AGNIESZKA WASZTYL

Jej zachwycające krajobrazy pozostają w pamięci na zawsze. Po zamknięciu oczu nadal widzę spękaną od słońca afrykańską ziemię, dzikie zwierzęta przemierzające rozległe sawanny, Masajów zatracających się w rytmicznym tańcu oraz tętniące życiem ulice Mombasy. Choć miasto nie słynie z wielu zabytków, to ma w sobie magnetyzm, który przyciąga każdego podróżnika. Czar Kenii jest nieodparty – wciąga i nie pozwala o sobie zapomnieć. 

 

Safari w parkach narodowych w Kenii zaczyna się wczesnym rankiem, gdy słońce ledwo wznosi się nad horyzont, a pomarańczowa sucha ziemia zaczyna powoli wchłaniać jego pierwsze promienie. W powietrzu unosi się pył, który wkrótce osiada na skórze, włosach, ubraniach. Wszędzie. Zanim jeszcze świat się obudzi, my już przemierzamy bezdroża parków Tsavo. Wznosimy tumany kurzu, które osiadają na nas niczym cienka warstwa ziemi. Wokół rozciąga się krajobraz, który wyobrażałam sobie od zawsze – ogromne baobaby, rozłożyste akacje i gęsty busz, skrywający niezliczone tajemnice. Gdzieś w oddali, za krzakami i drzewami akacjowymi, dostrzegamy ruch. 

Wśród wysokiej trawy, niemal w sposób niewidoczny, przemyka stado gazeli, które poruszają się delikatnie jak cienie. To moment, kiedy na chwilę zapomina się o wszystkim. Wstrzymujemy oddech, starając się nie zakłócić tej niezwykłej, ulotnej chwili. Tu, w sercu Afryki, zwierzęta żyją na własnych zasadach, nie zwracając uwagi na nasze ciekawskie spojrzenia. Czasami jednak, jak na zawołanie, ukazują się w pełnej krasie. Na chwilę zapomina się o cywilizacji, która zniknęła gdzieś daleko. Nie ma tutaj zasięgu. Jest tylko dzika natura. To Afryka w swojej pierwotnej postaci. 

Tsavo to najstarszy i największy park narodowy w Kenii. Ustanowiono go 1 kwietnia 1948 r., a ze względów administracyjnych jego terytorium o powierzchni ponad 22,8 tys. km² już w maju podzielono na dwa obszary: Tsavo Wschodnie (Tsavo East – ok. 13,7 tys. km², jego większa część znajduje się na północ od trasy Mombasa – Nairobi) i Tsavo Zachodnie (Tsavo West – mniej więcej 9,1 tys. km², rozciąga się aż do granicy z Tanzanią). Zajmuje aż 4 proc. powierzchni kraju. Na tym ogromnym terenie żyje 400 gatunków ptaków, a także bawoły, słonie afrykańskie, zebry, żyrafy, lamparty, hipopotamy, krokodyle, antylopy czy czarne nosorożce. Można spotkać również lwy, które mają bardzo rzadką grzywę. W XIX w. wywołały popłoch i panikę. W 1898 r. dwa osobniki zabiły wielu hinduskich robotników, którzy pracowali przy budowie mostu kolejowego na rzece Tsavo. Była to inwestycja Brytyjskiej Imperialnej Kompanii Wschodnioafrykańskiej (Imperial British East Africa Company). Zwierzęta atakowały pracowników podczas snu. Zostały zabite przez brytyjskiego oficera Johna Henry’ego Pattersona (1867–1947). Dziś ich czaszki i skóry można oglądać w Muzeum Historii Naturalnej w Chicago (Field Museum of Natural History). Obecnie historia o lwach ludojadach chętnie opowiadana jest kolejnym pokoleniom.

 

Ruszamy na safari 

Psikamy się repelentami na komary, bo na wybrzeżu kenijskim oraz na zachodzie kraju występuje całoroczne zagrożenie malarią. W Tsavo West można zobaczyć też muchy tse-tse, które wywołują śpiączkę afrykańską. Narażeni na nią są nie tylko ludzie, lecz także zwierzęta, w tym przede wszystkim bydło.

Bez obaw, jak cię ugryzie, to na pewno poczujesz. Muchy nie zostawiają żadnych śladów ugryzień – zapewnia nasz kierowca i przewodnik Sami Ndegwa. Patrzę na jego ciemną skórę i faktycznie – na niej trudno byłoby dostrzec jakikolwiek ślad. Na jasnej skórze widać każde zaczerwienienie. Doskonale wiem, że ślady po tse-tse wyglądają jak małe czerwone plamy. Ale postanawiam nie martwić się na zapas i doceniam pocieszające słowa przewodnika. On wie, że najbardziej na świecie boję się właśnie niebezpiecznych owadów. Hakuna matata („nie martw się”) – mówi Sami. Te słowa znają chyba wszyscy na świecie, a w Kenii używane są bardzo często. Nieważne, czy zepsuje się samochód, spóźnisz się do pracy, czy złapiesz malarię. Po prostu: Hakuna matata. I o resztę się nie martw. W sumie podoba mi się to podejście. 

