Paweł Kunz

www.panpodroznik.com

A więc Karaiby? Trudno o kraj, który bardziej kojarzy się z błogim wypoczynkiem pod palmami niż Republika Dominikańska. Samoloty z Polski, na których pokładzie nasi rodacy ruszają w poszukiwaniu słońca i pięknych plaż, wypełnione są pasażerami pod sufit. 

Dominikana to jeden z najbardziej popularnych „egzotycznych” kierunków w ofercie polskich touroperatorów. Ale konia z rzędem temu, kto patrząc na mapę wyspy Hispaniola (Haiti), w pełni zrozumie, jak zróżnicowane jest to państwo. I jak blisko jest z raju do piekła – niekiedy to zaledwie kilkadziesiąt kilometrów.

Równie zaskakujący może być fakt, że z pobytu w Republice Dominikańskiej mogą wrócić usatysfakcjonowani także miłośnicy aktywności sportowej, wspinaczki, przygody, outdooru. Czy to zmiana pokoleniowa i możliwość odczarowania stereotypów, które niczym łatka zostały przypięte do tego karaibskiego zakątka? I czy oprócz kremu do opalania, warto do bagażu włożyć solidne buty trekkingowe?

W góry!

W nocy nie było ciszy. Rechot żab przeplatał się z tymi śmiesznymi dźwiękami, które niekiedy wydają muły. To nie jest rżenie ani ryczenie, odgłosy przypominają raczej specyficzne skomlenie. I gdy słyszę kolejny raz staccato wibrujących świstów, w które wdzierają się alikwoty wyższych rejestrów, wiem, że nasze muły są czymś zaciekawione lub zaniepokojone. A ponieważ jest środek nocy, a ja przebywam na terenie Cordillera Central, czyli Kordyliery Środkowej, dość wysoko w górach, obstawiam to drugie.

Mimo szczelnie zasuniętego wejścia do namiotu, chłód wdziera się do środka. Kręcę się w śpiworze, mając nadzieję na złapanie jeszcze kilku chwil snu. Zegarek pokazuje, że do 5.00 zostały niecałe 2 godz. Muszę, po prostu muszę zasnąć, ponieważ pobudka nie zostanie przesunięta specjalnie dla białego gringo: rytm ostatnich godzin i kolejnych dwóch dni wyznacza nasz przewodnik, Carlos Gustavo Guzmán. Nie ma co liczyć na taryfę ulgową.

Musimy zrobić to sprawnie. Wczesna pobudka, śniadanie maksymalnie o 6.00, a później zapakujemy nasze rzeczy na muły i zaczynamy trekking do La Compartición. Idziemy na lekko, przy dobrych wiatrach o 17.00–18.00 będziemy na miejscu. Żadnego siedzenia i imprezowania, po kolacji do namiotów, ponieważ atak szczytowy zaczynamy o 3.30 – ton głosu naszego przewodnika, który wczoraj, po przybyciu do Parku Narodowego José Armando Bermúdez, przedstawiał ten plan, nie daje większego pola manewru.

Nasz cel? Pico Duarte, którego wysokość wciąż jest tematem sporów, wracających przy okazji kolejnych pomiarów przy użyciu technologii GPS. Aktualnie przyjmuje się, że to 3101 m n.p.m. Takie zamieszanie w dobie pomiarów precyzyjnych co do centymetra? Nie wierzyłem, dopóki nie sprawdziłem w internecie – bałagan informacyjny jest dość duży.

Brzmi jak opis wyprawy wysokogórskiej? A to „jedynie” Dominikana i moja próba wejścia na jej najwyższy szczyt. To ta sama karaibska perła, której plaże stanowią wabik dla polskich poszukiwaczy słońca, relaksu i – niekiedy – mocniejszych wrażeń.

Dobę później, o 6.40, jestem na szczycie, posapując z lekkiego zmęczenia i niewyspania. Chciałbym, naprawdę chciałbym napisać, że karaibski pejzaż oszołomił moje zmysły, tropikalna flora była wyraźna niczym zmarszczki w lustrze, a paprocie i sosny tworzyły unikatową kompozycję. Ale nie napiszę, ponieważ wszystko tonie w gęstej mgle. W białej zawiesinie. W zupie ograniczającej pole widzenia do zaledwie kilku metrów.

