AGNIESZKA WASZTYL

Piaszczyste plaże muskane turkusową wodą wyglądają jak kawałek nieba na ziemi. Tropikalna dżungla przyciąga dziewiczą przyrodą, a zabytkowe miasta zapraszają do odkrywania tajemnic przeszłości. W Tajlandii zmysły są nieustannie pobudzane, a życie nie zwalnia ani na chwilę. Dynamiczny rozwój, zwłaszcza w sektorze turystycznym, jest widoczny na każdym kroku. Władze kraju stawiają na rozwój turystyki i ośrodków odnowy biologicznej, dążąc do tego, żeby przyciągnąć jak najwięcej gości z całego świata, szukających zarówno relaksu, jak i niezapomnianych przygód w tym wyjątkowym zakątku Azji.

Z każdej strony dociera do nas zapach jedzenia, który natychmiast pobudza zmysły. Głośne skutery i tuk-tuki pędzą przez szerokie ulice, nie zważając na przechodniów. Pośród tego hałasu i chaosu zderzają się dwie rzeczywistości. Nowoczesne wieżowce dotykają nieba, a podupadłe budynki wzdłuż kanałów zdają się pamiętać czasy, gdy Bangkok był jedynie siecią szlaków wodnych. To dzięki nim tajską stolicę często określa się mianem Wenecji Wschodu. Kolorowe neony współgrają z oświetlonymi świątyniami, a życie tętni tu bez przerwy, 24 godz. na dobę. Tajlandzka metropolia jest głośna, duszna i zatłoczona. Bardzo łatwo się w niej zatracić. Nasz kierowca zgrabnie mija samochody i motocykle. Zewsząd spogląda na nas król. Dla wielu Tajów władca to uosobienie wszelkich możliwych cnót, często traktuje się go jako półboga. Ukochanym królem był Bhumibol Adulyadej, Rama IX (1927–2016). Od grudnia 2016 r. na tronie zasiada jego jedyny syn – Maha Vajiralongkorn, Rama X, który spogląda na Tajów z licznych portretów.

Drapacze chmur tworzą niezwykły krajobraz współczesnej metropolii. Wysokie budynki, zbudowane ze szkła i stali, odbijają blask neonów, migoczących reklam i ledowych ekranów. Zagraniczne firmy otwierają w Bangkoku swoje filie, inwestują i zatrudniają wielu pracowników. Tajlandia dynamicznie się rozwija. Jest drugą co do wielkości gospodarką w Stowarzyszeniu Narodów Azji Południowo-Wschodniej (ASEAN) i jednym z głównych kierunków turystycznych na naszym globie. W całym kraju buduje się nowe drogi, przez co podróżowanie staje się coraz łatwiejsze i bezpieczniejsze. Dzięki nowoczesnym lotniskom, takim jak Suvarnabhumi w Bangkoku (BKK) czy Phuket International Airport (HKT), Tajlandia jest wygodnym celem podróży dla turystów z różnych zakątków świata. W rankingu dotyczącym łatwości prowadzenia działalności gospodarczej, przygotowanym dla Banku Światowego, Tajlandia w 2020 r. zajęła 21. miejsce na 190 państw (Polska uplasowała się na 40. pozycji). Od 2019 r. w Bangkoku działa Zagraniczne Biuro Handlowe PAIH. W całym kraju powiększa się także baza noclegowa i gastronomiczna. Turystyka stanowi już ok. 12 proc. PKB Tajlandii (przychody z turystyki przyjazdowej w 2024 r. sięgnęły ok. 54 mld dolarów). Sektor usług, w tym branża turystyczna, zatrudnia ponad 40 proc. ludności czynnej zawodowo.

Życie na kanałach

Aż do końca XIX w. życie w Bangkoku toczyło się na wodzie: przepływającej przez miasto rzece oraz kanałach. Po wybudowaniu dróg wiele z tych ostatnich zasypano. Dziś rejs po kanałach, czyli klongach, w dzielnicy Thonburi stanowi jedną z atrakcji tajskiej stolicy. Razem z innymi turystami wsiadamy do tramwaju wodnego. Rzeka Menam (Chao Phraya) jest szeroka, zanieczyszczona i mocno faluje. Mijamy prowizoryczne domki, podupadłe wille, a także niewielkie buddyjskie świątynie. Na małej łódce podpływa do nas starsza Tajka. I – tak jak przed stuleciami – oferuje prosto z łodzi różne produkty, głównie owoce. W taki sposób handel odbywał się tu przez wiele wieków. Twarz kobiety jest pogodna, cały czas się uśmiecha. Podobno w Tajlandii występuje aż 13 rodzajów uśmiechów.