Jedziemy naszym jeepem przez Tsavo West. Krajobrazy zapierają dech w piersiach. Mijamy sawanny, równiny, gęsty busz, malownicze wzgórza i półpustynie. Krzyczę z zachwytu na widok żyraf i zebr, przy wodopoju wypatruję czarnego nosorożca, ale osobnik nie ma zamiaru pokazać się grupie wścibskich turystów. Trudno, tu on rządzi i my musimy to uszanować. Nie jesteśmy w zoo. I całe szczęście. Chłonę każdą chwilę, z dziecięcą radością obserwuję każdy ruch w buszu i na sawannie. Chciałabym zobaczyć jak najwięcej, poczuć jeszcze głębiej ten rytm, który nadaje temu miejscu życie. Trzeba jednak pamiętać o podstawowej zasadzie – nie wolno się wychylać i wyciągać rąk w kierunku buszu. Nigdy nie wiadomo, czy akurat nie znajduje się tam dzikie zwierzę. 

W miarę jak słońce zachodzi, krajobraz się zmienia. Kolory buszu stają się intensywniejsze, jakby natura chciała podkreślić jeszcze ten magiczny moment. Jesteśmy cali pokryci pyłem. Mam go nawet w zębach, ale w ogóle mi to nie przeszkadza. Pod wieczór docieramy do naszej lodży w samym sercu buszu. Twarz myję kilka razy, żeby zmyć z siebie afrykańską ziemię. Zakrapiam oczy podrażnione pyłem i próbuję zasnąć, ale to nie jest takie proste. Busz nie śpi. Słyszę z daleka odgłosy dzikich zwierząt i cieszę się, że nasz domek stoi na podwyższeniu. To Afryka – taka, jaka ma być: dzika, nieokiełznana, piękna. Pełna wrażeń w końcu zapadam w sen. 

Przez busz i sawannę

Następnego dnia, po wczesnej pobudce, ruszamy w głąb Tsavo West. Przez drogę przebiegają likaony – dzikie psy afrykańskie, obecnie jedne z najrzadszych dużych mięsożerców. Mają długie nogi i niezwykłą sierść, na której można dostrzec jasne plamy. Nasz zachwyt wzbudza widok góry Kilimandżaro (5895 m n.p.m.), która rysuje się na horyzoncie. To najwyższy punkt Afryki. Masyw, który znajduje się na terenie Tanzanii, przykrywa warstwa śniegu, a dziś jest doskonale widoczny z Tsavo. Zazwyczaj najlepiej podziwiać go z Parku Narodowego Amboseli, ale my mamy szczęście. Patrzymy na niego w milczeniu, próbując zapamiętać wszystkie szczegóły.

Krajobraz zmienia się z każdym przejechanym kilometrem. Pomarańczowa ziemia ustępuje miejsca szarości i czerni. Zatrzymujemy się przy Mzima Springs. To cztery naturalne źródła, które wypływają z podziemnych skał wulkanicznych, tworząc krystalicznie czyste jeziora. Woda jest chłodna i przejrzysta. Wypatrujemy hipopotamów, które prezentują się nam w całej okazałości. Jest tu wilgotno i niezwykle zielono. Znajduje się tutaj również punkt do obserwacji zwierząt spod powierzchni wody. 

Wsiadamy do jeepa i wolno ruszamy przez gęsty busz. Słyszymy ryczenie słonia. Okazuje się, że dorosły samiec pogonił pojazd przed nami. Chyba nie spodobała mu się nasza obecność.

Słonie są niezwykle mądre i mają doskonałą pamięć. Jeśli ktoś zrobi krzywdę członkowi stada, słoń zapamiętuje oprawcę. Doskonale pamięta jego twarz i nawet po latach potrafi się zemścić. A jeśli krzywda była ogromna, to mści się na dowolnym napotkanym człowieku. Słonie są wrażliwe, ale też bardzo niebezpieczne. Na swój sposób opłakują zmarłe osobniki. Są niezwykle stadne i lojalne – wyjaśnia Sami Ndegwa. 

