymy o Górski Karabach (Arcach), Turcja nadal nie uznaje ludobójstwa Ormian, więc najlepsze relacje mamy z Gruzją. Ale jesteśmy krajem bezpiecznym i gościnnym – opowiada Levon.

Yerevan , Armenia – August 16, 2019 : Cascade Complex monument landmark of Yerevan capital city of Armenia

Włócznia Przeznaczenia i Arka Noego

Po niecałej godzinie dojeżdżamy do częściowo wykutego w skałach zespołu klasztornego Geghard. Już z daleka robi na nas duże wrażenie. Monastyr w 2000 r. został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Oprócz nas nie ma tu ani jednego turysty. Klasztor otwierają o 9.00. Mamy jeszcze pół godziny. Siadamy na plecakach pod murkiem na parkingu. W oddali słychać jedynie szum górskiej rzeki Azat i śpiew ptaków. Oczekiwanie się nie dłuży. Gdy wchodzimy na dziedziniec monastyru, surowe wnętrza kompleksu przyprawiają nas o dreszcze. Czas jakby stanął w miejscu. Klasztor ufundowano w IV w. i to tu – według ormiańskiej tradycji – przechowywano nie tylko relikwie św. Andrzeja i św. Jana czy drewno z Arki Noego, lecz przede wszystkim grot ze Świętej Włóczni (Włóczni Przeznaczenia) – tej, którą przebito ciało ukrzyżowanego Jezusa Chrystusa. Dziś znajduje się on w najstarszej i najważniejszej świątyni w kraju, w Katedrze w Eczmiadzynie – ormiańskim Watykanie.

W skałach kompleksu Geghard wykuto liczne cele dla mnichów i grobowce. Widok na wijący się wąwóz Gegharadzor zapiera dech w piersiach. Założycielem monastyru miał być sam św. Grzegorz Oświeciciel (Lusaworicz) – apostoł Armenii, dzięki któremu już w 301 r., jako pierwsza na świecie, przyjęła chrześcijaństwo. Choć kompleks powstał we wczesnym średniowieczu, to obecnie najstarsze zachowane budynki – jak np. Katoghike (jego nazwa z języka greckiego katholiké oznacza „ogólny”, „powszechny” i używa się jej na określenie głównej świątyni danej miejscowości) czy kaplica (Awazan, czyli „Basen”, nazywana tak z uwagi na pojawiające się tutaj źródło wody) – pochodzą z XIII stulecia. Wnętrze kościoła jest surowe, bez zbędnego przepychu, ale wzrok przyciągają krzyżowe motywy dekoracyjne, reliefy i inskrypcje. Legenda głosi, że w starożytności w tym miejscu znajdowała się pogańska świątynia ze świętym źródłem. W IX w. kompleks zniszczyli Arabowie. Wówczas zginęło także wiele manuskryptów.

Pan Kleks też tu był

Zachwycone klasztorem i malowniczą scenerią próbujemy dostać się do centrum Garni, żeby zobaczyć pogańską świątynię. Do postoju marszrutek podwozi nas młody mężczyzna. Wsiadamy do minibusa wskazanego przez jednego z kierowców i po ok. 10 min dojeżdżamy do świątyni. Co mnie zaskakuje, to opłata za wstęp. Bo o ile w Armenii do wszystkich monastyrów, nawet tych najbardziej znanych, wchodzi się za darmo, to za zwiedzanie świątyni w Garni trzeba zapłacić w przeliczeniu ok. 17 zł.

To jedyny zachowany na terytorium Armenii budynek klasyczny. Pierwotnie świątynia była poświęcona bogu słońca i światłości – Mitrze. Najbardziej popularna teoria głosi, że została zbudowana w I w. n.e. z rozkazu króla Tiridatesa I, który chciał udowodnić swoje bliskie relacje z Cesarstwem Rzymskim. Wspomina o niej w swoich kronikach słynny rzymski historyk Publiusz Korneliusz Tacyt (ok. 55–117/120). Budowla stanowi przykład architektury hellenistycznej, która łączy elementy greckie i rzymskie. Zlokalizowano ją na wysokości 1396 m n.p.m., a do środka wchodzi się po dziewięciu schodach. Wykonane z bazaltowych bloków kolumny prezentują styl joński.

