AGNIESZKA PUSZCZEWICZ
Przyglądam się wielkiemu, pięknemu hipopotamowi wyrzeźbionemu z jednego kawałka drewna. Słyszę grzeczne pytanie: „Przepraszam, skąd pani jest?”. Odpowiadam: „Z Polski, z Europy.” – „Oj, to bardzo daleko stąd. Ma pani w swoim kraju takie zwierzęta?”. – „Niestety, nie” – odpowiadam. – „A słonie?”. – „Też nie”. – „Nie?” – pyta zdziwiony. – „A krokodyle pani ma?”. – „Też nie”. Widzę coraz większe rozbawienie na twarzy mojego rozmówcy, dlatego dodaję przekornie: „Węży też nie mamy”. Na co słyszę dźwięczny i szczery śmiech: „Oj, w bardzo dziwnym kraju pani mieszka”.
Ile razy myślę o Republice Południowej Afryki (RPA), myślę właśnie o tej scenie i o tym, jak bardzo jesteśmy dla siebie egzotyczni i ciekawi siebie jednocześnie. Wywiozłam z tego niezwykłego kraju tylko dobre wspomnienia, ze świadomością jednak, że podróżowałam według starannie przygotowanego planu.
Czy się bałam? Nie. Czy mnie okradli? Nie. Czy mnie napadali? Nie.
Wróciłam pełna uśmiechu i wspomnień o dobroci ludzi, których spotkałam na swojej drodze. Ale wszystko po kolei.
Kapsztad, miasto skąpane w słońcu
Z balkonu mojego pokoju hotelowego patrzyłam na najbardziej rozpoznawalną górę Południowej Afryki – Górę Stołową (1086 m n.p.m.). Tego popołudnia przykrywał ją obrus z chmur. Zwisał akurat w moją stronę. W blasku zachodzącego słońca wyglądało to raczej tak, jakby góra przygotowywała się do snu
i przykrywała miękką kołderką. Urzekła mnie ta scena. Sama też potrzebowałam wygodnego łóżka
i ciepłej kołderki po przylocie z Europy.
Ranek powitał mnie idealnie błękitnym niebem. Nie mogliśmy nie pojechać na szczyt. Miasto skąpane jest w słońcu i tonie w zieleni. Wsiadamy do dużej, 65-osobowej kolejki (Table Mountain Aerial Cableway), która w ciągu zaledwie 5 min, kręcąc się wokół własnej osi (o 360°), wywozi nas na szczyt. Pięknie tu! W dole widzę mieniący się w słońcu Kapsztad.
Jesteśmy na terenie Parku Narodowego Góry Stołowej (Table Mountain National Park), czyli w jednym z 7 Nowych Cudów Natury (New 7 Wonders of Nature). Zachwycamy się pasmem górskim Dwunastu Apostołów (Twelve Apostles) oraz roślinnością należącą do unikatowego Państwa Przylądkowego (Capensis) – Cape Floristic Region (ze względu na swoją wyjątkowość i bogactwo wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO). To dom aż ponad 9 tys. gatunków roślin naczyniowych, z czego 69 proc. jest endemicznych. Górę porasta mały busz, który w języku afrikaans (afrykanerskim) nosi nazwę fynbos (to południowoafrykański odpowiednik śródziemnomorskiej makii). Jego najbardziej znanym i zarazem najpiękniejszym przedstawicielem jest rodzina srebrnikowatych (Proteaceae). Widziałam protee maleńkie jak paznokieć i duże, piękne, w niesamowitych odcieniach czerwieni. W fantazyjnych skalnych formacjach upatrujemy różnych zwierzaków – żółwia, byka. Śmiechowi i żartom nie ma końca. Wśród zgromadzonych tu ludzi słyszę serbski. Pani mówi przez telefon: Jesteśmy na końcu świata. Przechodząc obok, dopowiadam po serbsku: Naprawdę jesteśmy!. Serbscy turyści doganiają mnie kilka minut później. Rozmawiamy o tym, jak niezwykłe scenariusze pisze życie i że spotykamy pewnych ludzi w najmniej oczekiwanych miejscach. Przy pożegnaniu życzymy sobie, abyśmy spotkali się znowu w tej samej magicznej lokalizacji.