W Kenii oficjalnie zakazano polowań (w 1977 r.). Zdarzają się kłusownicy, ale nad bezpieczeństwem dzikich zwierząt czuwają rangersi – strażnicy rezerwatów i parków narodowych. Zbierają także dane o populacji zwierząt. Coraz większe wyzwanie stanowią zmiany klimatu. Z powodu wydłużającej się suszy zwierzęta wariują, a ocieplenie klimatu jest w Afryce coraz bardziej odczuwalne. To zagrożenie dla ludzi i fauny. Analitycy z Global Center on Adaptation z siedzibą w Rotterdamie w Królestwie Niderlandów szacują, że zmiany klimatyczne do 2030 r. wepchną 120 mln ludzi w skrajne ubóstwo, w tym jedną trzecią ludności Afryki.

Opuszczamy gęsty busz Tsavo West i przed nami rozpościera się widok na sawannę – bezkresną, dziką. Wjeżdżamy na drogę. Nasz cel stanowi kolejny niezwykły park narodowy – Amboseli, a także wioska Masajów. Po drodze mijamy niosące na głowach wodę w baniakach kobiety oraz dzieci, które wypasają stada bydła. 

Dzieciom nie rzucamy cukierków – przestrzega Sami. Tu nie ma dentystów. Już lepiej dać im długopisy, skorzystają podczas lekcji – dodaje.

Zatrzymujemy się w niewielkim sklepie, żeby kupić miejscowe pamiątki. Ceny figurek nie są wygórowane. Podchodzi do mnie jeden ze sprzedawców. Prosi o długopisy dla dzieci. Oddaję mu cztery – tylko tyle mi zostało. Daj jeszcze jeden, proszę, mam pięcioro dzieci… – błaga mnie sprzedawca. Jego wzrok ma w sobie coś, czego nie potrafię od razu określić. Może to zmęczenie, może przyzwyczajenie do trudów, które codziennie go otaczają, a może po prostu coś, co skrywa głęboko w sobie, co trudno wyciągnąć na powierzchnię. Robi mi się przykro, że nie mogę spełnić jego prośby. Zwykły długopis – tak niewiele wystarczyło, aby uszczęśliwić tego człowieka. Niestety, to, co dla nas jest codziennością, w Kenii stanowi luksus. 

 

Czerwone słonie

Dzień po dniu, zanurzeni w tej dzikości, na chwilę zapominamy, czym jest świat, który znamy. Tu liczy się tylko przyroda, jej rytmy, jej twarde prawa. Przeżywamy to, co nazywamy prawdziwym safari – podróż do wnętrza natury, która nie zna kompromisów, ale daje poczucie, że jesteśmy częścią czegoś niezmierzonego. Zanim zobaczymy Tsavo East czeka nas kilka godzin jazdy. Za oknem prawdziwa, nieturystyczna Kenia – prowizoryczne domy, uliczne garkuchnie, stoiska z owocami i sklepy z rękodziełem. Zjeżdżamy z trasy i zatrzymujemy się, żeby kupić lokalne pamiątki. Furorę robią drewniane figurki zwierząt, misy oraz bransoletki z koralików. Na produktach nie ma cen, trzeba się po prostu targować. Na zapleczu podglądamy pracę rzeźbiarzy. 

To dość ciężka praca i wymaga sporo precyzji. W mojej rodzinie rzeźbię tylko ja – mówi z dumą młody Kenijczyk.

Wsiadamy do jeepa i wreszcie dojeżdżamy do Tsavo East. Najważniejszymi mieszkańcami są tutaj ogromne tzw. czerwone słonie. Zwierzęta mają całą skórę pokrytą rudawym pyłem. Jak zapewnia nasz przewodnik, jest ona bardzo delikatna. Aby ochronić się przed palącym słońcem i owadami, słonie posypują ciało rudawą ziemią. Lubią też kąpiele w błocie – stąd ten kolor. 

Podjeżdżamy na szybki obiad do naszej lodży położonej na wzgórzu i stajemy jak wryci. Przed naszymi oczami rozpościera się widok na bezkresną sawannę i busz. Tu krajobraz jest zróżnicowany. Słonie spacerują całymi stadami i niespiesznie podchodzą do wodopoju. Nie da się opisać naszego zachwytu. 

Ruszamy jeepem w poszukiwaniu lwów. Mijamy wysokie kopce termitów, a po drodze widzimy bawoły pluskające się w rozlewisku. Nagle, jakby na zawołanie, nasz kierowca gwałtownie hamuje. Kilka metrów od nas odpoczywa sobie spokojnie lwica. To chwila, na którą czekaliśmy. Cała nasza ekipa wstrzymuje oddech, a aparaty idą w ruch. Kilka minut później ruszamy dalej, ale wciąż jesteśmy poruszeni tym spotkaniem. Mijamy zebry, które radośnie baraszkują w wysokiej trawie, oraz kolejne słonie. Duże stado postanawia przejść obok nas na drugą stronę drogi. 