Czy naprawdę muszę mieć takiego pecha? To powtórka z rozrywki, której wcześniejszy akt miałem podczas poprzedniego wyjazdu, eksploracji Irlandii i mglistych Klifów Moheru czy (nie)widoków ze szczytu Carrantuohill (Carrauntoohil – 1038,6 m n.p.m.), najwyższego punktu tego wyspiarskiego i jednocześnie europejskiego państwa. Nie rozumiem, dlaczego nie jesteś zadowolony. Jesteś tu, na miejscu, udało się wejść bez kontuzji. A widoki? Paweł, byłem tutaj ponad 100 razy i panoramę bez chmur mam może na co trzecim, czwartym wyjściu z klientami – śmieje się Guzmán, który właśnie poprawia sprzączki plecaka i tubalnym głosem oznajmia, że zaczynamy schodzić za pół godziny.

Guzmán to nazwisko, a nie imię. Lubię mówić ludziom po imieniu, więc podczas przywitania w base campie pod Pico Duarte (w miasteczku La Ciénaga – 1100 m n.p.m.) zwracałem się do niego per Carlos Gustavo. Ale szybko zostałem sprowadzony na ziemię, dostając króciutki miniwykład o tym, że on w sumie nie lubi swoich imion, nie reaguje na nie. I preferuje po prostu Guzmán.

Zatem Guzmán. I jego opowieści.

Urodziłem się niedaleko jeziora Enriquillo. To dziura na południowym zachodzie Dominikany. Piękne miejsce, przyroda wlewa się do okien. Ale brak perspektyw, może oprócz przemytu, a na to nie chciałem się zgadzać. Pamiętam czasy, kiedy można było w miarę swobodnie jeździć po całej wyspie, w tym do Haiti. A teraz? Mułami by mnie nie zaciągnęli na granicę, nie mówiąc o wjeździe do sąsiada. Tam jest prawdziwe piekło. Tam nie pytają o twój zegarek, tylko odrąbują maczetą rękę, a potem sami sobie go zdejmą – poważnieje nasz przewodnik. Wyrwałem się do stolicy, czyli Santo Domingo de Guzmán, później współpracowałem jako „tour guide” z resortami hotelowymi sieci Iberostar i zrozumiałem, czym są luksusowe enklawy, do których przylatujecie ze swoich bezpiecznych krajów w Europie. Źle się z tym czułem, więc nieco się przebranżowiłem, i zamiast prowadzić wycieczki na plaże, siedzę w górach albo przy wodospadach, z takimi jak wy – śmieje się Guzmán.

Do wody!

Fantastyczną sprawą, stanowiącą dla mnie sedno wyjazdów przygotowywanych na własną rękę, jest ich nieprzewidywalność. W teorii powinienem wrócić do dominikańskiej aktywności spod znaku drinków z palemką, sprowadzającej się do realizacji „Trójcy Świętej Wypoczynku Zorganizowanego”: plażing + leżing + smażing. Powyższe neologizmy ładnie wybrzmiewają w języku angielskim, całość przyjmuje zgrabną formę sun & sea & sand. A ponieważ Guzmán był wolny jak ptak (jak mówił: Jak mi się chce pracować, to prowadzę grupy. A jak mi się nie chce, to nic nie muszę, ponieważ ja nic w życiu nie muszę, tylko ewentualnie mogę, a to jest różnica.), spędziłem z nim kolejnych kilka dni, sprawnie uzgadniając koszt takiej przyjemności.

Dlaczego? Cóż, złapaliśmy fajny koleżeński kontakt. Jak to mawiają na wschodzie, to cegły, z których można budować solidny mur. Pomyślałem więc, że z lokalnym fixerem łatwiej mi będzie poznawać Dominikanę nieco od kuchni. To był mój plan na drugą część wyjazdu. Bardziej backpackerską, podróżniczą – pierwszą spędziłem na Playa Preciosa i w okolicznych barach, łącząc wypoczynek i łapanie promieni słońca z rozmowami przy kolejnych kieliszkach mamajuany (Mamy Juana) i kęsach świeżo zgrillowanych krewetek. A piña colada każdorazowo uśmiechała się do mnie plasterkiem ananasa (gdy była podana w szklance) lub wręcz całym owocem, gdy zblendowany drink był po prostu wlewany do środka.