Podpływamy do buddyjskiej Świątyni Świtu, czyli Wat Arun. Legenda głosi, że jej nazwa pochodzi od hinduskiego Aruny – w mitologii wedyjskiej personifikacji wschodzącego słońca. Mimo iż świątynia istniała od przynajmniej XVII stulecia, charakterystyczna centralna iglica (prang) została wzniesiona na początku XIX w. Cały kompleks robi ogromne wrażenie. Już z daleka rzuca się w oczy misternie ozdobiony porcelanowymi i ceramicznymi elementami główny prang. Ta wysoka wieża symbolizuje mityczną górę Meru – środek wszechświata. Wzniesiono ją w stylu khmerskim. To prawdziwe dzieło sztuki. Zachwycam się kolorowymi malowidłami i płaskorzeźbami. Stąd doskonale widać Świątynię Szmaragdowego Buddy – Wat Phra Kaew (Wat Phra Kaeo) – usytuowaną na terenie Wielkiego Pałacu Królewskiego. Wybudowano ją w latach 80. XVIII stulecia. Znajduje się w niej wiele posążków ze złota, srebra i kamieni szlachetnych, ale najważniejsza jest figurka siedzącego Buddy o wysokości ok. 66 cm. To narodowy skarb Tajlandii. Wbrew potocznej nazwie, Szmaragdowego Buddę wykonano z zielonego jadeitu. Figurka jest ubrana w złotą tunikę. Budda siedzi na tronie pod baldachimem i parasolem. Jego szaty trzy razy w roku zmienia sam władca Tajlandii (lub w jego imieniu starszy członek tajskiej rodziny królewskiej) podczas specjalnej ceremonii. 

Mnie jednak oszołamia Świątynia Leżącego Buddy (Świątynia Odpoczywającego Buddy) – Wat Pho. Pozłacany posąg ma aż 46 m długości i 15 m wysokości. Cały teren oddzielony jest od ulicy prawie dwukilometrowym murem. W kompleksie można zobaczyć także wiele figurek demonów – strażników, mających za zadanie chronić wejścia do świątyń. Będąc w Bangkoku, warto zobaczyć również zbudowaną na wzgórzu (Złotej Górze) Wat Saket, w której przechowuje się relikwie Buddy. Złota buddyjska stupa (chedi) ma wysokość 58 m. Turystów przyciąga też 32-metrowy posąg stojącego Buddy przy Wat Intharawihan.

Coś dla ciała

Jest już późny wieczór, a na ulicach wciąż pełno ludzi, krzyków, nawoływań. Tajski masaż! Tajski masaż, tanio! – kobiece głosy wabią przechodniów. Wiem, że nie opuszczę Bangkoku bez skorzystania z tej legendarnej przyjemności. Znajduję się w typowym tajskim salonie masażu – minimalistycznym, pełnym spokoju. Ciepłe, jasne światło świec otula wnętrze i sprawia, że od razu czuję się zrelaksowana. Dźwięki z zewnątrz, hałas skuterów czy nawoływania sprzedawców, stają się coraz bardziej odległe, jakby w tej przestrzeni czas zwalniał. W Tajlandii masaż stanowi nie tylko technikę rozluźniania mięśni. Każdy ruch ma na celu przywrócenie harmonii między ciałem a umysłem. Tajowie są specjalistami w tej dziedzinie. Za twórcę masażu tajskiego, ok. 500 r. p.n.e., uchodzi Shivago Komarpaj, który – jak głosi legenda – był osobistym lekarzem Buddy. Coraz więcej turystów odwiedza centra masażu, ośrodki odnowy biologicznej i spa. 

Rząd Tajlandii ma ambitny plan. Według strategii „Thailand 4.0” do końca tego roku kraj ma zostać pionierem w Azji w usługach i produktach medycznych oraz wellness. Poza tym wskaźnik MTI (Medical Tourism Index) umieścił Tajlandię na 5. miejscu wśród najbardziej popularnych kierunków medycznych świata. Kraj uplasował się także na wysokiej 6. pozycji w rankingu oceniającym poziom usług medycznych. Międzynarodowym Centrum Medycznym ma stać się największa tajska wyspa – Phuket, gdzie nie brakuje luksusowych resortów, znakomitej infrastruktury oraz nowoczesnych szpitali. Jak donosi agencja prasowa Bloomberg, budowa Andaman International Health Center ma zostać ukończona do 2027 r. Całość inwestycji finansuje rząd. Projekt ma wygenerować łącznie 62 mld batów tajskich (ok. 1,66 mld euro) rocznego dochodu z usług zdrowotnych i turystycznych.

