Grzegorz Kapla
Na Bali, Lomboku, wyspach Gili każdy znajdzie to, czego szuka. Ale sam musi odpowiedzieć sobie na pytanie, czy to, czego szuka, jest tym, czego potrzebuje?
Bali jest modelowym przykładem obrazującym wszelkie plusy i minusy podróżowania oraz tego, co nazywamy biznesem turystycznym. Ma bajeczne plaże, zieloną dżunglę, żywą, bardzo egzotyczną z naszego punktu widzenia kulturę. Jest wyspą na tyle odległą, że balijskie wakacje zaimponują każdemu, ale dzięki okazjom na tanie bilety i obfitości połączeń, całkiem łatwo tam dotrzeć.
Jeśli dodamy do tego znakomity marketing z milionami idyllicznych fotografii celebrytek, którymi zalany jest internet, hollywoodzkie blockbustery w rodzaju Biletu do raju z Julią Roberts i George’em Clooneyem, wizy na lotnisku i niesłabnącą od dziesięcioleci modę na to miejsce – łatwo zrozumieć, dlaczego ponad połowę balijskiego PKB stanowią dochody z turystyki.
Czyli warto jechać?
Bezwzględnie. Ale są minusy. Jeszcze przed pandemią Bali odwiedzało rokrocznie ponad 6 mln turystów i podróżników. Okazało się, że dla tej małej przecież wyspy to absolutne maksimum capacity – na wąskich krętych drogach między Denpasar, Kutą i Ubud korkuje się cały transport, w niektórych kranach po prostu zabrakło wody. Po pandemii słupki popularności szybko powracają do „normy”. Dodatkowo wyspę zalali goście z Rosji, a nie każdemu musi odpowiadać ich prowokacyjnie rzucające się w oczy hałaśliwe towarzystwo.
Nie odstrasza to jednak tysięcy chętnych do przetestowania na własnej skórze reputacji Kuty czy też ustawienia siebie samego w roli instagramowej gwiazdy na tle rajskich pejzaży wyspy Nusa Penida. Poszukujących ziarna prawdy w legendach o beztroskim życiu dzieci kwiatów z epoki cyfrowego nomadyzmu, którzy w miejscach takich jak Kuta, Uluwatu czy Nusa Dua wynajmują wspólnie przestronne, niemal luksusowe wille z widokiem na ocean, trochę pracują on-line, a potem wciągają, co natura i chemia dały człowiekowi najlepszego, leżą w wannach pełnych płatków róży, poddają się masażom z Grand Final, piją w plażowych barach kolorowe drinki i wysysają z prozy życia samą tylko esencję poetyczności, odsyłam do ekspertki. Nikt po polsku nie opisał tego lepiej niż Kasia Pieluszka w inspirowanej prawdziwymi wydarzeniami książce – Bali Tinder.
Czy to prawda o Bali?
Oczywiście, ale nie cała. Taka perspektywa, skupiona wyłącznie na cudownym życiu na rajskiej wyspie, całkowicie pomija balijską tradycję, historię i tożsamość, a przez to staje się w pewnym sensie neokolonialna. A Bali zasługuje na to, żeby być czymś więcej niż jedynie tłem. Nawet jej stolica, omijany przez wszystkich Denpasar. Myślimy, że szkoda na niego czasu. Internetowe podróżnicze advisory stwierdzają jednoznacznie: nuda. Muzeum, sklepy i korki. Może Satya Dharma dla kogoś, kto nie widział chińskiej świątyni, ewentualnie Pasar Badung dla tych, co lubią się fotografować z egzotycznymi potrawami. Otwarte zawsze, w dzień i w nocy miejsce z najlepszym jedzeniem na wyspie.