Weszliśmy więc z Guzmánem nie tylko na najwyższy szczyt Dominikany i całych Karaibów, lecz także pobawiliśmy się w rafting oraz szaleństwo skoków i zjazdów wodnych w otoczeniu 27 wodospadów (Charcos de Damajagua), z których słyną okolice miasta Puerto Plata. Ach, cóż to za dzika przyjemność, stojąca w kontraście do karaibskiego, palącego słońca! Już od momentu nałożenia kapoka wiedziałem, że ten dzień upłynie pod znakiem adrenaliny, zalewającej głowę w tandemie z serotoniną, hormonem szczęścia. Zabawa jest prosta, poddałem się emocjom skoków ze skał i specjalnie przygotowanych platform, wprost do błękitnych basenów. Przeplatałem to zjazdami w specjalnie przygotowanych poduszkach wodnych, w rynnach, które zostały stworzone przez Matkę Naturę.

Całość układała się w logiczny ciąg, który mógł trwać kilka godzin i dłużej – klasyczna trasa to mniej niż ¼ wodospadów, ale dla tych, którzy chcą mieć dłuższy wyrzut adrenaliny, agencje operujące na miejscu mają ofertę dotarcia do wszystkich 27 punktów. Co krzepiące, to nie jest rozrywka tylko dla młodych i supersprawnych turystów: mijali mnie przewodnicy z grupami, których członkowie nie mieli wysportowanych sylwetek, a i wiek młodzieńczy za sobą.

Trochę okłamujecie tych biednych turystów w Polsce, pokazując tylko wycinek tego, co mamy na miejscu. Albo nie chcecie im mówić prawdy o Dominikanie – mruga do mnie Guzmán. Tutaj naprawdę jest jak w raju dla aktywnych – dodaje, a mi nie pozostaje nic innego niż się z nim zgodzić. Rzeczywistość, którą widzimy przez pryzmat luksusowych resortów, różni się od tego, jak mogą wyglądać atrakcje poza tym „turystycznym gettem”.

Uważam, że uczciwość dziennikarska w opisywaniu miejsc na świecie nie powinna skupiać się tylko na suchych, encyklopedycznych danych, które czytelnik może odnaleźć chociażby w Wikipedii lub przewodniku – ale w pokazywaniu szerszego spektrum (i od razu, przechodząc od słów do czynów, polecam czytelnikom magazynu All Inclusive mój reportaż z Madagaskaru, który znajdziecie w tym numerze na stronach 28–38).

Santo Domingo, Dominican Republic – March, 2020: Columbus Statue and Cathedral in Columbus Park or Parque Colon. World Famous landmarks in Santo Domingo, Dominican Republic

Na koń!

Kolejny dzień i nowa atrakcja. Tym razem z kategorii „transport”, choć równie zasadna byłaby kategoria „przygoda”. Znajduję się w ruchu. Moją motorikszą jest spokojna klacz o dźwięcznym imieniu Mercería, moją kierownicą lejce, moją autostradą – tereny na północy Parque Nacional El Choco y Las Cuevas de Cabarete oraz plaża nieopodal zatoki Cabarete. Właściciele Rancho el Contento w Veragua koło Cabarete organizują aktywności konne – dlatego z dziką przyjemnością przemieszczam się na końskim grzbiecie po plaży, czując się niczym Indiana Jones, ale bez charakterystycznego bata. Dostałem kilka wytycznych, zaglądam do prowizorycznej stajni, następuje szybkie zapoznanie się z koniem, jeszcze szybsze ¡Vamos! („w drogę!”), które padło z ust Dominikańczyków. No to jadę…

Klacz jest niczym stateczna dama, która już nigdzie nie musi się spieszyć, co mi najzupełniej w świecie pasuje. Ja również nigdzie się nie spieszę, więc minuty mijają, słońce przemieszcza się na niebie, cieszę się widokiem zatoki Cabarete, jednocześnie czując, że to właśnie tak powinno wyglądać poznawanie empiryczne nowego miejsca: w wielowarstwowy, wieloaspektowy sposób.

Nie jestem wytrawnym jeźdźcem. Nie jestem też totalnym żółtodziobem. Powiedzmy, że nie mam problemu z utrzymaniem się w siodle, z komunikacją dwustronną z wierzchowcem, z czerpaniem radości z bycia w ruchu, będąc zespolonym z kudłatym towarzyszem.

Kilkadziesiąt minut później poczułem, że zaschło mi w gardle. I zrobiłem coś, co jak żywo przypomniało mi filmy o Dzikim Zachodzie, które oglądałem, będąc nastolatkiem. Zupełnie jak w westernie, zatrzymałem się przy barze na plaży, zsiadłem z konia, przywiązałem go do belki i podszedłem do barmana. I następuje cudowny dialog:

Una piña colada, por favor („Poproszę o piña coladę”).