Po zachwycie nad naturą przyszedł czas, żeby odkryć serce tego niezwykłego zakątka – najstarsze miasto w Południowej Afryce, ufundowany w 1652 r. Kapsztad – w języku afrikaans Kaapstad, po angielsku Cape Town. Zaczynamy od fortu założonego w XVII w. przez Holenderską Kompanię Wschodnioindyjską. Nasz przewodnik w tak specyficzny sposób moduluje głos, że nie wiem, czy mnie to śmieszy, czy irytuje. Próbuję słuchać o Europejczykach, którzy znaleźli tutaj swój dom. Jan van Riebeeck (1619–1677) to główny aktor tamtych czasów. Zawdzięczamy mu i miasto, i uprawy winorośli w okolicy. I nagle widzę – domek ze słomy, który idzie w moją stronę. Nie potrafię ukryć zaskoczenia i śmiechu. Nagle z domku wysuwa się głowa, sprawdzając, w którą stronę należy iść dalej. Okazało się, że to typowa dla jednego z okolicznych plemion chata, która po prostu jest przenoszona z miejsca na miejsce, w zależności od zapotrzebowania.
Wychodzimy z fortu. Dalej wznosi się gmach południowoafrykańskiego parlamentu – z jego balkonu przemawiał niegdyś Nelson Mandela (1918–2013). Akurat rozpoczynała się nowa sesja plenarna. Nie wiem, czy wiecie, że funkcję stolicy RPA pełnią jednocześnie trzy miasta: Kapsztad, jako siedziba władzy ustawodawczej, Pretoria, jako siedziba władzy wykonawczej, oraz Bloemfontein, jako siedziba władzy sądowniczej. W końcu docieramy do najbardziej znanej dzielnicy Cape Town – Nabrzeża Wiktorii i Alfreda, czyli słynnego eleganckiego Waterfrontu (V&A Waterfront). Tu też jest pocztówkowo. Tym bardziej nie mogę się doczekać wizyty na Przylądku Dobrej Nadziei (Cape of Good Hope)!
Wyruszamy rano. Jedziemy przez kolejne malownicze miejsca. Połączenie bezkresu oceanu i majestatu gór zawsze mnie porusza. W planach mamy najpierw Boulders Beach z kolonią najprawdziwszych pingwinów. Jestem ich bardzo ciekawa. Widzę pierwszego – siedzi na piasku, z nastroszonymi piórkami, z trochę smutną, a trochę wkurzoną miną. Zwraca moją szczególną uwagę. Pytam przewodnika, co jest temu ptakowi. Nic złego, słyszę w odpowiedzi, zmienia pióra i teraz nie może jeść, dopóki proces się nie zakończy. Zatem dlatego jest wkurzony, konkluduję w myślach. Zobaczyć plażę pełną (sic!) pingwinów to niecodzienne doświadczenie. Dochodzę do wniosku, że nie wszystkie lubią pozować do zdjęć. Jeden do mnie macha, ale drugi odwraca się kuprem.
Marzę o Przylądku Dobrej Nadziei już od dzieciństwa. Pamiętam, jak dziadek opowiadał mi, że leży strasznie daleko od naszego domu i że jest bardzo niebezpiecznym miejscem dla żeglarzy ze względu na skały i sztormy. Tak bardzo chciałam zobaczyć ten przylądek na końcu świata. I w końcu jest. Skała i tablica, przy której wszyscy robią sobie zdjęcia. Wieje jak diabli. Zachodzące słońce pozostawia na oceanie niezwykłą poświatę. Myślę ciepło o dziadku i spełniających się marzeniach. Uśmiecham się jeszcze szerzej, kiedy orientuję się, że po tutejszej plaży przechadza się najprawdziwszy w świecie struś. Czym mnie jeszcze zaskoczysz, Południowa Afryko?
Okazuje się, że… kolacją! I to nie jest żart – wykwintną, wielodaniową, ze świetnie przyprawionymi potrawami z różnych części Afryki. Posiłkowi towarzyszyły niezwykle energetyczne miejscowe tańce i śpiewy. Wyjątkowo klimatyczny, pyszny, bajkowo-kolorowy i pouczający wieczór w samym sercu Kapsztadu! Trochę wstyd mi przyznać, że spośród wszystkich zaserwowanych dań najbardziej zasmakowało mi… strusie mięso.
Kolejnego dnia wyruszamy na podbój okolicznych winnic. Wybieramy wizytę w Groot Constantia. W tym niezwykłym miejscu wina produkuje się od 1685 r. Otrzymane wtedy przez Simona van der Stela (1639–1712) od Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej ok. 763 ha ziemi stały się fundamentem komercyjnego przemysłu winiarskiego w Południowej Afryce. Przez ponad 300 lat wytwarzane tutaj szlachetne trunki pili mali i wielcy tego świata. Choćby Napoleon Bonaparte podczas wygnania na wyspie św. Heleny. Jane Austen (1775–1817) w powieści Rozważna i romantyczna zalecała je jako lekarstwo na złamane serce. Tym bardziej byłam ciekawa wizyty w Groot Constantia.