Denpasar, żeby zrozumieć Bali
A jednak, żeby zrozumieć Bali, trzeba zobaczyć Denpasar. To nie jest trudne. Wystarczy taksówkarzowi powiedzieć Taman Puputan. Jeśli pojedzie przez Jalan Surapati, zobaczycie przy okazji pomniczek kilometra 0 – to symboliczny środek miasta, w pewien metaforyczny sposób także całej wyspy. W podbitym przez muzułmanów archipelagu Małych Wysp Sundajskich Bali zachowała niezależność aż do 1906 r. Wtedy, nagle, Holendrzy zaatakowali wyspę. Radża Denpasaru, świadom potęgi europejskich kolonizatorów, poprowadził naprzeciw nim żałobną procesję. Ludzie byli ubrani w najlepsze białe stroje i bezcenne rodowe klejnoty. Zatrzymali się ok. 100 m od żołnierzy z Europy. Radża dał znak i kapłan po krótkim błogosławieństwie wbił mu w kark święty sztylet – kris (keris). Pozostali dostojnicy rozpoczęli rytualne samobójstwo. Woleli ten honorowy gest niezgody na niewolę, ale Holendrzy nie pozwolili im dokończyć i po prostu otworzyli ogień. Potem okradli zwłoki z klejnotów i rozwinęli nad pałacem swój sztandar. To nie był koniec. Najeźdźcy pomaszerowali do Pemecutan, gdzie rezydował książę Gusti Gede Ngurah. Otoczyli pałac i poczekali, aż Balijczycy i tutaj dokonają rytualnego samobójstwa. Potem ograbili budynek. Ukradli nawet talerze. Puputan („walcz do końca”) to w balijskim języku termin odnoszący się do zbiorowego samobójstwa w obliczu wojny, której nie można wygrać. Jeśli nie byliście na placu Puputan, nie znacie Bali.
Blisko stamtąd do Bajra Sandhi. To pomnik walk o niepodległość. Ma kształt stupy i stoi na głównym placu Denpasaru. Z górnego tarasu widać całe miasto. W środku jest muzeum – 33 dioramy opowiadają o balijskiej historii, głównie o armiach, które próbowały kolonizować wyspę.
Ubud z królewskim pałacem
Od Denpasaru ważniejszy jest tylko Ubud. Serce tej krainy bije tam, gdzie stoi królewski pałac. Władca wciąż w nim mieszka. Na dróżce do królewskiego garażu wisi kartka z napisem „Bardzo przepraszam, ale to jest parking prywatny”. Sąsiedni pałac, położony po przeciwnej stronie Stawu Lotosów, należał do królewskiej małżonki, ale teraz można w nim zamieszkać, bo przystosowano go dla gości. Nazywa się Puri Saraswati Dijiwa Ubud i jest najlepszą opcją noclegową w mieście. W królewskich ogrodach stoją piętrowe pawilony, w każdym jest kilka pokoi o standardzie na miarę najwyższego stopnia luksusu z przełomu XIX i XX w. Ale z wi-fi i telewizorami. W bonusie swobodny dostęp do świątyni Saraswati.
Każda balijska rodzina buduje w pobliżu domu świątynię poświęconą pamięci przodków. Królewskie świątynie nie mają sobie równych. Wieczorami odbywają się pokazy świateł i rekonstrukcje rytualnych tańców. Rekonstrukcje, bo prawdziwe tańce wewnętrznych dziedzińców świątyni mogą zobaczyć tylko miejscowi. W ich trakcie tancerki wprowadzane w trans tańczą, godzinami balansując na bambusowych żerdziach trzymanych na ramionach mężczyzn. To jeden z najbardziej spektakularnych balijskich sekretów.
W 1977 r. w Puri Saraswati Dijiwa Ubud zameldowały się dwie turystki z Sydney. Jane Gillespie przyleciała z matką na kilka dni. Hotelem władał wówczas książę Tjokorda Gde Agung Suyasa. Jego młodszy brat, doskonale wykształcony książę Tjorkoda Raka Kerthyasa, przesiadywał czasami na zadaszonym dziedzińcu, który pełni tam rolę lobby. I to właśnie on powitał dwie Australijki.
– Ach! Znam kilka miejsc w Australii – powiedział.
– Serio? – Jane nie miała pojęcia, że chłopak jest prawdziwym księciem. Zakochała się, bo był przystojny i wygadany.
Trzy dni później wyznał jej miłość. Kiedy powiedział królowi, że się zakochał w dziewczynie z Zachodu, wybuchł poważny skandal, godzien serialu Netflixa, ale młodzi postawili na swoim. Dziewczyna nauczyła się wszystkiego, co powinna wiedzieć balijska księżniczka, i niedawno obchodzili 48. rocznicę ślubu.