Wracamy do lodży, ale to nie koniec niespodzianek. Przy wodopoju, tuż przed zmrokiem, spotykamy dwie lwice. Leżą w cieniu, odpoczywają po długim dniu, jakby nic nie mogło ich zaskoczyć. Na tle ciemniejącego nieba słychać ryk dzikich zwierząt, a w oddali pojawiają się bawoły i słonie, które przychodzą napić się wody. Serce bije mocniej, próbujemy zapamiętać każdy szczegół, wiedząc, że to jedno z tych doświadczeń, które zostaną z nami na zawsze. Już teraz wiem, że afrykański busz skradł moje serce. Jestem też pewna, że tu wrócę, aby znowu poczuć ten kurz na twarzy i rozgrzaną od słońca ziemię pod stopami.

U stóp Kilimandżaro

Zupełnie inne krajobrazy oferuje Park Narodowy Amboseli. Znowu mam wrażenie, jakbym przekraczała granicę dwóch światów. Rozciąga się przed nami bezkresna sawanna, a w oddali nad okolicą góruje majestatyczny masyw Kilimandżaro. Dookoła wypalone od słońca trawy, dorodne drzewa akacjowe i ta przestrzeń, w której wszystko wydaje się być na wyciągnięcie ręki. To miejsce pełne kontrastów – spękana ziemia i podmokłe tereny. Niewielkie jezioro odbija niebo, tworząc wyjątkowy klimat dzikiej natury. W 1991 r. organizacja UNESCO uznała park za rezerwat biosfery. Tu nie trzeba się wysilać, żeby zobaczyć stada dzikich zwierząt. Nie potrzebuję lornetki i wyczekiwania, czy nagle zza krzaków wyłoni się lew. Teren jest płaski, nie skrywa tylu tajemnic co Tsavo West, to idealne miejsce dla niecierpliwych do obserwacji zwierząt. Naszym oczom ukazują się bawoły, strusie, hieny i żyrafy. Grupka gazeli z gracją przemyka przez trawiaste tereny. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko lwa. Królami sawanny wydają się być słonie. Wędrują w stadach, powoli, majestatycznie, w swoim własnym rytmie. W parku można spotkać ponad 400 gatunków ptaków, w tym orły. Jednak naszą uwagę przykuwają przede wszystkim pelikany i flamingi, które brodzą po jeziorze w poszukiwaniu pokarmu.

Nagle nasz kierowca dostaje informację, że kilka kilometrów dalej widziano lwa. Jeep pędzi jak szalony, a w powietrzu unoszą się tumany kurzu. Mijamy inne pojazdy, których kierowcy także otrzymali komunikat o królu zwierząt. Głośna praca silnika to jedyny minus takiej wyprawy. Trochę mi przeszkadza ten szaleńczy pęd. Zastanawiam się, jak znoszą ten hałas dzikie zwierzęta. Niestety, tym razem przyjechaliśmy za późno. Lew zniknął w trawach sawanny i kolejny raz wystrychnął nas na dudka.

Słońce powoli skrywa się za horyzont. W wysuszonych trawach chowają się szakale i zebry. Krajobraz nabiera wyrazistości, jakby sam zachód słońca malował wszystko na nowo. Promienie zdają się muskać wierzchołki drzew akacjowych, a całą sawannę oświetla na kilka chwil złote światło. Za moment robi się już całkiem ciemno. Dojeżdżamy do naszej lodży. Z niecierpliwością wyczekujemy kolejnego poranka.

W Kenii znajdują się 23 parki narodowe, 28 rezerwatów i 4 narodowe sanktuaria przyrody. W słynnym Masai Mara (Masai Mara National Reserve) dwa razy do roku można zobaczyć wielką migrację zwierząt. Oprócz tego wart odwiedzenia jest Park Narodowy Nairobi, usytuowany tuż przy kenijskiej stolicy, gdzie można spotkać dzikie zwierzęta, podziwiając panoramę miasta, oraz Rezerwat Narodowy Samburu, który słynie z ogromnej populacji krokodyli nilowych.

 

W masajskiej wiosce

Na obrzeżach parków narodowych mieszkają Masajowie. To jedna z najbardziej znanych i barwnych afrykańskich grup etnicznych. My docieramy do masajskiej osady niedaleko Amboseli. Słońce nie ma litości, mocno przypieka, a delikatny wiatr rozwiewa dookoła wszędobylski pył. Masajowie, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, witają nas tradycyjnym tańcem i śpiewem. Po chwili podchodzi do mnie jedna z Masajek, bierze za rękę i wciąga w grupę tancerzy. Mężczyźni wysoko podskakują z dzidami w dłoniach. Zaczynam się poruszać, ale moje kroki są niezgrabne. Nie potrafię wpasować się w rytm. Czuję, że jestem spocona, zmęczona, ale i trochę zakłopotana. Nie mam tej lekkości w ruchach, co oni. Jednak po chwili zapominam o wszystkim, przestaję się przejmować, że poruszam się jak słoń w składzie porcelany i zatracam się w tańcu. Śmieję się w duchu, że brakuje mi kondycji, ale i tak próbuję. Ostatecznie przecież wszystkiemu winny jest upał. W końcu – hakuna matata!