W świątyni w Garni od IV w., czyli od przyjęcia przez Armenię chrześcijaństwa, mieściła się letnia siedziba siostry króla Tridatesa III – Chosrowiducht. Niestety, w XIV stuleciu została zniszczona przez potężne wojska Timura Chromego (Tamerlana, 1336–1405), a ostatecznie zrujnowało ją trzęsienie ziemi w 1679 r. W drugiej połowie XX w. została jednak odbudowana z użyciem oryginalnego budulca, a dziś jest jednym z najchętniej odwiedzanych i najłatwiej dostępnych zabytków w Armenii. Łatwo dostać się tutaj z oddalonego o 30 km Erywania. Pogańską świątynię, plac przed nią i znajdujące się obok ruiny dawnej chrześcijańskiej bazyliki z 659 r. wykorzystał w jednej ze scen plenerowych reżyser Podróży pana Kleksa (1986 r.) Krzysztof Gradowski. I nic dziwnego, bo malownicze położenie budowli i widok z niej na wąwóz rzeki Azat, mogą zachwycić nawet najbardziej wybrednego podróżnika.

Basalt columns Symphony of Stones near the shore of the river Azat near the village Garni, Armenia.Tourism landmark in Armenia.

Zabiję dla was barana

Po zwiedzeniu świątyni w Garni niespiesznym krokiem kierujemy się w stronę wąwozu, żeby zobaczyć tutejsze słynne bazaltowe skały. Po drodze trafiamy na Artura, który proponuje nam podwiezienie i – o dziwo – płynnie mówi po polsku. Jest byłym bokserem, a także emerytowanym trenerem tego sportu. Jeździł na handel do Polski w latach 70. XX w. i dobrze wspomina tamte czasy. Zarabia niewiele, bo poniżej 200 dolarów miesięcznie, z czego większość przeznacza na leczenie chorej żony. Wsiadamy do jego zdezelowanej czerwonej łady i zastanawiamy, czy auto nie rozpadnie się po drodze.

Niczego się nie bójcie. Samochód ma 44 lata, ale jeszcze jeździ, a to najważniejsze. I tak jest w dobrym stanie – zapewnia Artur i podwozi nas do wejścia. Poczekam tu na was.

Wąwóz rzeki Azat zwala z nóg. Niesamowite, masywne, ciemne skały przypominają organy. Nie mogę oderwać od nich oczu. Formacje powstały w wyniku zastygnięcia lawy. Na podziwianiu tego spektakularnego miejsca spędzamy prawie godzinę. Uczynny Artur podwozi nas na przystanek, z którego odjeżdżają marszrutki do Erywania.

Jak przyjedziecie następnym razem, to zabiję dla was barana i przyrządzę uroczystą kolację. Chętnie was ugoszczę, przyjaciele z Polski – mówi i serdecznie się z nami żegna. A jak cię znajdziemy? – pytam przekornie, wzruszona jego gościnnością i otwartością. Ja tu jestem zawsze, w pobliżu Garni. Nigdzie się nie ruszam – mówi na pożegnanie.

Największy akwen na Kaukazie

W Erywaniu na próżno szukać rozkładów jazdy marszrutek czy autobusów. Choć najważniejsze zabytki znajdują się blisko siebie, to dworce są oddalone od centrum miasta. Nasza podróż nad jezioro Sewan trwa 1,5 godz. Z miejscowymi trudno jest się porozumieć po angielsku, za to niemal wszyscy znają rosyjski. Niezdarnie używam tego języka, ale to wystarczy, żeby wysiąść w dobrym miejscu. Od popularnego monastyru Sewanawank (Sewan) dzieli nas mniej więcej pół godziny spaceru. Po drodze zaczepia nas Edgar – starszy Ormianin pochodzący z Górskiego Karabachu. Po krótkiej rozmowie podwozi nas do celu i proponuje przejażdżkę po okolicy. Autostop w Armenii – podobnie jak w Azerbejdżanie i krajach Azji Centralnej – przeważnie jest płatny. Ale nie jest to koszt wygórowany.