Kilkanaście lat później w Puri Saraswati Dijiwa Ubud została poczęta córka mojego przyjaciela. Jeśli chcecie wiedzieć, gdzie jest najbardziej metafizyczne miejsce na wyspie, to moim zdaniem właśnie tutaj.
Turystyczna stolica wyspy
Poza tym Ubud, o czym nie każdy pamięta, stanowi stolicę balijskiej duchowości. Jest też turystyczną stolicą wyspy. Właśnie stąd wyruszają każdego poranka wycieczki i wyprawy. W lokalnych biurach turystycznych można kupić gotowe programy, skrojone pod potrzeby wielbicieli tych wszystkich oszałamiających instagramowych lokalizacji, z huśtawkami ponad krawędzią przepaści i gniazdami, w których kokosicie się we dwoje na tle nieprawdopodobnie zielonych ryżowych tarasów. Ale można też wynająć kierowcę, najlepiej anglojęzycznego i pojechać tam, dokąd zechcecie. Przykładowo śladem balijskich świątyń i rytuałów. W obu przypadkach dobrze sprawdzi się zasada, żeby wyruszyć o świcie, w czasie, kiedy wszyscy inni dopiero jedzą śniadanie. Inaczej utkniecie w porannym korku i nie przeżyjecie niczego poza irytacją i znudzeniem. Sam Ubud też ma do zaoferowania o wiele więcej niż tylko bary z wyśmienitą kuchnią i alkoholem, który znajduje się tutaj w wolnej sprzedaży, bo Bali, choć leży w samym sercu największego muzułmańskiego państwa na świecie, jest wyspą, na której panuje inna religia.
Warto zajrzeć do tutejszych świątyń, do parku pełnego małp, gdzie można z bliska zobaczyć, jak się do siebie zalecają, kąpią, iskają, jak się ze sobą kochają, karmią dzieci piersią, tuląc je w ramionach zupełnie jak ludzie. Makaki potrafią być uciążliwe, kradną foliowe i papierowe torby, zdarza się także, że są agresywne, kiedy patrzy się im w oczy, co uznają za wyzwanie do walki. Jeśli jesteście ostrożni, nie zrobią wam krzywdy. A jeśli się rozpada, a wy otworzycie nad nimi parasol, będą naprawdę zadowolone.
W Małpim Lesie (Monkey Forest Ubud) stoi bardzo ciekawa świątynia śmierci. Zdarza się zobaczyć tam rytuał ostatniego pożegnania, kiedy kapłan modli się ponad urną pełną gorących jeszcze prochów. Kamienne płyty, którymi wyłożono ściany obiektu, pełne są wizerunków potworów, które torturują i pożerają ludzi w okrutny sposób, urywają im głowy, przebijają ostrymi narzędziami, palą w ogniu, duszą i rozdzierają na strzępy.
Do najciekawszych miejsc, do których warto pojechać z Ubud, należą strome zielone ryżowe tarasy w wąskim wąwozie Tegalalang. Są zbyt ciasne, żeby można było używać na nich maszyn, więc ryż wciąż uprawia się tam ręcznie. W pobliżu znajduje się wytwórnia kawy Satria Agrowisata. Można tam spróbować kawy luwak (kopi luwak), wykwintnej, drogiej, palonej z ziaren zebranych w lesie po tym, jak przeszły przez układ trawienny balijskiego łaskuna palmowego. Zwierzęta żywią się kawą, trawią owoce i wydalają ziarna posklejane w duże szyszki. Ludzie je zbierają, myją, suszą, prażą, rozbijają w moździerzu i już. Podobno ten gatunek naprawdę odmładza. Różnicę w smaku można poczuć, kiedy z drugiego kubeczka łykniesz zwykłej arabiki.

Young female tourist in red dress enjoying the Bali swing at tegalalang rice terrace in Bali, Indonesia
Świątynie warte odwiedzenia
W Tirta Empul znajduje się pochodząca z X stulecia świątynia, w której tryska źródło stworzone przez boga Indrę, kiedy chciał ocalić od działania trucizny króla Betarę. Można tam, nawet jeśli człowiek nie jest wyznawcą hinduizmu, przeżyć ceremonię oczyszczenia poprzez zanurzenie się w siedmiu świętych źródłach. Sarong można wypożyczyć na miejscu. Jeśli nie spodoba wam się ta świątynia, w pobliżu są inne – Goa Gajah poświęcona Ganeśi (Ganeszy), bóstwu z głową słonia, oraz Taman Saraswati uważana za modelowy przykład religijnej architektury balijskiej.