— Claro, un trago para usted. ¿Y para el caballo? ¿Agua? („Jasne, drink dla ciebie. A dla konia? Woda?”).

Piękne. I proste w swojej istocie. Wyprzedzając opowieść, lubię wracać w myślach do tej sytuacji.

Pod wodę! Do jaskiń!

Niektórzy uważają, że jaskinie to słaba rozrywka. Dla mnie to przyjemność – opowiada Guzmán, a ja w tym czasie szukam czapki, aby ochronić głowę przed słońcem. Siedzimy w barze w Bayahíbe. To południowo-wschodnia część Hispanioli (hiszp. La Española), czyli wyspy, którą dzielą między siebie dwa państwa. Być może to dość oczywiste informacje dla czytelników magazynu All Inclusive, rodem wprost z lekcji geografii w podstawówce, ale dla porządku – sporo osób nie rozróżnia wyspy Haiti (La Española, Hispaniola) od państwa o tej samej nazwie (Haiti).

Terytorium wyspy Haiti zajmują dwa państwa: Republika Haiti i właśnie Republika Dominikańska, czyli Dominikana, gdzie aktualnie przebywam. Aby nieco zamieszać w tym skomplikowanym kotle, dodam, że na Morzu Karaibskim jest niepodległe i niezależne państwo Dominika (Wspólnota Dominiki), które nie ma nic wspólnego z Dominikaną.

Wracam do Guzmána, dopytując się o jaskinie. I dostaję komplet praktycznych wskazówek (Jeżeli chcesz zobaczyć cenotę, która przyćmi wszystkie inne, to wybór jest prosty: Los Tres Ojos.), połączonych z historiami o tych, którzy byli zbyt pewni siebie.

Dominikana nie wybacza błędów. Mamy wiele parków narodowych, może nie tak dużo jak w Kostaryce, gdzie lubię jeździć ze swoimi dziećmi, ale też dają radę. I jak to z przyrodą, należy być ostrożnym. Jeżeli ktoś uzna, że jest nieśmiertelny, skacząc w niebezpiecznych miejscach ze skał do wody lub nurkując w zapadliskach, to może okazać się, że nie wróci do domu. Zadziała trochę selekcja naturalna i natychmiastowa karma za głupotę – zawiesza głos mój towarzysz. Staram się uważać, mam dla kogo żyć, córka ma 14 lat. Masz dzieci? – pyta Guzmán, więc wyciągam zdjęcia moich córek i kolejne 15 min spędzamy nad lokalnym piwem i wymianą informacji o tym, jakie to ciężkie bywa wychowanie potomstwa.

* * *

Bayahíbe to miejscowość rybacka. Tutaj życie na obrzeżach toczy się swoim tempem. Zderzenie europejskiego pośpiechu i poukładania z karaibskim luzem, z bracie, mamy czas na wszystko, podlanym leniwie rzuconym w powietrze umówiliśmy się na 10.00? No i jestem, co z tego, że o 14.00? może być dość interesującym doświadczeniem dla tych, których działania są wsparte szczegółowym planem, rozpiską godzinową, punktami do odhaczenia w danym dniu. Na szczęście: to nie mój styl. 

Niewielkie miasteczko jest bramą do Parku Narodowego Cotubanamá – mojego (a raczej naszego) kolejnego celu podróży. Skompletowanie kilku niezbędnych drobiazgów, które mogą przydać się w jaskiniach zalanych wodą, zajęło nam stosunkowo niewiele czasu.

Wspomniane drobiazgi okazały się niezbędne m.in. do doświetlania miejsc na stropach, gdzie rezydowały nietoperze. Punktowe światło nie powodowało gwałtownych zmian, przemieszczania się tych zwierząt. W końcu jesteśmy tutaj tylko gośćmi, a nietoperze pełnią rolę gospodarzy. To niejedyni przedstawiciele świata fauny, których mogliśmy obserwować. Moje oko co rusz akomoduje na dalszym i bliższym planie zapadliskowych jezior, w których można dostrzec żółwie.

Wychodząc na powierzchnię i mrużąc oczy, zastanawiam się nad słowami Guzmána. Czy warto? Zdecydowanie warto! Oczywiście, zachowując ostrożność, także z nurkowaniem. Przed oczami mam tabliczkę, którą można napotkać m.in. przy wejściu do Cueva del Chicho (Chicho Cave): STOP! Without cave diving training you will probably die past this point w kilku językach, m.in. po angielsku, hiszpańsku i rosyjsku.