Po tańcu Leshan – 36-letni mężczyzna, który okazuje się być synem wodza, zaprasza nas do środka wioski. Jego ulubionym zwierzęciem jest lew. Kiedyś każdy Masaj, żeby udowodnić swoją męskość, musiał zabić króla zwierząt. Dziś polowanie na lwy jest zabronione. Mój wzrok przyciągają ozdoby w uszach. Wśród Masajów popularnością cieszy się zwyczaj przekłuwania i rozciągania małżowin usznych. Charakterystyczne są także znaki na policzkach. Okrągłe blizny wypala się u chłopców już w wieku sześciu lat. Podobno każde masajskie plemię ma swoje znaki.

Wioska jest niewielka, wzniesiona na planie koła, otoczona ogrodzeniem, które przypomina krzewy cierniowe. To prawdopodobnie gałęzie akacji. Mają chronić osadę przed dzikimi zwierzętami. Chaty zbudowane są z mieszaniny gliny, gałęzi i krowich odchodów, które po wyschnięciu tworzą grube, niemal kamienne ściany. Takie połączenie zapewnia ochronę przed deszczami i utrzymuje chłód w upalne dni. Jednocześnie umożliwia naturalną wentylację, co jest niezbędne w gorącym klimacie. Wnętrza domostw wyglądają skromnie, ale i funkcjonalnie.

Leshan zaprasza nas do jednej z chat, w której mieszka cała rodzina – rodzice i czwórka dzieci. Do kobiet należy tworzenie domów i opiekowanie się nimi, mężczyźni zajmują się bydłem i bronią wioski. Panuje tu wyraźny podział ról. Wszyscy czują się jednak odpowiedzialni za wspólne dobro. 

Budową domostw zajmują się kobiety. Jeśli Masaj nie ma żony, to chatę dla niego wznosi mama – wyjaśnia Leshan.

U Masajów to kobiety mają pełne ręce roboty. Nie dziwi więc fakt, że mężczyźni posiadają kilka żon. Wszak ktoś musi pracować!

Masajowie dzielą się żonami, ale kobieta może nie zgodzić się na dzielenie łoża z innym mężczyzną. Jeśli jednak jej to nie przeszkadza, to kochanek, zanim przejdzie do rzeczy, wbija dzidę przed wejściem do chaty, w której mieszka kobieta. To znak, żeby nie przeszkadzać. Nikt nie ma prawa wejść wtedy do domu, nawet mąż – śmieje się Leshan.

Przyglądamy się młodym Masajom, którzy pokazują nam, jak rozpalić ogień, używając tylko patyków i suszu. Cała ta procedura nie trwa nawet dwóch minut. Mijamy miejscowego szamana – znachora, który zdradza nam, jakimi ziołami leczyć malarię, bóle kręgosłupa i… problemy z potencją. Zdaje się mieć gotową odpowiedź na każde pytanie. Ale żeby kupić dla siebie mieszankę ziół – najpierw trzeba się z nim umówić na prywatną i płatną wizytę. Biznes musi się kręcić. 

Masajowie mierzą swoją zamożność liczbą posiadanych krów, które uważają za dar od boga, nazywanego przez nich Ngai, Enkai lub Engai. To nie tylko symbol bogactwa, lecz także forma płatności za żony. W związku z tym powstają konflikty, ponieważ Masajowie wierzą, że mają prawo zabierać bydło innym plemionom. Już w dniu narodzin każdy chłopiec otrzymuje swojego pierwszego byka, a następnie w wieku kilkunastu lat przechodzi inicjację, która obejmuje bolesny rytuał obrzezania. Młodzieniec musi przejść przez to z godnością, nie okazując bólu. Choć oficjalnie jest to zabronione, niektóre masajskie dziewczynki także poddawane są obrzezaniu. 

Rozglądam się po małej wiosce i obserwuję życie mieszkańców. Część chłopców ma na nogach klapki wykonane z… opon samochodowych. Ponoć są niezmiernie praktyczne. Recykling zużytych opon umożliwia ponowne wykorzystanie materiałów, które w przeciwnym razie mogłyby trafić na wysypisko, stanowiąc trudny do przetworzenia odpad. Mój wzrok przyciąga siedząca przed chatką staruszka.