Najważniejszą świątynię na wyspie stanowi Besakih, zwana matką wszystkich świątyń. Pierwsza, najstarsza i najbardziej święta. W zasadzie to cały kompleks świątyń wznoszących się jedna nad drugą na stromym zboczu czynnego stratowulkanu Agung. Każda balijska rodzina ma ambicję, żeby posiadać na tym stoku fragment własnej świętej ziemi i wznosić tam ołtarze ku czci przodków.
Taka jest rodzinna powinność. Jedną świątynię masz koło domu, tam trzy razy w ciągu dnia sprzątasz otoczenie oraz przynosisz przodkom i bogom ofiary z pokarmów i najpiękniejszych kwiatów – każdego dnia o poranku, w nadziei, że pozwolą ci przeżyć kolejny piękny i szczęśliwy dzień. W Besakih odbywają się rytuały z okazji świąt i najważniejsze modły – te o przetrwanie wszechświata.
Świątynia stoi na zboczach góry od 1,3 tys. lat. W tym czasie Agung wybuchał wiele razy, lawa za każdym razem spływała bokiem i nie dotknęła Besakih. Ale każda eksplozja tego wulkanu może być dla Bali katastrofą. Lawa niszczy wszystko na swojej drodze, a pył wulkaniczny nie pozwala oddychać ludziom ani zwierzętom. Zarazem jest to przecież początek nowego życia, rośliny lubią żyzność wulkanicznych gleb.
W Besakih najważniejsi z kapłanów odprawiają co pół wieku wspólną ceremonię, która zapewnia wszechświatowi trwanie. Najpierw astrologowie obliczają, kiedy bogowie chcą dostać swoją ofiarę. Jeśli się pomylą, wulkan wybucha, a wówczas sam sobie bierze ofiary z ludzi.
Świątynia Besakih jest obecnie obleganym miejscem, przybywają do niej wycieczki entuzjastów Instagrama, żeby fotografować się na wysokich, stromych schodach pomiędzy malowniczymi konstrukcjami stup wyrzeźbionych w czarnym bazalcie. Ale bezwzględnie warto tutaj być, najlepiej o świcie, kiedy są tylko kapłani i miejscowi ze swoimi ofiarami ze świeżych kwiatów.
Wulkany i okolice
Na liczący sobie nieco ponad 3 tys. m n.p.m. Agung można wejść samemu, ale większość robi to w ramach zorganizowanych grup z przewodnikiem. Idzie się nocą, potrzebne są dobre buty i ciepła kurtka, zanim słońce wzejdzie jest bardzo rześko. Z wierzchołka widać sąsiedni wulkan Rinjani (3726 m n.p.m.) na Lomboku.
Interesująca może być wyprawa nad jezioro Batur (1031 m n.p.m.) u stóp wulkanu o tej samej nazwie. Jeśli pogoda dopisze i nie ma mgieł, widoki są warte każdej ceny.
W dolinie, na brzegu jeziora, w wiosce Trunyan, mieszka lud Bali Aga (Baliaga lub Bali Mula), który swoich zmarłych nie pali na popiół i nie grzebie w urnach w rodzinnych świątyniach albo leśnych miejscach pochówku, jak to czynią wyznawcy hinduizmu, ale prehinduistycznym obyczajem pozostawia ciała na bambusowych platformach do momentu, aż pozostaną w lesie jedynie kości. Ciała nakryte są rodzajem koszy plecionych z rattanu, które zagradzają drogę drapieżnikom i ptakom. Kiedy w koszu pozostają jedynie nagie kości, Bali Aga zbierają je i umieszczają w miejscu poświęconym przodkom. Czaszki układa się obok siebie na skalnej półce.