Na terenie winnicy występuje dziewięć typów gleby, na których rośnie dziewięć szczepów winorośli. Są te dobrze znane, jak cabernet sauvignon, cabernet franc, shiraz czy merlot, jak i te u nas prawie nieznane, jak pinotage, który powstał 100 lat temu ze skrzyżowania pinot noir oraz cinsault (wówczas odmianę tę nazywano hermitage), stąd też wzięła się jego nazwa. Wina bardzo zacne, choć przecież tylko wielbicielem, a nie sommelierem jestem. Jak się domyślacie, coś musiałam z tego wyjątkowego miejsca przywieźć. Wybór padł na… kieliszek, który tarmosiłam przez całą dalszą podróż szczelnie owinięty w papier toaletowy. Na szczęście dojechał do Polski w całości.
Nadszedł czas polecieć na północ, do serca Południowej Afryki…

View from The Rock viewpoint in Cape Town over Campsbay, view over Camps Bay with fog over the ocean. fog coming in from ocean at Camps Bay Cape Town
Johannesburg, miasto poszukiwaczy złota
Johannesburg to największe miasto RPA (zamieszkane przez ponad 6 mln ludzi) i siódme pod względem wielkości w Afryce (po Kairze, Kinszasie, Lagos, Luandzie, Dar es Salaam i Chartumie). Zostało założone w latach 80. XIX w. jako baza dla poszukiwaczy złota. Z czasem, dzięki bogatym znaleziskom rudy, Johannesburg przekształcił się w wielkie nowoczesne miasto.
Kojarzy mi się właściwie z dwoma miejscami: majestatycznym pomnikiem Nelsona Mandeli, któremu wszyscy stawali między nogami, oraz Soweto, największym (aż 1,3-milionowym!) i najsłynniejszym z osiedli, zamieszkanym głównie przez czarnoskórą ludność. Ale po kolei…
Najbardziej nowoczesną i luksusową dzielnicą w Johannesburgu jest Sandton. Znajdują się tutaj ekskluzywne centra handlowe, drapacze chmur i siedziby największych firm. To również centrum finansowe RPA. Tutaj jest też Nelson Mandela Square, gdzie wznosi się ogromny, 6-metrowy pomnik Mandeli. Wszyscy, którzy chcą sobie zrobić z nim zdjęcie, niejako z automatu stają mu pomiędzy nogami. Jak to wygląda, nie muszę chyba mówić…
Pomnik wykonano z brązu w 2004 r., w 10. rocznicę pierwszych demokratycznych wyborów parlamentarnych w kraju. Sama postać południowoafrykańskiego prezydenta została ukazana w charakterystycznej dla niego pozie – z lekko uśmiechniętą twarzą i w ruchu. Ogromny rozmiar statuy ma symbolizować wielkość dziedzictwa Nelsona Mandeli. Bez wątpienia to jedna z najważniejszych postaci XX stulecia. Symbol walki z apartheidem (spędził w więzieniu 27 lat), pierwszy czarnoskóry prezydent RPA (w latach 1994–1999) i razem z Frederikiem Willemem de Klerkiem (1936–2021) laureat Pokojowej Nagrody Nobla (w 1993 r.). Wielki zwolennik narodowego pojednania oraz praw człowieka.
O tym, czym kończy się brak jedności i sprawiedliwości, świadczy historia Soweto. Dzielnica ta odegrała kluczową rolę w walce z apartheidem – to tu wybuchło słynne powstanie uczniów, którzy protestowali w latach 70. XX w. przeciwko obowiązkowej nauce języka afrikaans. Policja brutalnie stłumiła zamieszki. Wielu z protestujących poniosło śmierć. Wielu zniknęło bez śladu. Protesty te były jednym z punktów zwrotnych w walce o zniesienie apartheidu.
Liczni protestujący szukali schronienia w Kościele Regina Mundi, największej katolickiej świątyni w RPA, która może pomieścić nawet do 7 tys. osób. Do dzisiaj widoczne są tu ślady po kulach, które policja wystrzeliła w stronę ukrywających się ludzi. Rozglądam się z zadumą po wnętrzu i napotykam polski akcent. Przepiękne witraże, które zostały ufundowane w 1998 r. przez żonę prezydenta RP Jolantę Kwaśniewską. Był to symboliczny dar narodu polskiego po tym, jak nasz rodak zastrzelił Chrisa Haniego (1942–1993), polityka uważanego za nadzieję RPA. Jego śmierć niemal doprowadziła kraj do wojny domowej.