To moja babcia. Ma 114 lat – mówi z dumą młody uśmiechnięty Masaj. Nie daję wiary jego słowom, tym bardziej że średnia długość życia kobiet w Kenii wynosi ok. 68,5 lat. Chłopak jednak przysięga, że to prawda. Babcia już ledwo chodzi i jest zgarbiona, ale daje sobie radę. Uwierz mi, ona ma 114 lat – zapewnia.

Do dziś nie wiadomo, skąd pochodzą Masajowie. Według jednej z teorii mają egipskie korzenie. Jedno jest pewne – potrafią się świetnie sprzedać. Odwiedzają hotele, w których prezentują swój taniec i opowiadają o zwyczajach. Sprzedają ręcznie wykonane pamiątki i przyciągają tysiące turystów. Zastanawiam się, czy wioska, którą oglądam, jest autentyczna… Choć lokalny przewodnik zapewnia, że tak, ja mam wątpliwości. Ale z drugiej strony może dzięki turystom Masajowie są w stanie opowiedzieć o swoich zwyczajach, żeby nie poszły w zapomnienie, a dla przybysza z Europy to i tak solidna dawka wiedzy. Jak podkreśla Leshan, Masajowie starają się kultywować swoje tradycje, choć w dobie globalizacji jest to coraz trudniejsze. 

Jak długo uda im się utrzymać równowagę między tym, co tradycyjne, a tym, co przynosi nowoczesność? To pytanie zostaje ze mną, gdy wsiadam do jeepa.

„Karibu Mombasa!”

Ogromne słoniowe ciosy widoczne są z daleka. Tworzą nad aleją Moi literę M. Jak Mombasa. Nie są wykonane z kości słoniowej, tylko ze stali i aluminium. To jeden z symboli miasta i pamiątka po wizycie brytyjskiej królowej Elżbiety II (1926–2022), która odwiedziła Kenię w 1952 r. Z daleka prezentują się jednak znacznie lepiej niż z bliska. Wsiadamy do motorikszy, która przenosi nas w wir życia miasta. Kierowcy pędzą jak szaleni, nie zwracają uwagi na przepisy ruchu drogowego. W sznurze samochodów zgrabnie poruszają się tuk-tuki i motocykle. Jedziemy do hinduistycznych świątyń, mijając tłumy ludzi i park, w którym żyją nietoperze. Nasz przewodnik Alfred Kazungu jest przystojnym, uśmiechniętym mężczyzną po trzydziestce. Z dumą oprowadza nas po mieście. Wskazuje na park baobabów, gdzie zatrzymujemy się na chwilę, żeby napić się świeżej wody z kokosa. Smakuje wyśmienicie – jest idealna na upał. 

Baobab nazywa się drzewem życia. Łączy niebo z ziemią. Niektóre drzewa potrafią żyć nawet kilka tysięcy lat. Owoce baobabu zawierają wiele witamin, ale co najważniejsze, drzewa przechowują wodę. A woda to najcenniejszy dar – mówi Alfred. 

Najsłynniejszy zabytek Mombasy stanowi zbudowany przez Portugalczyków pod koniec XVI w. Fort Jesus. Warownia znajduje się od 2011 r. na Liście Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Twierdza w kolejnych stuleciach miała także władców z Omanu i Zanzibaru. Za panowania Brytyjczyków znajdowało się w niej miejskie więzienie. Podziwiamy kameralny Dom Omański (Omani House), w którym wzrok przyciągają stroje, biżuteria, przedmioty dnia codziennego, cios słoniowy i tablice opisujące historię Omanu. W pobliżu budynku można zobaczyć replikę ludzkiego szkieletu znalezionego w tym miejscu w 1990 r. Badania wykazały, że pochowano go zgodnie z tradycją chrześcijańską. Szkielet datowany jest na XVI lub XVII w. W forcie zachowały się także m.in. ruiny magazynów, kościoła i cysterna wodna, której używali Portugalczycy.

Nasz przewodnik prowadzi nas do Sali Mazruich (Hall of the Mazrui). Jej wnętrze wypełniają ławy, a na ścianach znajdują się napisy wyryte w kamieniu w XVIII stuleciu. Zatrzymujemy się przy malowidłach, które pozostawili Portugalczycy. Warto również zajrzeć do niewielkiego muzeum w dawnych koszarach poświęconego cywilizacji Suahili. Wzrok przyciągają ceramiczne wyroby, garnki i naczynia.

Fort Jesus leży nad lazurowymi wodami Oceanu Indyjskiego. Miasto do dziś jest kulturowym tyglem i największym portem w Afryce Wschodniej. Pierwszym Europejczykiem, który tu dopłynął, był portugalski odkrywca i żeglarz Vasco da Gama (1469–1524). Do dziś wpływy wielu kultur można zobaczyć, zanurzając się w nadgryzionych zębem czasu uliczkach Starego Miasta.