Domki dla duchów

W Bangkoku nowoczesność przeplata się z przeszłością. Mimo szybkiego rozwoju kraju mieszkańcy kultywują dawne tradycje, a ich religijność jest widoczna w codziennym życiu. Choć większość identyfikuje się z buddyzmem, to obyczaje ludowe, w tym wiara w duchy, wciąż odgrywają istotną rolę w kulturze. Mój wzrok przykuwają domki, które wyglądają jak małe ołtarze lub niewielkie świątynie. Ozdabiają je girlandy kwiatów. Można w nich znaleźć także figurki zwierząt. Podczas jednej z rozmów z moim nowym znajomym, Ramem z Bangkoku, dowiaduję się, że to domki dla duchów (san phra phum). Natkniemy się na nie przy hotelach, domach, centrach biznesowych czy parkach. Mieszkańcy składają w nich ofiary w postaci napojów czy jedzenia. Ma to zapewnić im dobrobyt i ochronę. Tajowie wierzą, że duchy mieszkały na Ziemi przed ludźmi. Niewłaściwie potraktowana zjawa może zrobić krzywdę. Domki stanowią łącznik między światem materialnym a duchowym. W Tajlandii na każdym kroku można spotkać również buddyjskich mnichów. Noszą oni tradycyjne pomarańczowe szaty. I jest ku temu ważny powód. Pomarańczowy w buddyzmie symbolizuje oświecenie, reprezentuje najwyższy stopień doskonałości. Zgodnie z tradycją każdy chłopak musi przynajmniej raz w życiu wstąpić do klasztoru, nawet na krótki okres, np. kilka dni. Można to zrobić maksymalnie trzy razy. Obecny król Tajlandii także był w klasztorze.

Barwne targi Tajlandii

Zanim jeszcze słońce wzniesie się wysoko nad horyzont, my już jesteśmy na nogach, gotowi na kolejną przygodę. Dziś czeka nas wizyta w jednym z najciekawszych miejsc w Tajlandii – Maeklong Railway Market (Mae Klong Railway Market) – na targu zlokalizowanym na torach kolejowych. Jego historia sięga początków XX w. Linię kolejową zaczęto budować w 1901 r. Docieramy w samą porę – 20 min przed przejazdem pociągu. Z oddali słyszymy dźwięk nadjeżdżającej maszyny, która powoli zbliża się do targu. W powietrzu czuć napięcie. Handlarze wiedzą, co się wydarzy i błyskawicznie zaczynają ściągać swoje towary z torów. Składają parasole, chowają markizy, a podekscytowani turyści szykują aparaty. Choć obcokrajowców co roku przybywa, to bez wątpienia targ wciąż jest miejscem autentycznym. Pociąg porusza się powoli, z prędkością ok. 30 km/godz. Przez Maeklong Railway Market przejeżdża kilka razy na dobę. Gdy tylko minie sprzedawców, przy torach znów pojawiają się towary. Oprócz straganów znajdują się tutaj również niewielkie restauracje, w których można napić się kawy, spróbować przysmaków tajskiej kuchni i poczekać na przejazd pociągu. To osobliwe doświadczenie, bo maszyna mija nas naprawdę blisko!

Ale to nie koniec atrakcji na dziś. Po mniej więcej godzinie jesteśmy już w kolejnym ikonicznym miejscu – na pływającym targu Damnoen Saduak. Tu handel odbywa się prosto z łodzi, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że nie jest to już miejsce, gdzie w towary zaopatrują się lokalni mieszkańcy. Obecnie to atrakcja turystyczna, ale mimo to warto zobaczyć, jak niegdyś wyglądało życie w Tajlandii. Choć pływającego targu nie można nazwać „autentycznym” w tradycyjnym znaczeniu, to nadal wyczuwa się tutaj ducha dawnych lat.

Wchodzę na jedną z łódek z innymi turystami i kanałami dopływam do słynnego bazaru. Towary przekazywane są z rąk do rąk, dodając tej scenie niemal filmowego charakteru. Każda łódka to malutki sklep. Sprzedawcy są w pełni gotowi, żeby zaoferować wszystko, czego możesz potrzebować – od kawałków świeżego mango, przez smażone banany, po egzotyczne przyprawy i lokalne wyroby rękodzielnicze. Na niektórych łódkach przygotowuje się dania na miejscu – smaczne zupy, pad thai na bazie makaronu i warzyw czy mango sticky rise – przepyszny deser z kleistego ryżu, mleka kokosowego i owoców mango. Na brzegu znajdują się też tradycyjne sklepy. Turyści z całego świata tłumnie odwiedzają ten pływający targ. I choć nie jest to miejsce, które skradło moje serce, warto się tu wybrać.

Ja jestem wielką miłośniczką nocnych marketów, gdzie za grosze można spróbować lokalnych specjałów i poczuć prawdziwy klimat Azji Południowo-Wschodniej. Jeden z moich ulubionych znajduje się w centrum Bangkoku na krótkiej ulicy Thanon Khao San (Khaosan Road lub Khao San Road). Wieczorem podjeżdżamy tu tuk-tukiem. Liczba straganów, sklepików, kawiarenek, barów, klubów muzycznych, lokalnych agencji turystycznych i kolorowych neonów przyprawia o zawrót głowy. Tajlandia słynie ze street foodu, który można zjeść wszędzie. Z małego pubu dobiega muzyka, a kilku turystów tańczy. Przyłączamy się do nich, ale już po chwili zamawiamy pad thai, kokosa i lody w kokosie. Tajlandia ma jedną z najlepszych kuchni świata. Różni się ona jednak w zależności od regionu. Na południu można spróbować przepysznych owoców morza i ryb, skorupiaków oraz potraw z dużą ilością mleka kokosowego. Z kolei na północy dominuje ryż, mięsa, a także kiełbasa północnotajska. W całym kraju można dostać aromatyczne curry, makarony, potrawy z ryżem, krewetkami czy kurczakiem. Dania są przygotowywane na bazie lokalnych produktów. Mnie najbardziej smakowały tajskie sajgonki i sałatka som tam (som tum) z papai. Po prostu palce lizać!