Trudna ta historia, tak jak i ciężkie jest życie mieszkańców dzielnicy Soweto. To miejsce pełne kontrastów. Od skromnych, ale normalnych domów, po lepianki. Mimo trudnych warunków dzielnica tętni życiem, a jej mieszkańcy z optymizmem patrzą w przyszłość. Nie wiem, kto był dla kogo większą atrakcją, gdy weszliśmy do miejscowego centrum handlowego. Byliśmy, dosłownie, jak maleńka kropla mleka w dużej czarnej kawie.
Entabeni Park
Jedziemy do Entabeni Game Reserve, prywatnego rezerwatu, który znajduje się na terenie rezerwatu biosfery UNESCO Waterberg w prowincji Limpopo. Teren jest całkowicie wolny od malarii i ma pięć różnych ekosystemów. Zajmuje powierzchnię 220 km².
Ta wizyta mnie intryguje. Przesiadamy się do jeepów. Po drodze przyglądam się imponującej górze Entabeni i zastanawiam, co nas czeka. Czy faktycznie zobaczymy wielką piątkę Afryki (słonie, czarne nosorożce, lwy, lamparty i bawoły afrykańskie)? I czy jakiś zwierz nie wpełznie do mojej lodży?
Dojeżdżamy do obozowiska. Dostajemy instrukcje, co nam wolno, a czego pod żadnym pozorem nie, np. iść samotnie po zmroku ze świetlicy do domków. Podchodzę do swojego domku i już wiem, kto wpełznie do mojej chatki. Mała czarna jaszczurka. Nie wiem, która z nas jest bardziej przejęta widokiem drugiej. Ustalamy podział stref w domku. Wprowadzam się.
Idę na miejsce zbiórki. Po drodze odkrywam, że na banknotach RPA jest cała wielka piątka Afryki. Czas jednak na najważniejszą z atrakcji – tropienie zwierząt. Jako pierwsze chcemy odnaleźć słonie. Zanim uda nam się je wypatrzyć, napotykamy antylopy. Następnie natrafiamy na wiewiórkę drzewną oraz dwa gepardy. To bracia, którzy postanawiają leniwym krokiem przechadzać się na wprost aparatów naszych telefonów. Trochę to irracjonalne. Widzę gepardy, najszybsze koty świata, które potrafią osiągać prędkość do 120 km/godz. Na żywo je widzę.
Po pierwszym radosnym szoku, czas na kolejne. Za zakrętem pojawia się stado słoni, a właściwie rodzina z samcem, samicami i ich maluchami. Wiecie, że w słoniowych familiach rządzą słonice? Rodzinka najpierw chowa słoniątka w środku, żeby były bezpieczne, ale już po chwili zwierzęta poczuły się na tyle spokojnie, że rozsunęły się i nam je pokazały. Maluchy są wspaniałe! Jeden ma mniej więcej sześć miesięcy, a drugi niecałe trzy. Zabawnie poruszają i trąbami, i uszami. Obserwujemy je z bezpiecznej odległości. Wszyscy się szeroko uśmiechają. Panuje kompletna cisza.
Jedziemy dalej, w inną część parku. Chcemy pooglądać impale, gnu i zebry. Nagle nasz przewodnik wypatruje cztery młode lwy, które pożerają świeżo upolowaną antylopę. Zatrzymujemy się kilka metrów od nich. Słyszę nie tylko jak targają mięso i miażdżą kości, lecz także jak mruczą przy tym z zadowolenia.
Zjeżdżamy do obozowiska. Pierwsze, co słyszymy, to informacja, że nieopodal rośnie marula, drzewo, którego owoce słonie wręcz uwielbiają. Nie można więc wykluczyć ich wizyty w obozowisku w środku nocy…
O poranku, z lekka zaspani z powodu bardzo wczesnej godziny, wybieramy się na kolejne safari. Tym razem zamierzamy odnaleźć żyrafy i bawoły afrykańskie. Jedziemy w zupełnie inną część parku. Nie wiem, kto jest bardziej zdziwiony – żyrafa nami, czy my żyrafą. Radosnym truchtem wybiegła zza grupy drzew. Z lekko zaskoczoną miną zrobiła zręczny unik i stanęła, przyglądając nam się badawczo. My jej zresztą też. Skoro była jedna, to może pokaże się ich więcej – wyrażam w duchu nadzieję. Pół godziny później pijemy poranną kawę, oglądając całe stado tych niezwykłych zwierząt.