Klasztor Sewanawank, tzw. Czarny Klasztor, zbudowano z ciemnego tufu wulkanicznego w IX w. Do naszych czasów zachowały się pozostałości po murach obronnych, dwa kościoły: św. Apostołów i Matki Bożej, a także ruiny trzeciego – Zmartwychwstania. Przez pewien okres w średniowieczu zsyłano tu za karę niepokornych mnichów z Eczmiadzyna (dzisiejszego Wagharszapatu). Zespół klasztorny powstał na polecenie księżniczki Mariam, która w całym kraju kazała wybudować 30 kościołów ku pamięci męża – księcia Wasaka ze Sjuniku (Siuniku). Z monastyru rozpościera się fantastyczny widok na Sewan, jezioro nazywane „ormiańskim morzem”, jedno spośród 100 leżących na terenie Armenii. To największy akwen na Kaukazie i jedno z najwyżej położonych jezior na świecie (1900 m n.p.m.). W wodach przy dnie zbiornika żyje endemiczny pstrąg sewański (gokszyński).

Tu zawsze jest dużo chłodniej niż w Erywaniu. Latem ma to znaczenie. Nad jeziorem można odpocząć od upałów. Wtedy łatwiej jest mi zarobić, bo turystów jest więcej. A ja lubię ich zaczepiać, bo zawsze można dowiedzieć się czegoś ciekawego. To przygoda i dla mnie, i dla was – przekonuje Edgar. Nasz rozmówca mówi w czterech językach, ale i tak najwięcej opowiada nam po rosyjsku. Ukończyłem szkołę w Górskim Karabachu. Jak sytuacja zrobiła się napięta, przeprowadziliśmy się w okolice Erywania. W klasie miałem dzieci 14 narodowości. Uczyłem się ormiańskiego, azerskiego, rosyjskiego, bo wtedy wszyscy musieli znać ten język, i angielskiego. Może przez to, że miałem od dziecka do czynienia z wieloma narodowościami, jestem tolerancyjny i otwarty. Dla mnie nie ma znaczenia, skąd ktoś pochodzi, tylko jakim jest człowiekiem.

Na Kaukazie żyje się długo

Po drodze zaglądamy do klasztoru Hajrawank (Hayravank), gdzie znajdują się m.in. liczne chaczkary – kamienne pionowe płyty z ormiańskim krzyżem, nagrobki. To tutaj zsyłano kobiety, które źle się prowadziły – wyjaśnia Edgar. Społeczeństwo nadal jest dość konserwatywne, ale dużo się zmienia. Tematy tabu nie są już tematami tabu. Młodzież ma dostęp do internetu, żyje się inaczej.

Edgar ma żonę i kochankę. Mówi o tym bez cienia zażenowania czy wstydu. U nas to normalne, to nawet w dobrym tonie mieć kochanki. Moja żona o tym wie i to akceptuje. Mężczyźni Kaukazu są zdrowi, długo żyją i mają duże potrzeby. W Górskim Karabachu ludzie żyją nawet ponad 100 lat. W jednej z wiosek ojcem został 89-letni mężczyzna. I nikogo to nie dziwiło. My kochamy kobiety – podkreśla z dumą.

A kobiety też mogą mieć kochanków? – pytam, choć boję się, że wywołam burzę. Ech, mogą, ale nie mają. W praktyce to nie jest akceptowane. Jeśli kobieta ma kochanka, to znaczy, że mąż się nie sprawdza – mówi rozbawiony Edgar, a ja postanawiam nie ciągnąć tematu.

Jedziemy wzdłuż zachodniego brzegu jeziora Sewan po drogach nadgryzionych zębem czasu. Docieramy do miejscowości Noratus. To na tutejszym cmentarzu znajduje się największe w kraju skupisko chaczkarów. Jest ich ponad 800, a niektóre źródła podają, że nawet ok. 1 tys. Po cmentarzu oprowadza nas Siran Usze, mieszkanka wioski.

Chaczkary stawiamy z okazji ważnych wydarzeń. Bardzo często znajdują się przy kościołach, klasztorach i na cmentarzach. Są kwintesencją naszej kultury – wyjaśnia też, że na terenie nekropolii w Noratusie najstarsze groby pochodzą z V w., a chaczkary z XII stulecia, choć można znaleźć informację, że nawet z X w. W Armenii chaczkary stawia się do dziś. Nie ma dwóch identycznych.