Podjeżdżamy do słynnej chińskiej dzielnicy (Chinatown). Są tu jaskrawe neony i podświetlane lampiony. Jesteśmy na Yaowarat Road – najsłynniejszej ulicy w tym miejscu. Wśród specjałów serwuje się tutaj pieczone robaki, świerszcze, żaby na patyku czy pająki. Nie opieram się pokusie… Ze smakiem zjadam pająka, larwę i żabę. W końcu każdy kraj warto poznać też przez kuchnię, a tu wybór jest duży. Wystarczy tylko się odważyć.

Thai students read books on the back of elephants. Boy read a book, and a large elephant with forest background, Tha Tum District, Surin, Thailand

Tajskie osobliwości

Mniej więcej 150 km od Bangkoku, w prowincji Kanchanaburi, znajduje się jedno z najbardziej spektakularnych miejsc w Tajlandii – Park Narodowy Erawan. To przyroda w jej najczystszej formie. Przyciąga ona turystów z całego świata bujną roślinnością, dziką fauną i wodospadami, które tworzą malownicze turkusowe baseny (Erawan Falls). Park Narodowy Erawan zajmuje powierzchnię 550 km². Szlak, który tutaj pokonujemy, liczy ok. 2,5 km i wiedzie przez zróżnicowane tereny – od łatwych ścieżek po bardziej strome, kamieniste odcinki i drewniane kładki. Mimo iż nie jest wymagający, warto przygotować się na dłuższą wędrówkę. W drodze na szczyt krajobraz robi się bardziej dziewiczy. Idąc, mijamy pierwsze znaki ostrzegawcze – „Uwaga na węże”. Ich obecność w tej dziczy nie stanowi niespodzianki – w końcu jesteśmy w dżungli. Zabezpieczam plecak przed wejściem do naturalnego basenu, bo dookoła pełno ciekawskich małp. Przewodnik ostrzega, że lubią zabierać rzeczy. Największą atrakcję stanowi tu kaskada składająca się z siedmiu poziomów, choć niektórzy mówią o siedmiu wodospadach (Erawan Waterfall – Level 7). Jest parno i duszno, więc z przyjemnością zanurzam się w chłodnej wodzie naturalnych baseników. Do moich stóp podpływają bezzębne rybki Garra rufa (brzany ssące) i usuwają martwy naskórek. Ot, naturalny peeling.

Po krótkim relaksie jedziemy jeszcze zobaczyć słynny most na rzece Kwai, który jest częścią tzw. Kolei Śmierci (Death Railway) – 415-kilometrowej linii kolejowej, którą wybudowali jeńcy wojenni, głównie z Wielkiej Brytanii, Australii, Holandii oraz Stanów Zjednoczonych, ale także wielu azjatyckich przymusowych robotników (Romusha). Budowa torów, które miały połączyć Tajlandię z Birmą, rozpoczęła się we wrześniu 1942 r. pod okupacją japońską. W nieludzkich warunkach i w wyniku codziennego brutalnego traktowania życie straciło tutaj ponad 100 tys. osób, w tym blisko 13 tys. alianckich jeńców wojennych. Linia ta miała umożliwić Japończykom podbój Indii. Plany popsuli Amerykanie, którzy w kwietniu 1945 r. zbombardowali jej kluczowy punkt – most na rzece Kwai. Został on później odbudowany, a niedaleko można zobaczyć dwie lokomotywy.

Kolejny punkt wycieczki stanowi Elephant Camp, ale tu czeka nas rozczarowanie. Choć świadomość Tajów wzrasta, a wiele agencji turystycznych zakazuje organizowania przejażdżek na słoniach, to nadal powstają pseudosanktuaria, które niestety nie mają wiele wspólnego z ochroną przyrody. Zwierzętom założono łańcuchy na nogi, a gdy nie chciały wykonywać poleceń – dźgano je metalowym hakiem. Woziły na grzbietach i polewały wodą z rzeki turystów, którzy ignorowali ich niedolę i świetnie się bawili. Nie spodziewałam się takich widoków. Oczywiście w kraju są też miejsca, w których naprawdę pomaga się zwierzętom, więc warto zapytać o nie w rekomendowanych agencjach turystycznych i odwiedzić te polecane.

Słoń to dla nas święte stworzenie. Przynosi szczęście. Tajowie szczerze kochają słonie – zapewnia Katesarin Thang Mueang, właścicielka jednego z lokalnych biur podróży. Niestety, mimo iż wiele się zmienia, to te zwierzęta nadal traktowane są w niektórych regionach jako wabik na turystów. Podobnie jak tygrysy, którym podaje się m.in. silne leki i środki odurzające tylko po to, żeby nieświadomy przybysz mógł zrobić sobie z nimi fajną wakacyjną fotkę.