Mombasa to takie trochę multi-kulti – mówi Alfred. Obok siebie żyją muzułmanie, hinduiści, chrześcijanie, a także wyznawcy tradycyjnych wierzeń afrykańskich. Czasem te religie się ze sobą mieszają.

Na ścianie fortu znajduje się tablica upamiętniająca 20 tys. Polaków zesłanych na Syberię, którzy trafili do Afryki Wschodniej. Zesłańcy, w większości dzieci, zostali rozproszeni po Ugandzie, Tanzanii i Kenii. Afryka stała się ich nowym domem, a niektórzy wspominają ją jako miejsce, w którym na nowo odzyskali dzieciństwo. 

 

Dawny czar Starego Miasta

Wchodzimy do labiryntu zaniedbanych uliczek Starego Miasta. Choć większość budynków jest w opłakanym stanie, podoba mi się klimat tego miejsca. Na każdym kroku mijają nas barwne postacie – Afrykanki w kolorowych sukniach, kobiety w burkach, a za nami chodzą ciekawskie dzieciaki. Pomalowane na żółto kolonialne kamienice zachwycają finezyjnie rzeźbionymi drzwiami i balkonami, które przypominają o dawnej świetności tego miejsca. Z każdym krokiem czujemy, jak historia staje się nam coraz bliższa, choć wiele budynków już dawno straciło swój dawny blask.

Niestety na razie nie ma szans na ich renowację. Wiesz, w kraju, w którym codziennie miliony cierpią głód, nikt nie myśli o zabytkach. Turyści przyjeżdżają przede wszystkim dla safari, mało kto zagląda tutaj. Mieszkańcy i władze nie czują, jaką wartość miałoby odrestaurowane Stare Miasto. Pieniędzy na to zresztą brak. W Kenii są pilniejsze potrzeby i większe problemy – mówi Alfred Kazungu.

Stare Miasto ma ogromny potencjał. Jesteśmy tutaj jedynymi turystkami. Czuję, jak serce ściska mi się z żalu. Mombasa to ponad 1,2-milionowe miasto pełne kontrastów, a bieda w Kenii jest widoczna na każdym kroku. Wiele osób żyje tu za mniej niż dolara dziennie. A dodatkowo fala uchodźców z Somalii tylko pogarsza sytuację. Na ulicach widzimy bezdomnych, dzieci biegające bez butów i ludzi, którzy ledwo mają na chleb. W bogatszych dzielnicach domy ogrodzone są płotami pod napięciem, żeby chronić je przed włamywaczami. 

W Kenii nie ma pracy. Wielu Kenijczyków emigruje do Botswany czy Namibii. Część także do Egiptu i Maroka – mówi mi Alfred. To paradoks w kraju, który ma tak duży potencjał turystyczny i przyrodniczy. 

Nasz przewodnik nie przerywa swojej opowieści. Pokazuje nam najstarszy hotel w mieście, pierwszy posterunek policji, warsztaty rękodzielnicze, a także meczet z XVI stulecia. Wszystko to jest częścią fascynujących i bogatych dziejów Mombasy, z których turyści nie zdają sobie sprawy.

Skręcam w boczną uliczkę Starego Miasta. Alfred doskakuje do mnie i chwyta za rękę.

Tu nie wchodzimy. Tutaj nawet ja nie wchodzę. Chodzi o twoje bezpieczeństwo – zapewnia. A ja w tym momencie cieszę się, że skorzystałam z usług lokalnego przewodnika. Uliczka wygląda tak jak inne. Bez niego na pewno bym w nią weszła, a wtedy moja wycieczka mogłaby nie skończyć się dla mnie dobrze. Po dużych afrykańskich miastach zawsze warto chodzić z przewodnikiem. Skrajna bieda zmusza nieraz do agresywnych zachowań. Tylko miejscowy wie, gdzie najlepiej się nie zapuszczać. 

Siadamy w jednej z przytulnych kawiarni w sercu Starego Miasta. Alfred zamawia dla nas kawę z przyprawami. Smakuje wybornie. Jest mocna, aromatyczna, z nutą korzennych przypraw, które idealnie pasują do tego gorącego klimatu. Wypijam ją w ekspresowym tempie.

„Pole pole”, czyli „spokojnie”, „powoli”. To u nas kluczowy zwrot. Po co się spieszyć? Mamy czas… – śmieje się Alfred, delektując się kawą. Z rozbawieniem patrzy na moją pustą filiżankę. A ja zastanawiam się, jak pole pole ma się do tego, co robią kierowcy na ulicach Mombasy. Choć w porównaniu do innych dużych afrykańskich aglomeracji, w tym drugim co do wielkości mieście w Kenii i tak na drogach jest jeszcze w miarę spokojnie. 