Według tradycji krzyż, na którym umarł Jezus Chrystus, wypuścił pędy. Jego krew ożywiła martwe drewno i dlatego dla nas krzyż jest drzewem życia, symbolem i obietnicą wieczności. Chaczkary są czymś w rodzaju kroniki. Zobacz tu masz historię dwóch ludzi zabitych przez najeźdźcę, a ten pokazuje życie czteroosobowej rodziny. Z kolei na tym można zobaczyć jeden z symboli Armenii. To owoc granatu, z którego od wieków robimy wino – tłumaczy Siran. Obecnie na terenie Armenii znajduje się ok. 50 tys. chaczkarów.

W drodze na południe

Ośnieżony szczyt biblijnej góry Ararat (5137 m n.p.m.) robi niesamowite wrażenie. Choć ten wulkaniczny masyw znajduje się obecnie na terenie Turcji, to dla Ormian jest to święte miejsce. Góra Ararat, w języku urzędowym nazywana Masis, stanowi symbol Armenii, wyeksponowany pośrodku jej godła. To właśnie na niej, według tradycji, osiadła po potopie Arka Noego i do dziś naród ormiański nie może się pogodzić z jej utratą. Ararat jest doskonale widoczny z zabytkowego klasztoru Chor Wirap (Khor Virap). Monastyr na tle masywu wygląda przepięknie, a jego zdjęcia można zobaczyć na wielu blogach, pocztówkach i w przewodnikach turystycznych. Sam klasztor jest ważny dla mieszkańców, bo właśnie tutaj więziono przez 14 lat apostoła Armenii – św. Grzegorza Oświeciciela. Legenda głosi, że trafił do lochu za szerzenie wiary chrześcijańskiej, co nie spodobało się królowi Tiridatesowi III. Gdy władca ciężko zachorował (dostał obłędu), św. Grzegorz go uzdrowił i dzięki temu został wypuszczony na wolność. Dla wielu był to cud, nawet dla władcy, dlatego nie tylko sam się nawrócił, ale też uczynił chrześcijaństwo religią państwową. Dziś turyści mogą zobaczyć celę, w której więziony był św. Grzegorz Oświeciciel. Zejście do niej jest jednak dość karkołomne.

Ruszamy dalej w kierunku klasztoru Tatew (Tatev), oddalonego od Erywania o 4 godz. Tak długo pokonuje się odcinek 250 km. Droga wiedzie przez góry. Jest kręta, ale w zaskakująco dobrym stanie. Ośnieżone szczyty cieszą oczy. Aż 90 proc. kraju leży powyżej 1 tys. m n.p.m. (zaledwie 3 proc. poniżej 650 m n.p.m.), więc widoki naprawdę zapierają dech w piersiach. Na trasie nie ma restauracji, większych sklepów i stacji benzynowych, dlatego warto zabrać ze sobą prowiant. Szczęśliwie docieramy do monastyru Norawank (Noravank), położonego w wąwozie rzeki Arpa, wśród czerwonych skał. Większość obecnych budowli pochodzi z XIII i XIV w., choć ruiny Kościoła św. Jana Chrzciciela sięgają aż IX–X stulecia. Obok znajduje się Kościół Matki Boskiej, gdzie można podziwiać nagrobne inskrypcje, chaczkary, a także mauzoleum księcia Smbata Orbeliana. Klasztor zyskał na znaczeniu dzięki wsparciu lokalnych książąt z dynastii Orbelianich, władających prowincją Sjunik (Siunik). To właśnie za ich sprawą Norawank stał się nie tylko miejscem kultu religijnego, lecz także centrum kulturalnym i naukowym Ormian. Okres największej świetności tego klasztoru przypada na XIII w. Można tutaj zobaczyć także Kościół św. Szczepana i Kaplicę św. Grzegorza.

Jedziemy dalej na południe. Mijamy wioskę Areni (990 m n.p.m.), która słynie z produkcji wina. Naukowcy odkryli w 2007 r. w jej okolicach, w kompleksie jaskiń (tzw. Areni-1 cave complex), winiarnię sprzed ponad 6 tys. lat (Areni-1 winery). Dziś szlachetne trunki z tego regionu należą do najbardziej rozpoznawalnych w całym kraju. Sztandarowym produktem, który napawa Ormian dumą, jest wino z granatów.