Zniesmaczone ruszamy z Kanchanaburi do dawnej stolicy kraju – Ajutthaji (Phra Nakhon Si Ayutthaya). Łapiemy najtańszy środek transportu, czyli autobus trzeciej klasy. W pojeździe nie ma tylnych drzwi, więc mamy naturalną klimatyzację. Wszystkie miejsca są zajęte, a część pasażerów siedzi nawet na oponach. Sympatyczny kierowca prosi tubylców o zwolnienie dla nas miejsc. My wybieramy jednak oponę. Wysiadamy na głównej drodze 50 km przed Ajutthają. Musimy się przesiąść, ale o tej porze nic już tutaj nie jeździ. Zostaje nam tuk-tuk. Wsiadamy do niego i pędzimy po drodze szybkiego ruchu w kierunku dawnej stolicy. Tłumy ściągają tu, żeby zobaczyć ruiny buddyjskich świątyń, z których najstarsze pochodzą z XIV i XV w.

Niezwykła Ajutthaja

Jesteśmy gotowe na zwiedzanie Ajutthaji, dawnej stolicy, więc wsiadamy na rowery. Świątynie są rozproszone po historycznej części miasta, a drogi – choć pełne cyklistów – wcale nie ułatwiają życia. Większość z nich nie ma wytyczonych ścieżek rowerowych, a widok skuterów pędzących w naszym kierunku nie dodaje otuchy. Dojeżdżamy do jednej z najstarszych i najpiękniejszych świątyń – XIV-wiecznej Wat Phra Mahathat. Niewielką kamienną głowę Buddy oplatają tutaj korzenie drzewa. Zachwycona zapominam o prostej, podstawowej zasadzie: nigdy nie stój tyłem do Buddy. Obracam się do zdjęcia i posąg ogląda moje plecy. Oczywiście od razu dostaję reprymendę.

Nie stój tyłem, tak nie wolno – zwraca mi uwagę jeden z lokalnych turystów. Ma rację. Przepraszam i staję bokiem do zdjęcia. W buddyzmie unika się stania plecami do wizerunku Buddy z powodu głębokiego szacunku dla jego nauk. Jest on postrzegany jako symbol oświecenia, mądrości i współczucia. Oprócz tego w świątyniach należy unikać siadania na podłodze z wyprostowanymi nogami i stopami w kierunku figur Buddy. Można usiąść po turecku, z nogami z boku lub na piętach. Stopy uchodzą w Tajlandii za najbrudniejszą część ciała człowieka.

Wsiadamy na rowery i dojeżdżamy do Wat Phra Si Sanphet. Pot cieknie mi po plecach. Jest parno i duszno. Mijamy mnichów ubranych w pomarańczowe szaty i ulicznych sprzedawców, u których kupujemy kokosa. Jest on idealny na upały. Woda z tego orzecha nie tylko nawadnia, lecz także dostarcza mnóstwo dobroczynnych mikroelementów. Ruiny świątyni wyłaniają się z tła jak cienie dawnych czasów. Miasto, które niegdyś było stolicą potężnego królestwa, teraz jawi się jako miejsce, w którym rzeczywistość i duchowość łączą się w jedno. Świątynia robi ogromne wrażenie. Strzeliste chedi zostały częściowo odbudowane. Dawniej znajdował się tutaj jeden 16-metrowy złoty posąg stojącego Buddy i setki mniejszych, wykonanych z brązu, kryształu, srebra, ołowiu i złota, które obecnie można podziwiać w Muzeum Narodowym w Bangkoku. Wysokie chedi wznoszą się ku niebu, a ich spiczaste wierzchołki w przeszłości były pełne złotych detali. W sumie oglądamy siedem buddyjskich świątyń z różnych okresów. Odpoczywamy przy Wat Chaiwatthanaram, położonej na zachodnim brzegu rzeki Menam. Dawniej był to jeden z najpiękniejszych i największych kompleksów w mieście. Budowa mogła trwać nawet 20 lat. Na terenie świątyni znajdowało się podobno 120 posągów siedzącego Buddy. Dziś wielu turystów przyjeżdża podziwiać tu zachody słońca.

Jedziemy dalej, żeby zobaczyć wyjątkową świątynię Wat Yai Chai Mongkhon. I nagle nasz GPS wariuje. Wjeżdżamy na drogę szybkiego ruchu, a właściwie może i autostradę… Wiatr targa nam włosy, a samochody pędzą obok z zawrotną prędkością. Zaczynamy się modlić, żeby jak najszybciej znaleźć jakiś zjazd, staramy się przetrwać i zapominamy na chwilę o przygodzie, której oczekiwałyśmy. Każda mijająca nas ciężarówka stanowi kolejny dreszczyk emocji. Próbujemy trzymać się jak najbliżej krawędzi drogi, nie mając pojęcia, gdzie i jak mamy zjechać. Wreszcie zauważamy zjazd. Przejeżdżamy na spokojniejszą drogę i, z ulgą, kierujemy się w stronę świątyni. Wat Yai Chai Mongkhon słynie z ogromnej, ponad 70-metrowej chedi i 135 wizerunków Buddy. Na terenie kompleksu znajduje się też posąg leżącego Buddy. 