Skoro już o nurkowaniu w łatwiejszych akwenach mowa, dodam, że warto wziąć ze sobą na dominikański urlop maskę do nurkowania wraz z fajką. Tudzież wypożyczyć sprzęt na miejscu, chociażby na północy wyspy. Przy okazji można połączyć sacrum z profanum, czyli imprezowanie w Sosúa z nurkowaniem w poszukiwaniu podwodnego życia lub kite- i windsurfingiem czy też z klasycznym żeglarstwem.

Będę szczery: i jedno, i drugie stoi tu na wysokim poziomie. Sosúa to niekończący się ciąg barów, klubów, dyskotek, które (zwłaszcza wieczorami i nocną porą) kuszą licznymi rozrywkami i cenami przyjaznymi dla portfela, również turysty z Polski.

Dla każdego coś miłego. Przyroda, sport, rozrywka. Nie podpowiadam, wskazuję jedynie możliwości.

Three eyes cave in Santo Domingo, los Tres Ojos national park, Dominican Republic. Scenic view of limestone cave and crystal clear azure water of underground lake, nature landscape, travel background

Zwiedzać! I pamiętać!

– Guzmán, a gdybyś tak miał określić jednym słowem, jak to jest być Dominikańczykiem, to co byś odpowiedział?

– Odpowiedziałbym, że ciężko, bracie. U nas jest wiele biedy, której nie widać z pozycji resortów. Pamiętasz Santo Domingo? Jak jesteś młody i nie masz perspektyw, to jedziesz do dużego miasta i szukasz pracy. A niekiedy lądujesz na ulicy jako czyściciel butów. I jesteś narażony nie tylko na słońce. Przejdź się po Malecón wieczorem i zrozumiesz, o czym mówię.

Rozumiem doskonale. To jest ten rozdźwięk między tym, co piękne, i tym, co paskudne. Byłem na deptaku w stolicy Dominikany (Malecón de Santo Domingo), zwiedzałem piękną dzielnicę kolonialną, która została wpisana w 1990 r. na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO, spoglądałem na miasto z poziomu Fortu Ozama, zaglądałem do słynnej Katedry Najświętszej Maryi Panny od Wcielenia (Catedral Primada de América, Santa Iglesia Catedral Basílica Metropolitana de Nuestra Señora Santa María de la Encarnación o Anuncación), najstarszej w obu Amerykach (samo miasto, założone w sierpniu 1496 r., może poszczycić się mianem najstarszej nieprzerwanie zamieszkanej europejskiej osady). Ale znam też historię, w tym współczesną, niekiedy aż za dobrze.

Czuję się nieswojo, zmieniam temat rozmowy z Guzmánem. Santo Domingo to jedno z miejsc, w których ciemną kartę zapisał nasz rodak, ksiądz Wojciech G. To smutne, że osoba obdarzona zaufaniem społecznym, misjonarz, swoją historię życia pisze czarnym atramentem. W 2015 r. Polak został skazany na siedem lat więzienia. Powód? Molestowanie seksualne nieletnich chłopców, m.in. w Dominikanie.

Niepytany i nienagabywany, Guzmán sam wraca do niewygodnych tematów. Na plażach na południu i północy jest sporo „loverboyów”. Jeżeli turystka z Europy szuka młodego towarzystwa w zamian za gratyfikację finansową, to bez problemu to znajdzie. Ale to nie jest tylko specjalność Dominikany. Znacznie większy problem jest z naszym sąsiadem. Tam jest szaleństwo i niebezpieczeństwo.

Mój towarzysz mówi o Republice Haiti, która jest krajem de facto upadłym, rządzonym przez mafię i uliczne gangi. To wręcz niewiarygodne, ale spoglądając na terytorium wyspy, na którym leży zarówno Dominikana, jak i Haiti, zauważymy, że granica między tymi krajami stanowi równocześnie granicę ludzkości i podłości, cywilizacji rozwoju i cywilizacji śmierci. Kontrast jest uderzający, wspomagany przez obrazki w mediach.

Do nieba! Do piekła!

To nie przypadek, że Dominikanę możemy napotkać w folderach polskich biur podróży, a Haiti w wiadomościach ze świata w sekcji „Kronika kryminalna”. Guzmán ma do tego osobisty stosunek, wszak urodził się niedaleko granicy – i właśnie teraz tutaj dotarliśmy, na moją wyraźną prośbę. Nasz cel stanowił Rezerwat Biosfery UNESCO Jaragua-Bahoruco-Enriquillo, wraz ze słynnymi endemicznymi storczykami. Jesteśmy po tej bezpiecznej, dominikańskiej stronie.