Skrzydła Tatewu i megality starsze od piramid

Zahaczamy o malowniczy 18-metrowy wodospad Szaki (Shaki) i tajemnicze megality Zorac Karer (Carahunge, czyli „śpiewające kamienie”). Choć znajdują się niedaleko głównej drogi, nie wzbudzają zainteresowania miejscowych. Za to naszą wyobraźnię bardzo pobudzają. Do dziś nie wiadomo, w jakim celu powstały. Istnieje wiele teorii na ten temat. Część naukowców uważa, że było to obserwatorium astronomiczne, miejsce kultu lub cmentarz z epoki brązu. Megality są starsze od piramid w Gizie i brytyjskiego Stonehenge. Mogły powstać nawet 7 tys. lat temu. Głazy mają okrągłe dziury na wylot. Gdy wieje wiatr, wydają dźwięki, dlatego często określa się je mianem „śpiewających kamieni”. Bliżej głównej drogi można zobaczyć współczesne megality, ale nie dowiadujemy się o nich niczego ciekawego. W Armenii na wiele legend czy informacji trzeba patrzeć z przymrużeniem oka, bo zdarza się, że miejscowi po prostu je wymyślają, aby zainteresować turystę.

Wreszcie docieramy do kolejki linowej Skrzydła Tatewu (TaTever – Wings of Tatev, Tatevi tever), która uchodzi za najdłuższą w Europie i jedną z najdłuższych na świecie. Ma długość 5752 m, a podróż nią do kompleksu klasztornego trwa 12 min. Monastyr Tatew zbudowano w IX stuleciu. W czasach świetności, na początku XI w., mogło w nim mieszkać ok. 1 tys. mnichów oraz wielu artystów. Dziś można zobaczyć tu trzy kościoły: św. Piotra i Pawła, św. Marii i św. Grzegorza, a także budynki mieszkalne i administracyjne. To właśnie w nich znajdowały się siedziba biskupa, cele mnichów, kuchnia, tłocznia oliwy, młyn i uniwersytet. Wzrok przyciąga także 9-metrowy słup z X w. (Gavazan), nazywany „tańczącą kolumną”, który podobno porusza się pod wpływem ruchów tektonicznych. W średniowieczu ostrzegał mnichów przed trzęsieniem ziemi.

Ormiański Watykan

Niedaleko lotniska Zvartnots pod Erywaniem leżą ważne dla Ormian miejsca. Jednym z nich jest Katedra Zwartnoc, która od 2000 r. znajduje się na Liście Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO (wpis pod nazwą „katedra i kościoły w Eczmiadzynie i zespół archeologiczny w Zwartnoc”). Jej nazwa oznacza „Katedrę Niebiańskich Aniołów”. Przed stuleciami było tu miejsce pogańskiego kultu, w którym miejscowi czcili ducha wskrzeszającego zmarłych. Wraz z nadejściem chrześcijaństwa zastąpił go anioł. Z katedry niewiele zostało, choć ruiny dają wyobrażenie o tym, jak wyglądała w czasach świetności. Zbudowano ją w połowie VII w. Miała wówczas trzy kondygnacje i zwieńczona była dużą kopułą. Niestety zawaliła się całkowicie prawdopodobnie podczas trzęsienia ziemi w 930 r. Dziś można zobaczyć tu odrestaurowaną kolumnadę, model katedry i pozostałości świątyni.