Teraz nadszedł czas na bawoły. Jeździmy po parku, szukamy, wypatrujemy ich. Jakby zniknęły… Trochę żartowaliśmy, że musiała być wieczorem jakaś impreza i chyba zwierzaki lekko zaspały. Spotykamy gnu, które tylko potwierdzają tę teorię, leżąc leniwie na środki drogi. W końcu są wreszcie i bawoły! Porusza się trawa, a one galopem przebiegają przed nami. Na szczęście sytuację ratuje osobnik, który powoli i dostojnie maszeruje za stadem. W ogóle mu się nie spieszy. Przystaje co jakiś czas na chwilę. Pozuje do zdjęć. Lewy profil, teraz prawy, jeszcze lekko macha ogonem. I w końcu odchodzi niespiesznie.
Ledwo zdążyliśmy dojechać do obozu, rozpętała się ulewa. Fascynująco było patrzeć na grube krople deszczu uderzające w czerwoną ziemię. Lało tak, że z pobliskich skał dosłownie wytrysnął wodospad. My w tym czasie jedliśmy pyszne śniadanie.
W końcu przestało padać. Przed nami była jeszcze jedna wyprawa w poszukiwaniu zwierząt. Tym razem nosorożców i hipopotamów. Objeżdżamy trzy różne zbiorniki wodne i nic. Hipcie zapadły się pod ziemię. Amos, nasz ranger, śmieje się, że musimy tu jeszcze wrócić. Samochód mozolnie wspina się pod górę. Po drodze na skałach próbujemy wypatrzeć lamparty. Koty też zniknęły. Jest mokro, pewnie nie chcą sobie zmoczyć futerek. Wyjeżdżamy w końcu ze stromej ścieżki na rozległy płaskowyż należący do parku.
Jesteśmy dosłownie na wprost spa… dla nosorożców. W wielkiej, błotnej kałuży cztery osobniki zażywają relaksu. Sądząc po ich minach, tarzanie się w błocie musi być niesamowicie przyjemnym zajęciem. Przyglądamy się tym swawolom i w końcu dajemy kierowcy znak do odjazdu. Po drodze napotykamy rodzinę guźców, nazywanych tu pieszczotliwie Pumbami. Zwierzaki, jak tylko się zorientowały, że im się przyglądamy, zwiały. Wyglądało to fantastycznie – pierwsza ruszyła mama z ogonem podniesionym do góry w geście follow me, a za nią młode. Śmiejąc się, dojeżdżamy do punktu, w którym chcemy zrobić krótki postój. Nagle w oddali widzimy galopujące radośnie cztery nosorożce. Nie do końca rozumiemy, co się dzieje, ale wyraźnie pędzą w naszą stronę. Dobiegają i stają w bezpiecznej odległości. Na wszelki wypadek, odważnie, pakujemy się do samochodów. A one zaczynają się przed nami popisywać. To było niezwykłe doświadczenie!
Wracaliśmy do obozu pełni emocji. Po drodze zobaczyliśmy jeszcze wielką czarną chmurę, a później dwie ogromne tęcze. Dosłownie w ostatniej chwili schowaliśmy się w świetlicy naszego obozowiska. Deszcz znowu padał, a my przez cały wieczór rozmawialiśmy o tym czasie, który dane nam było tutaj spędzić. I o tym, że nie wszędzie zwierzęta są tak szanowane i kochane jak te w Entabeni. W samej Południowej Afryce żyje aż 57 gatunków zagrożonych wyginięciem. Są wśród nich m.in. sępy przylądkowe, nosorożce i słonie, ale również gepardy.

A cheetah surveils the surrounds from his perch on top of a prominent rock, while tourists look on.
Refleksje po podróży
Dobre emocje, których doświadczyłam w Południowej Afryce, wciąż mi towarzyszą. Spełniłam kilka ze swoich dziecięcych marzeń. Dorosłych zresztą też. Odwiedziłam magiczne miejsca – Kapsztad, Johannesburg i Entabeni to tylko niektóre z nich. Jadłam pyszne potrawy. Zachwyciłam się przyrodą i jak zwykle – ludźmi. Ich uśmiechem, chęcią pomocy i dobrocią.
Do Polski wróciłam z nowym spojrzeniem na Afrykę i z zaadoptowanym kotem. Gepardem. Nie, nie przywiozłam go ze sobą do domu. Postanowiłam wesprzeć Centrum Ochrony Gepardów, które nie tylko się nimi opiekuje, lecz także w miarę możliwości przywraca je naturalnemu środowisku.
Czy polecam wizytę w RPA? Bardzo. Czy uważam, że warto się tam wybrać? Po stokroć tak. Ja na pewno jeszcze tam wrócę, bo chcę poznać ten kraj lepiej i dowiedzieć się o nim więcej.