Czas na nas, więc zmęczone pakujemy rowery na… dwa tuk-tuki i wracamy do centrum miasta. Głodne poszukujemy czegoś do zjedzenia. Z każdej strony czekają małe stoiska, otwarte kuchnie, a woń smażonych potraw wypełnia powietrze, mieszając się z kurzem, który unosi się nad ruchliwą ulicą. Siedzimy na plastikowych krzesełkach, zajadając pad thai, w pełni pochłonięte tym posiłkiem i tym momentem. W wielu miejscach można poczuć zapach trawy cytrynowej – podobno skutecznie odstrasza komary.

Najpiękniejsze świątynie północnej Tajlandii

Do Chiang Mai – miasta na północy kraju – dojeżdżamy komfortowym nocnym autobusem. Słońce powoli wstaje, a my już wchodzimy po schodach na wzgórze, gdzie wznosi się jedno z najpiękniejszych buddyjskich sanktuariów – złota świątynia Wat Phra That Doi Suthep. Rano jest jeszcze rześko, co daje odskocznię od tropikalnego upału. Najważniejszy punkt kompleksu stanowi złota stupa – miejsce, w którym prawdopodobnie znajdują się relikwie Buddy. Można tutaj zobaczyć także niewielkie świątynie, wiele złotych czy pozłacanych posągów Buddy oraz malowidła obrazujące jego życie.

W Chiang Mai i okolicach jest ponad 300 świątyń: złote, srebrne, wszystkie bogato zdobione. Do najbardziej oryginalnych należy Wat Umong, która słynie z tuneli. Dojeżdżamy do niej tuk-tukiem. Zbudowano ją w 1297 r. Wzrok przyciąga wysoka stupa – chedi w kształcie dzwonu na szczycie kopca, ale najważniejsze są podziemne tunele. Wybudowano je dla jednego z poważanych mnichów, który na starość zmagał się z demencją i często uciekał do pobliskiej dżungli. Ich wzniesienie zlecił prawdopodobnie ówczesny król, któremu zależało na bezpieczeństwie mnicha. Ściany ozdobiono malowidłami przedstawiającymi m.in. wizerunki Buddy, dżunglę, kwiaty i drzewa – dziś właściwie nie ma po nich śladu. Inna wersja mówi, że mnichowi w medytacjach przeszkadzał hałas dobiegający z zewnątrz i tunele były miejscem, w którym spokojnie mógł studiować nauki. W środku można również zobaczyć kapliczki z wizerunkami Buddy. Na terenie kompleksu nadal mieszkają mnisi, a w pobliskim centrum medytacyjnym odbywają się zajęcia. To bardzo klimatyczne miejsce, usytuowane z dala od zgiełku miasta.

W samym Chiang Mai od liczby świątyń można dostać zawrotów głowy. Są niemal na każdym kroku i nie sposób zapamiętać wszystkich. Na pewno warto wejść do Wat Phra Singh z XIV stulecia. Jej głównego wejścia strzegą lwy. Duże wrażenie robi też Wat Chiang Man – najstarsza świątynia w mieście, wzniesiona w 1297 r. Złota stupa odbija promienie słońca, a wokół panuje absolutna cisza. W powietrzu unosi się zapach kadzideł. Największym skarbem są dwa posągi Buddy – kryształowy z XIII w., który podobno chroni Chiang Mai przed pożarami, i Phra Sila – przywieziony prawdopodobnie z dzisiejszej Sri Lanki. Najstarszą budowlę w kompleksie stanowi Chedi Chang Lom – tzw. Słoniowa Chedi, ze złotą iglicą. Rzeźby 15 słoni są dobrze zachowane i już z daleka cieszą oko.

W mieście wyróżnia się też świątynia Wat Sri Suphan z początku XVI stulecia. Budowla pokryta jest srebrem i aluminium zarówno na zewnątrz, jak i w środku. Wstęp mają do niej tylko mężczyźni. Według legendy ponad 500 lat temu zostały pod nią zakopane drogocenne skarby i amulety. Obecność kobiet podobno miałaby spowodować utratę przez nie mocy. Panie uchodzą tu za silniejsze od mężczyzn.

Chiang Mai to bardzo przyjazne miasto. Ceny są przystępne, a wielu podróżników osiada tutaj na dłużej, pracując zdalnie. Nie brakuje przytulnych kawiarenek oraz lokalnych restauracji, w których można najeść się do syta. Wieczorem odbywa się oczywiście nocny targ (Chiang Mai Night Bazaar), gdzie warto spróbować tutejszych specjałów.

Panorama landscape of Wat Phra That Doi Suthep or golden temple with ancient golden pagodas and Buddha statues is famous visiting place or landmark and attraction of Chiang Mai, Thailand.