„Konsumuję” zatem turystycznie ciekawostkę geograficzną (słone jezioro Enriquillo może poszczycić się mianem najniżej usytuowanego punktu w całej Ameryki Środkowej, czyli 46 m p.p.m.), podziwiam interesującą faunę i florę, robię zdjęcia. A potem dojeżdżamy do Jimaní, 20-tysięcznej stolicy prowincji Independencia, szukamy wspólnie z moim towarzyszem zacienionego miejsca, wcinam świeżutką empanadę z jajkiem, za którą zapłaciłem kilkadziesiąt peso (niewiele ponad 2 zł) i… wciąż spoglądam na Guzmána, którego pamięć wypełniona jest innymi wspomnieniami.

O przewrotny losie! Kiedyś między sąsiadującymi ze sobą państwami kursowały autobusy. Teraz sama myśl o wizycie tam, w Haiti, tuż za płotem (wszak z Jimaní do granicy jest zaledwie kilka kilometrów, a od stolicy Haiti, Port-au-Prince, dzieli nas ok. 57 km), sprawia, że docenia się spokój i prostotę dominikańskiego bezpiecznego życia.

W głowie mam opowieści mojego serdecznego przyjaciela, z którym dzieliłem szkolną ławę przez osiem lat szkoły podstawowej w jednym z miasteczek w dawnym województwie zielonogórskim, obecnie lubuskim. Dobry los sprawił, że i on, i ja poznajemy świat empirycznie. Ja podróżuję, chłonę, przeżywam, opisuję. A mój kolega, Andrzej Chimko, jest kapitanem żeglugi wielkiej, pływa po morzach i oceanach całego świata – i dobrze pamięta różnice między bezpiecznymi portami Republiki Dominikańskiej a tym, co się dzieje u sąsiadów, w Haiti.

Momentem zmieniającym postrzeganie życia było wyjrzenie z mostka kapitańskiego w dół, na pokład, i zobaczenie wycelowanej we mnie lufy pistoletu. Jest to przeżycie zapadające w pamięć, uwierz mi. Wszystko, co masz, wszystko, co osiągnąłeś, wykształcenie, rodzina, twoje marzenia, plany są w tej sekundzie w ręce i w palcu człowieka, który nie ma nic do stracenia, a za minutę wyskoczy do wody i zniknie w znanym sobie terenie – opowiada mi Andrzej Chimko, wspominając dominikańsko-haitańskie przygody (ta powyższa to oczywiście Haiti). Po ok. 10 dniach miałem podmianę i leciałem z Port-au-Prince do domu. Podróż z portu na lotnisko była pełna przeżyć i wątpliwości. Opuszczasz bezpieczny statek i wyjeżdżasz do miasta, w którym zostałbyś zjedzony za twoje ubranie, nie mówiąc o bagażach. Kierowca, który nas wiózł, miał pistolet. Powiedziałem mu: „zostaw ostatnie dwie kule dla nas…” – zawiesza głos Andrzej.

Ma on w zanadrzu więcej historii, ale to temat na zupełnie inny reportaż. Teraz, już z innej perspektywy, moje wspomnienia to trochę zbiór z serii „morskie opowieści”. Ale wtedy nie było mi wesoło. Patrząc z góry na Port-au-Prince i widząc na horyzoncie Dominikanę, nie można uwierzyć, jak blisko i jednocześnie daleko, wieloaspektowo, są te dwa miejsca – zamyśla się Andrzej Chimko.

* * *

11 godzin lotu z Polski znajdziecie kraj – karaibski raj. I sąsiadów tego kraju, którzy są karaibskim piekłem. Na razie latamy do raju, nie przejmując się piekłem. Raju, który jest dostępną cenowo egzotyką (to nieoficjalny cytat o Dominikanie autorstwa jednego z szefów dużego polskiego touroperatora). Korzystamy z błogiego wypoczynku w formule all inclusive. Coraz częściej próbujemy aktywności outdoorowych, które poznałem na własnej skórze.

Czekają na was plaże, piękne palmy, wraki okrętów, wodospady, spektakularne krajobrazy, które możecie pamiętać chociażby z hollywoodzkich filmów.

Ale cóż, kto wie, może w przyszłości, myśląc o rajskim zakątku świata na wyspie, której nazwa w języku hiszpańskim to La Española, a w języku kreolskim haitańskim to Ispayola, będziemy mogli wziąć pod uwagę nie tylko Republikę Dominikańską?