Mniej więcej 5 km od miejscowości Zwartnoc znajduje się najważniejsze miejsce dla ormiańskich pielgrzymów. Katedra w Eczmiadzynie uchodzi za najstarszą chrześcijańską świątynię na świecie. Została wybudowana na fundamentach pogańskiej bazyliki w latach 301–303, a jej kształt miał przyśnić się św. Grzegorzowi Oświecicielowi. Eczmiadzyn (Etchmiadzin, Ejmiatsin) oznacza, że „Jednorodzony Syn zstąpił”. W środku mieszczą się cenne rękopisy, ikony, rzeźby, krucyfiksy i grot Włóczni Przeznaczenia. Eczmiadzyn uchodzi za religijną stolicę Armenii. Tutaj urzęduje Katolikos Wszystkich Ormian, czyli duchowy zwierzchnik Apostolskiego Kościoła Ormiańskiego. Od 1999 r. jest nim Karekin II. W 45-tysięcznym mieście Wagharszapat (historycznym Eczmiadzynie) można zobaczyć także kościoły św. Gajany (Gayane) z 630 r., św. Szogokat (Shoghakat) z 1694 r. i św. Rypsymy (Ripsime, Hripsime) z ok. 618 r. Ten ostatni przykuwa moją uwagę. Rypsyma była ponoć piękną zakonnicą, która uszła z Rzymu, bo nie chciała wyjść za mąż za cesarza Dioklecjana. Razem z nią uciekły Gajane, Szogokat i 37 mniszek.

Erywań starszy od Rzymu?

Erywań nazywany jest „różowym miastem” z powodu wielu budowli z różowego i koralowego kamienia tufowego. Kosmopolityczny, niezwykle zielony, z dużą liczbą przytulnych restauracji i kafejek. Stolica Armenii może nie jest tak elegancka i piękna, jak np. Tbilisi w Gruzji czy Baku w Azerbejdżanie, ale ma kilka interesujących miejsc. Są tutaj klimatyczne cerkwie, prężnie działająca Narodowa Opera Armeńska i Teatr Baletu, Błękitny Meczet zbudowany w XVIII w., ciekawe wystawy i placówki muzealne, jak np. Muzeum Ludobójstwa, które upamiętnia zbrodnie Turków na Ormianach podczas I wojny światowej. Znajdują się tu także ruiny starożytnej twierdzy Erebuni sprzed 2,8 tys. lat. Część armeńskich historyków twierdzi, że to właśnie ta forteca, ufundowana przez króla Urartu Argisztiego I w 782 r. p.n.e., dała początek miastu i ich zdaniem Erywań jest starszy od Rzymu, założonego w 753 r. p.n.e. Zachodni badacze są bardziej zdystansowani i ostrożni w swoich ocenach. Wielu uważa, że mit o Erywaniu starszym od Wiecznego Miasta wymyśliły władze ZSRR, a Erebuni było dawniej niezależnym miastem-twierdzą. Tak czy owak, warto odwiedzić stolicę Armenii. Popularnym punktem spotkań jest kompleks architektoniczny Kaskady, który wznosi się na zboczu wzgórza. Z zewnątrz wygląda jak wielkie schody ozdobione kwietnikami, fontannami, rzeźbami oraz współczesnymi chaczkarami. Nazwa budowli pochodzi od wody spływającej z fontann. Sercem miasta jest plac Republiki. Tutaj organizuje się największe wydarzenia polityczne i kulturalne. Otaczają go okazałe budynki, w których znajdują się m.in. Narodowa Galeria Armenii i Muzeum Historii Armenii, Ministerstwo Finansów, główna siedziba rządu czy Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Na placu łatwo jest złapać autobus do twierdzy Erebuni. Przejazd trwa ok. 20 min.

Poza zabytkami i placówkami muzealnymi warto zajrzeć na największy i najsłynniejszy bazar w Erywaniu – Vernisazh (Vernissage). Od kolorowych straganów można dostać zawrotów głowy. Oferta jest bogata – znajdziemy tu przyprawy, lokalne wina, produkty rękodzielnicze, a także dewocjonalia, rzeczy retro i pamiątki. Ceny należą do bardzo przystępnych i trudno przejść obojętnie obok stoisk.

Erywań to miasto, w którym drzemie duży potencjał. Na pewno jest interesujący na city break dla osób pragnących zobaczyć miejsca poza utartym szlakiem turystycznym i chcących powoli odkrywać jego zakamarki, zaułki, a może i tajemnice. Smaczna kuchnia, wyborne wino, gościnność i otwartość mieszkańców oraz dobra baza wypadowa do największych atrakcji Armenii sprawiają, że stanowi idealne miejsce, aby rozpocząć właśnie stąd zwiedzanie tego kompaktowego kraju.