Superman i Harry Potter – niezwykła wizja tajskiego artysty

Północna Tajlandia jest górzysta i niezmiernie malownicza. Wzgórza porastają tropikalne lasy. Dziś ruszamy do prowincji Chiang Rai. Po Tajlandii podróżuje się coraz łatwiej. Sieć lotów krajowych jest rozbudowana, między największymi miastami regularnie kursują autobusy, a czasem też pociągi. Można także wynająć kierowcę lub na krótkich trasach, w przystępnej cenie, przemieszczać się taksówkami lub tuk-tukami.

W prowincji Chiang Rai znajdują się bajkowe, słynne już chyba na całym świecie świątynie, które – o dziwo – nie są zabytkami, a i tak tłumy przyjeżdżają, żeby je zobaczyć. Wat Rong Khun, ze względu na swój wygląd nazywana Białą Świątynią, to ogromny, niemal baśniowy kompleks, który ma zostać ukończony dopiero w 2070 r. Pomysłodawcą tego miejsca jest jeden z najbardziej znanych tajskich artystów – Chalermchai Kositpipat. Biały tynk oznacza czystość Buddy, a szklane elementy – jego mądrość. Aby wejść do głównej świątyni, trzeba przejść przez mostek, który symbolizuje „cykl odrodzenia”. Pod nim można zobaczyć setki wyrzeźbionych rąk, które z kolei są alegorią ludzkich wad, np. chciwości i pożądania. Według artysty droga do szczęścia prowadzi przez odrzucenie pragnień.

W środku głównej świątyni nie można robić zdjęć. Pomieszczenie jest zaskakująco małe, a malowidła dość mroczne. Pokazują m.in. ataki terrorystyczne na World Trade Center w Nowym Jorku, ale można także zobaczyć Harry’ego Pottera, Supermana czy innych fikcyjnych bohaterów. Murale zmieniają się w zależności od mody. Wcześniej na ścianach namalowany był np. Michael Jackson. Choć nie jest to standardowa świątynia, na pewno warto ją zobaczyć. Właśnie dlatego, że jest inna niż wszystkie. Wśród wierzących buddystów budzi kontrowersje.

Jedziemy dalej, żeby zobaczyć kolejną oryginalną świątynię. To Wat Rong Suea Ten. Jej niebieski kolor oznacza m.in. nieskończoność, harmonię i spokój. Za Blue Temple stoi misternie zdobiona stupa – sakralna budowla buddyjska – oraz dzwonnica. W środku Niebieskiej Świątyni znajduje się sześciometrowy posąg siedzącego Buddy, który jest podświetlany na niebiesko. Na ścianach można zobaczyć malowidła opowiadające historię buddyzmu. Niebieski budynek pięknie kontrastuje ze złotymi elementami dekoracyjnymi i muszę przyznać, że na mnie Blue Temple zrobiła jeszcze większe wrażenie niż słynna Biała Świątynia.

W prowincji Chiang Rai turyści chętnie oglądają również kompleks Wat Huay Pla Kang. W oczy rzuca się zbudowany na wzgórzu ogromny biały posąg Guanyin (Kuan Im) – buddyjskiej bogini płodności, litości i miłosierdzia, która siedzi na płatkach lotosu. To ważna postać, dążąca do oświecenia. Jej posąg ma ok. 80 m wysokości. Chętni mogą wjechać windą do pomieszczenia, które znajduje się w głowie Guanyin, żeby z małych okien podziwiać okolicę. Nieopodal wzniesiono kolorową pagodę z balustradami w kształcie smoków. W środku najważniejszy jest wykonany z drzewa sandałowego posąg bogini.

Tajska różnorodność

Docierając do jednej z wiosek na północy Tajlandii, które zamieszkują różne grupy etniczne, od razu widać kontrast między prawdą a obrazami kreowanymi na potrzeby turystyki. Osady te, rozrzucone po zboczach gór, nie przypominają sielankowych, idyllicznych miejsc, jakie często sobie wyobrażamy. Tu ludzie mieszkają w bardzo skromnych warunkach. W domach można dostrzec prowizoryczne meble, zużyte materace i tanie naczynia. Kiedy przyjeżdżamy, nie możemy oprzeć się wrażeniu, że wioska wygląda bardziej jak skansen, choć lokalni przewoźnicy zapewniają, że to autentyczne miejsce, a nie atrakcja przygotowana z myślą o turystach. W rzeczywistości to połączenie prawdy z komercją. Żyją tutaj przedstawiciele grup etnicznych Lisu, Hmong (Mong), Akha, Lahu, Kayaw i Karen. Przed jednym z domostw starsza kobieta gotuje obiad, a młodsza, z małym dzieckiem na rękach, nosi tradycyjne obręcze na szyi. To widok, który przyciąga wzrok turystów, choć dziewczyna nie zwraca na nas uwagi. Pierwsze miedziane obręcze zakłada się dziewczynkom, kiedy kończą pięć lat. Ich szyja nienaturalnie się wydłuża, przez co nazywane są smoczycami i żyrafami. Tuż poniżej chatek zaczyna się komercyjna część wioski. Stragany z rękodziełem, haftowanymi ubraniami i tradycyjnymi ozdobami to główne źródło dochodu kobiet. Mężczyzn w osadzie jest niewielu. Podobno udali się do pracy, a starsze dzieci uczą się w szkole. To kobiety są odpowiedzialne za dom i życie w wiosce. Mieszkające na północy mniejszości uciekły ze swoich krajów przed prześladowaniami, ale w Tajlandii też nie mają łatwo. Karenowie pochodzą z Mjanmy, gdzie tamtejsze władze zakazały noszenia obręczy. Tajski rząd, dając schronienie mniejszościom, jednocześnie uzależnił je od swoich decyzji. Politycy wyczuli biznes – obręcze na szyjach, nienaturalnie wydłużone uszy i kolorowe stroje stanowią wabik na turystów.