Dotarcie do Trunyan nie jest łatwe, ale nie niemożliwe. Trzeba znaleźć przewodnika, który zna kogoś we wsi i może was tam zabrać. Jeśli przyjedziecie sami, wynajętym skuterem, może się okazać, że nikt nie będzie chciał z wami rozmawiać. Cmentarzysko nie jest udostępnione turystom, ale jeśli okażecie szacunek przedstawicielom ludu Bali Aga, wysłuchacie ich opowieści – przewodnik sprawdza się w roli tłumacza – pozwolą wam zobaczyć to miejsce. To jeden z najbardziej pierwotnych rytuałów pogrzebowych na świecie.
Inne miejsca, które warto zobaczyć
Na północy jest kilka innych pięknych miejsc. Można pojechać szlakiem leśnych wodospadów i zobaczyć Air Terjun Carat, Sekumpul, Jembong czy szczególnie malowniczy Banyu Wana Amertha. Można również wybrać się do któregoś z punktów widokowych Bali Twin Lake i zobaczyć o wschodzie słońca jeziora Tamblingan i Buyan. Trzeba jednak pamiętać, że to naprawdę kawał drogi po górskich wąskich drogach i lepiej zaplanować taką wyprawę na dwa dni.
Ciekawe, dzikie i niezadeptane przez turystów jest zachodnie Bali z Parkiem Narodowym Zachodniego Bali (Taman Nasional Bali Barat), najlepszym miejscem na wyspie do obserwowania rzadkich gatunków ptaków. W kilku miasteczkach na tym terenie odbywają się wyścigi wozów zaprzęgniętych w byki. Emocje są o wiele większe niż w przypadku nawet Formuły 1.
Z portu Gilimanuk pływają promy na wschodnią Jawę, ale jeśli chcecie wybrać się do kopalni siarki we wnętrzu wulkanu Ijen (2769 m n.p.m.), lepiej poproście o zorganizowanie wyprawy jeszcze w Kuta lub w Ubud, bo na jawajskim brzegu, w Ketapang, nie ma żadnej infrastruktury. Kiedy prom z zachodniego Bali dobija do brzegu, samochody zjeżdżają i znikają za zakrętem i nagle okaże się, że nie macie z kim gadać. Trudno nawet o coś do zjedzenia, nie mówiąc już o tym, że znajdziecie transport przez dżunglę do bramy geoparku Ijen.
O wiele lepiej zagospodarowane turystycznie jest południe Bali. Rejs na pobliską Nusa Penida nie nastręcza żadnych trudności, ale za to nigdy nie będziecie na niej całkiem sami.
Jeszcze kilka lat temu wyspa ta cieszyła się złą sławą siedziby demonów i przypływali tu jedynie dzielni kapłani, żeby rozmawiać i spierać się z duchami, a właściwie z ich władcą – I Gede Mecalingiem. Demon był niegdyś księciem, praktykował jogę i medytację z taką intensywnością, że sam Śiwa przybył na Nusa Penida, żeby przekonać się, kim jest ten młodzieniec. Śiwa obdarzył go nadprzyrodzoną, demoniczną mocą, zmieniając jego ludzkie ciało w przerażającą postać z dwoma długimi kłami. Od tej pory wyspa, na którą pływał, żeby praktykować asany, stała się jego królestwem i więzieniem.
Balijczycy nie lubili tutaj pływać. Szanowali księcia demonów, ale woleli trzymać się z daleka od brzegów jego wyspy. I Gede Mecaling poruszał oceanem, wzbudzając wsteczne prądy, które porywały nie dość sprawnych pływaków.
Potem ludzie wymyślili internet, na Nusa Penida przybyli instagramerzy i odkryli – jak to się teraz mówi – najpiękniejszy klejnot Indonezji. Jeśli będziecie dość cierpliwi w kolejce, zdobędziecie swoje zdjęcia na tle Diamond Beach czy słynnych klifów T-Rex nad plażą Kelingking. Jeśli macie dobre buty, możecie zejść na plażę stromą, miejscami niebezpieczną ścieżką i nacieszyć się nieskazitelnym turkusem wód. Do kompletu warto sfotografować się na tle Angel’s Billabong, w czasie przypływu morska piana układa się w tym miejscu w kształt anioła. Nieopodal znajduje się Broken Beach – otoczona skałami zatoczka w kształcie okręgu. Woda wpada tu do środka poprzez skalny łuk.