Płacimy za wszystko, mimo iż to przewodnik nas zaprosił. W Kenii często miejscowi oczekują, że turysta będzie płacił za wszystko. Niestety, niejednokrotnie to jest wina samych podróżników, którzy przyzwyczajają lokalną ludność do tego, że biały człowiek zawsze ma pieniądze. 

Jesteście mężatkami? – pyta nagle Alfred, patrząc na nas z ciekawością. Kręcimy przecząco głowami.

To świetnie! – Alfred się rozpromienia. Moja żona zawsze mówi, że powinienem znaleźć sobie drugą żonę. Ale nie z Afryki. Ona twierdzi, że Afrykanki mają trudny charakter. Biała kobieta to co innego! – dodaje, śmiejąc się. W Kenii mężczyzna może mieć wiele kobiet, ale żona musi o tym wiedzieć. Inaczej to byłoby nieuczciwe – mówi z powagą.

A kobieta może mieć wielu mężczyzn? – pytam, nie mogąc powstrzymać się od lekkiej prowokacji. Chciałbyś, żeby twoja żona miała kochanka? – drążę temat, choć wiem, jaką uzyskam odpowiedź. 

Oj, nie! To by mi złamało serce! – Alfred zaczyna się śmiać.

W wielu kulturach Afryki to normalne, że mężczyzna ma wiele kobiet, o ile go na nie stać. Choć czasy się zmieniają, a Afrykanki – zwłaszcza w dużych metropoliach – stają się coraz bardziej wyzwolone. Tak przynajmniej twierdzi Alfred.

Podjeżdżamy jeszcze na tutejszy targ. Od zapachów można dostać zawrotów głowy. Na straganach kuszą egzotyczne owoce, przyprawy, herbaty, w jednej z hal wisi surowe mięso. Nie jest to jednak atrakcja dla mnie. Zatykam nos, nie jestem przyzwyczajona do takich woni. Łapiemy tuk-tuka – z firmy poleconej nam przez Alfreda – i jedziemy na plażę! Nadszedł czas na odpoczynek.

 

Kawałek nieba na ziemi

Kenia stanowi turystyczny raj dla plażowiczów. Jej wybrzeże słynie z szerokich, bieluśkich plaż, krystalicznie czystej wody, ciepłego Oceanu Indyjskiego i palm kokosowych. Mijamy grupki ludzi opalających się na leżakach przy luksusowych hotelach. Jesteśmy na plaży Nyali. Piasek jest tu jak puder, a niebo, w którym błękit przeplata się z bielą chmur, odbija się w wodzie niczym lustro. Zamawiamy świeży koktajl z owoców tropikalnych. W tle słychać afrykańską muzykę. Linia brzegowa Kenii liczy ok. 600 km. Do najpiękniejszych plaż należą m.in. Diani, Watamu, Bamburi i te znajdujące się na archipelagu Lamu. Nadmorskie kurorty oferują również nurkowanie wśród barwnych raf koralowych, co cieszy się dużym zainteresowaniem turystów.

Zadowolona zanurzam się w ciepłych wodach oceanu. Po krótkiej kąpieli relaksuję się na leżaku. Nagle dochodzi do mnie wołanie: jumbo! („cześć!”) – otwieram oczy i widzę przed sobą grupkę młodych chłopców z brelokami w ręku. To tzw. beach boysi. Próbują zarobić na chleb, sprzedając turystom swoje wyroby rękodzielnicze. Niestety, atakują mnie za każdym razem, gdy tylko pojawię się na plaży, w drodze do hotelu i przy wyjściu z wody. Choć rozumiem, dlaczego to robią, to jest to po dłuższym czasie trochę irytujące. Unikają obsługi hotelowej. Mimo to staram się ładować akumulatory, choć smuci mnie ten kontrast – widok stojących na plaży ubogich Kenijczyków i zagranicznych turystów zamawiających jedzenie w restauracji hotelowej.

Wieczorem na plaży również toczy się życie. Na ciepłym piasku można zobaczyć małe kraby. Skorupiaków jest bardzo dużo i poruszają się w szybkim tempie, poszukując jedzenia. Część znika w swoich norach, żeby zaraz wyłonić się z powrotem i sprawdzić, czy w pobliżu nie ma zagrożenia. Słuchamy szumu Oceanu Indyjskiego i spoglądamy w niebo czarne jak atrament. Znów czuję radość, że trafiłam do serca prawdziwej Afryki. Niezapomniane widoki wspaniałych krajobrazów, stad dzikich zwierząt i uśmiechy życzliwych ludzi pozostaną ze mną na zawsze. Hakuna matata! To przesłanie zabiorę ze sobą do Polski.