Lokalni przewodnicy robią wszystko, aby przekonać odwiedzających, że życie tych kobiet toczy się normalnie, choć doniesienia niektórych organizacji pozarządowych wskazują na coś innego. Prawdą jest, że nie wszystkie kobiety noszą obręcze. Spotkałam kilka, które ich nie miały.

Podchodzę do przedstawicielki grupy etnicznej Kayaw – tzw. Wielkich Uszu. Uśmiechnięta zachęca do kupienia jedwabnych szali. Choć słabo mówi po angielsku, szuka kontaktu z turystami. Zachęcona pytam, czy bardzo przeszkadzają jej ozdoby w uszach. Zaprzecza, ale jednocześnie pokazuje na kolana, które zdobią metalowe, pozłacane obręcze. Z tym jest ciężko – mówi szczerze. Grupa etniczna Kayaw również pochodzi z Mjanmy. Duże uszy stanowią oznakę atrakcyjności kobiety. Dlatego też panie naciągają je, stosując ciężkie kolczyki. Z biegiem lat małżowiny uszne ulegają mocnemu zniekształceniu. W wiosce jednak nie ma wielu przedstawicielek tej grupy etnicznej.

Raj na wyciągnięcie ręki

Ciepły wiatr muska moją twarz, a nasz prom powoli dopływa do Ko Phi Phi Don w prowincji Krabi. To pierwsza z wysp w archipelagu Ko Phi Phi, który ma przed nami otworzyć drzwi do egzotycznego raju. Nasz skromny domek znajduje się tuż przy plaży, nad Morzem Andamańskim. Kolorowe łódeczki unoszą się na wodzie. Ceny na wyspie są wyższe niż w centrum czy na północy kraju. Nie ma tu kameralnej atmosfery, a lokalne restauracje, puby i dyskoteki pękają w szwach. Na plaży wieczorem odbywają się imprezy. Głośna muzyka dochodzi z każdej strony. To idealne miejsce dla młodych ludzi. Same nie możemy oprzeć się energii wyspy. Po chwili tańczymy razem z tłumem na piasku.

Drugiego dnia płyniemy na wycieczkę w głąb archipelagu. Obok Ko Phi Phi Don znajduje się przepiękna wyspa Ko Phi Phi Leh (Ko Phi Phi Le), na której kręcono sceny do filmu Niebiańska plaża (2000 r.) z Leonardem DiCaprio w roli głównej. Cały dzień pływamy w czystym morzu i podziwiamy formacje skalne, nurkujemy w błękitnej lagunie (Pileh Bay, Pi Leh Bay), a przewodnik pokazuje nam najpiękniejsze miejsca. Dopływamy do małpiej plaży – Monkey Beach. Sympatyczne zwierzęta są już przyzwyczajone do turystów. Niektórzy dają im banany, my jednak tylko obserwujemy te urocze stworzenia z bezpiecznej odległości. Zachwycająca jest bezludna Ko Mai Phai – Bamboo Island, czyli Wyspa Bambusowa. To raj, który można porównać z samymi Malediwami. Turkusowe wody Morza Andamańskiego oblewają szerokie plaże z białym piaskiem. To moja ulubiona tajska wyspa. Mogłabym tu spędzić cały dzień.

Zafascynowane wspaniałymi plażami ruszamy w dalszą podróż po prowincji Krabi. To tutaj można zobaczyć wapienne, majestatyczne klify wystające z wody, które tworzą niezwykłą scenerię. Płyniemy łodzią przez lasy namorzynowe. Mijamy groty, jaskinie, przepływamy przez wspaniałe laguny, aż wreszcie docieramy na malowniczą Khao Phing Kan – James Bond Island, czyli Wyspę Jamesa Bonda. To tu ponad 50 lat temu kręcono sceny do brytyjskiego filmu szpiegowskiego Człowiek ze złotym pistoletem (1974 r.). Popularne są także wycieczki na Ko Kai – tzw. Chicken Island. Faktycznie, nie trzeba zbyt bujnej wyobraźni, żeby dostrzec w tutejszej formacji skalnej głowę kurczaka.

Ostatnie dni spędzamy, relaksując się w tym jednym z najbardziej urokliwych zakątków kraju. Tajlandia wciąga, porusza wszystkie zmysły i zostaje w sercu na zawsze. Powroty są tylko kwestią czasu.