Inne wspaniałe krajobrazy zapewniają Nusa Lembongan i Nusa Ceningan. Te malownicze wysepki również leżą na południowy wschód od Bali.
Na balijskim wschodnim wybrzeżu jest znowu spokojniej i wbrew pozorom wcale nie nudno. Znajdują się tutaj malownicze plaże, takie jak Virgin Beach czy Amed, można uprawiać snorkeling i oglądać zatopiony wrak japońskiego okrętu.

Aerial view of the tropical island of Gili Trawangan with crystal water and anchored boats, Gili Islands, Lombok, East Nusa Tenggara, Indonesia
Przeskoczyć na Lombok
To nie jest zły pomysł, ale trzeba się mentalnie przygotować na swego rodzaju szok kulturowy, bo z Bali, czyściutkiej, pełnej kwiatów i łagodnej relaksacyjnej muzyki, już w drodze z portu czy lotniska trafiamy w sam środek muzułmańskiego rozgardiaszu i chaosu. Zamiast pięknych świątyń z kunsztownie rzeźbionymi wrotami, zobaczymy stojące szeregiem budki rzemieślników, którzy wprost na ulicy gotują, strzygą, reperują skutery, kupują, sprzedają, targują się, a wszystko to w oparach spalin i przy przekrzykujących cały ten hałas śpiewach muezzinów.
Kiedyś ludzie z każdej wioski albo kwartału miast zbierali się przy lada okazji w świętym, jak wówczas myśleli, cieniu wielkich figowców bengalskich (banianów). Dzisiaj wycinają je, żeby budować meczety albo przynajmniej medresy (madrasy) – szkółki koraniczne będące jednocześnie miejscami modlitw. Każda ma swój system nagłośnienia.
O ile Bali od pierwszego spojrzenia podaje ci serce na dłoni, Lombok pokazuje kokosową skorupę. Jeśli chcesz się dobrać do środka, musisz być cierpliwy.
Ale czy warto?
Bezwzględnie. Zwłaszcza jeśli zadać sobie odrobinę trudu i zajrzeć do świata za drzwiami prywatnych domów. Szacunek, jaki młodzi okazują tutaj starszym, jest lekcją poruszającą do głębi. Poza tym Lombok pragnie być nową Bali i jest w tym dążeniu konsekwentny.
Na południu ma swoją własną Kutę. Jest ona znacznie bardziej stylowa niż ta na Bali. Przypomina sam środek epoki dzieci kwiatów – surferzy, kobiety w długich sukniach z kwiatami we włosach, wszyscy boso drepcą z bungalowów na palach na piękną plażę. Do tego bary, sklepiki dla podróżnych, hostele. W restauracji „Gecko” i we Fresh Market można kupić nawet piwo. Jednym słowem raj. Jeśli pojedziemy, a może nawet popłyniemy łodzią na wschód, dotrzemy do Tanjung Aan, która uchodzi za najładniejszą plażę na Lomboku. Niektórzy bywalcy uważają, że nawet w całym archipelagu Małych Wyspach Sundajskich. Jest idealnie biała, a ścieżką wzdłuż zatoki można dotrzeć do punktu widokowego na samym krańcu cypla. Znacznie więcej czasu zabierze dotarcie do Sekaroh na południowo-wschodnim końcu wyspy. Właśnie tam, w kompletnie odludnych rejonach można odkryć krajobrazy, które z łatwością rywalizują z balijskimi. Białe klify, turkusowa woda i różowe plaże, na których drobny biały piasek miesza się ze zmielonymi na mączkę przez fale skorupkami czerwonych otwornic.
Droga jest szutrowa, lecz znajdzie się miejsce, w którym można odpocząć w cieniu, zjeść coś i wypić. Ale jeśli ma się ochotę na piwo – trzeba je przywieźć w plecaku. Gdy ruszymy stąd na północ, znajdziemy na wybrzeżu kilka ciekawych miejsc do wędrowania przez lasy namorzynowe. A jeszcze dalej plaże i przystanie, gdzie można wynająć łódź i popłynąć na wschodnie wyspy Gili – Gili Lampu, Gili Pasir i Gili Bagik. Są niezamieszkane, ale mają świetne miejsca do uprawiania snorkelingu.
Najważniejsze atrakcje środkowego Lomboku to tradycyjne wioski Sasaków, zamieszkane przez grupy rekonstrukcyjne, których członkowie całymi rodzinami odtwarzają barwną codzienność lombockiej egzystencji w czasach, zanim wyspa została opanowana przez islam. Miejscowości te stanowią raj dla amatorów etnofotografii, zwłaszcza że tam, gdzie płacimy za bilet wstępu, możemy do woli robić zdjęcia ludziom i zwierzętom. Jeśli chcecie poznać współczesność Lomboku, powinniście zobaczyć Bendungan Pandanduri (Bendungan Pandan Duri), zaporę i słodkowodne sztuczne jezioro, które reklamuje się tutaj jako najlepsze miejsce do podziwiania zachodów słońca. Fotogeniczna tama cieszy się popularnością wśród co bardziej romantycznych mieszkańców Lomboku. Wiadomo – kto urodził się przy plaży, piaskiem się nie zachwyca.
Przybyszów z daleka intryguje jednak przede wszystkim wulkan, liczący sobie ponad 3700 m n.p.m. Rinjani. Można na niego wejść, najłatwiej w ramach zorganizowanej dwudniowej wyprawy z noclegiem wewnątrz krateru nad brzegiem wypełniającego tę nieckę jeziora Segara Anak (2004 m n.p.m.). Następnego dnia, o 2.00 rozpoczyna się 4-godzinny trekking na najwyższy punkt kaldery. Widać stamtąd cały Lombok, Bali, Sumbę (historyczną Wyspę Sandałową), no i to wspaniałe jezioro. Zejście to już łatwizna.
Na zachodnim wybrzeżu też mamy kilka dobrych plaż, zupełnie pustych, bo każdy, kto tu dociera, jest w drodze na zachodnie wyspy Gili. Gili Air, Gili Meno i Gili Trawangan słyną w świecie ze swoich krystalicznych wód, czystych plaż i znakomitych miejsc do uprawiania snorkelingu. Nie ma na nich dróg, nie ma samochodów ani nawet skuterów, wszędzie chodzicie pieszo, a wasze bagaże jadą na wózku zaprzęgniętym w kucyka. Jedzenie, jeśli lubicie ryby i owoce morza, nie ma sobie równych, piwo jest wszędzie, na Gili Trawangan istnieją też regularne muzyczne bary, dyskoteki, hotele i bujne życie nocne.
Niestety, w barach i klubach rządzą Rosjanie, a z nimi nie ma zabawy, więc lepiej zamieszkać na którejś z innych wysp, a na Gili Trawangan po prostu popłynąć łódką i wszystko sobie dokładnie obejrzeć. Plaże na maleńkiej jednak wysepce są zatłoczone właśnie z powodu obfitości hoteli. Na smagłych ciałach kobiet, które w samym bikini wychodzą z morza, sól lśni kryształek przy kryształku, wyglądają więc jakby miały skórę utkaną ze światła. Kobiety islamu chodzą brzegiem zakutane w chusty. Mają długie czarne spodnie, koszule z szerokimi rękawami i patrzą w dal, tam, skąd płyną statki.
Dziewczyny w bikini idą w cień drzew zamówić swoje mojito, a kobiety islamu pozwalają, żeby fale obmyły im stopy. Ale nie więcej, kiedy się cofną, nogawki spodni mają suche. Z rosyjskich hoteli dobiega butyrka – ten ich pop z więziennymi tekstami. Ale jeśli odejść kawałek dalej, jest cicho i pięknie. Gili Trawangan to dobra wyspa. Można się nawet napić whisky.
Ja jednak wolę Gili Meno. Jest najmniejsza, niewiele na niej pensjonatów. Nie ma nic do roboty. Siedzisz w barze nad morzem w cieniu dachu z morskiej trawy zawieszonego na palach z pokrzywionych wiatrem drzew, jesz coś, co dwie godziny temu pluskało jeszcze szczęśliwe w oceanie, pijesz schłodzone piwo, czytasz książkę, wiatr suszy przepoconą koszulę. Za kwadrans zaczyna się happy hour, a wtedy zamawiasz dwa piwa, a dostajesz trzy. Mnie nie trzeba więcej.

Women tourists standing at Besakih temple in Bali, Indonesia.



