Natalia Grębowicz-Kamińska
www.miss-gaijin.pl
Kiedy myślę o początkach naszej przygody w Japonii, pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to chaos. Chaos zmiany, która nadeszła w ciągu kilku dni, chaos walizek, niewyspanie i ten dziwny stan zawieszenia między ekscytacją a strachem. Lot był długi, zmiana strefy czasowej brutalna, a świadomość, że przez najbliższe miesiące – a może i lata – Japonia stanie się moim domem, dodawała całości dodatkowego ciężaru. Na lotnisku już od pierwszych minut czułam się „inna”. Wokół wszyscy w maseczkach, obsługa tak uprzejma, że aż onieśmielająca, a ja z głową pełną pytań. Czy się tu odnajdę? Jak się dogadam? Czy dam radę w kraju, gdzie nawet segregacja śmieci wymaga podręcznika?
W Japonii zostałam gaijin – obcokrajowcem, osobą spoza kraju. Na początku to słowo brzmiało jak etykieta, wyraźne podkreślenie, że nie należę do tego świata. Ale szybko okazało się, że bycie gaijin nie musi oznaczać bycia poza nawiasem. Czasem wręcz przeciwnie – to przepustka do doświadczeń, które dla wielu Japończyków są oczywiste, a dla mnie stawały się przygodą. Pierwsze zakupy w supermarkecie, pierwsze bentō na stacji kolejowej, pierwsza wizyta w lokalnej restauracji z sushi, w której nikt nie mówił po angielsku. Kupienie octu zamiast oleju i maślanki zamiast mleka. Każdy taki moment był dla mnie egzotyczny i nowy, a jednocześnie stopniowo składał się na coś bardzo swojskiego.
Nie zamieszkaliśmy w Tokio czy Osace. Naszym miejscem na ziemi stała się Iwata – spokojne, 170-tysięczne miasto w prefekturze Shizuoka w środkowej części wyspy Honsiu. To tutaj przeniosło nas życie, gdyż mój mąż podpisał kontrakt z jednym z japońskich klubów piłkarskich – Júbilo Iwata. Miasto, które w przewodnikach turystycznych raczej nie istnieje, dla mnie stało się codziennością. Zamiast tłumów turystów miałam mieszkańców miasta, którzy z zaciekawieniem, ale i sympatią obserwowali moją codzienność relacjonowaną na blogu. Zamiast wielkich atrakcji – niewielkie świątynie, do których zaglądałam po drodze na zakupy.
Moje pierwsze spotkanie z Yamaha Stadium miało w sobie wszystko: nieplanowaną przygodę, komiczne nieporozumienia i poczucie, że w jednej chwili z anonimowej gaijin stałam się częścią czegoś lokalnego. Już sam dojazd okazał się lekcją życia w Iwacie – 3-kilometrowa trasa spod stacji kolejowej kosztowała mnie równowartość 14 dolarów. Wtedy dowiedziałam się, dlaczego podróżowanie po Japonii taksówkami nie jest najlepszym pomysłem. Gdy dotarłam na stadion, bramy były zamknięte na głucho, a trybuny puste. Dopiero po serii uśmiechów, nieporadnych prób tłumaczenia się i pomocy byłej klubowej tłumaczki trafiłam na swoje miejsce.
I to jakie! Na ponad 15-tysięcznym stadionie siedziałam praktycznie sama – tylko ja, dwóch operatorów kamery i rezerwowi. Mecz, choć „tajny”, był pełen energii: akcja goniła akcję, Japończycy biegali bez wytchnienia, a Júbilo wygrało 1:0. W przerwie zostałam zaczepiona przez grupę starszych panów. Wtedy po raz pierwszy doświadczyłam omotenashi – słynnej na cały świat japońskiej gościnności. Starsi panowie okazali się nikim innym niż dyrektorami klubu i CEO z ramienia Yamahy. Zaczęli się przedstawiać, pytać o wrażenia z Japonii i chwalić mojego męża, nazywając go „nadzieją na awans”. Najbardziej zapadło mi w pamięci jedno zdanie, które padło z ust dyrektora zarządzającego: You are a member of the club, czyli „Jesteś członkinią klubu”. Krótkie, proste słowa, a sprawiły, że od tego momentu poczułam się w Japonii naprawdę mile widziana.
Tak właśnie wyglądały moje pierwsze tygodnie w Kraju Kwitnącej Wiśni – zaskoczenia, małe wpadki, dużo uśmiechu i momenty, które na zawsze zostaną w pamięci. Japonia, którą poznawałam, nie miała wiele wspólnego z folderami biur podróży. Pachniała zieloną herbatą z pól Shizuoki, brzmiała rytmem bębnów taiko podczas lokalnych festiwali i smakowała domowym posiłkiem w małej restauracji bez angielskiego menu. Była pełna drobnych rytuałów, serdeczności i dyscypliny, które początkowo mnie onieśmielały, a później dawały poczucie bezpieczeństwa.
I właśnie tę Japonię – nie z pocztówek, lecz z codzienności – chcę wam pokazać. Nie tylko wielkie miasta i znane zabytki, lecz także miejsca i chwile, które składają się na obraz kraju prawdziwego, autentycznego i różnorodnego.
Fudżi i jej jeziora – jesień w pełnej krasie
Wycieczka w okolice góry Fudżi (3776 m n.p.m.) to plan niemal każdego, kto odwiedza Japonię. Nic dziwnego – najwyższy szczyt kraju jest ikoną, której wizerunek znajdziecie na pocztówkach, w świątyniach, kalendarzach i sercach Japończyków. Dla mnie jednak Fudżi nie była tylko symbolem. Tak naprawdę towarzyszyła mi na co dzień – widziałam ją z balkonu naszego mieszkania w Iwacie. Wychodząc na łączony korytarz prowadzący do wind, nie mogłam nie zerknąć na majestatyczny szczyt w oddali. Ilekroć góra pojawiała się w pełnej okazałości, biło od niej „coś większego”. Ciekawostka: uchwycenie w pełni widocznej Fudżi wcale nie należy do prostych zadań. Najczęściej udaje się to dopiero pod koniec jesieni i zimą, gdy powietrze jest przejrzyste i pozwala zobaczyć całą górę. Kiedy więc w połowie listopada wyruszyliśmy w stronę krainy Fuji-goko, czyli Pięciu Jezior Fudżi, czułam ekscytację – w końcu mogłam spojrzeć na Fudżi z bliska.
Na pierwszy nocleg zatrzymaliśmy się nad Yamanaką, największym z pięciu jezior, zajmującym powierzchnię ok. 6,5 km². Już wieczorny spacer wzdłuż brzegu był zapowiedzią tego, co nas czekało: księżyc odbijający się w tafli, ciche miasteczko i Fudżi wyłaniająca się zza domów mimo ciemności. Kolację zjedliśmy we… włoskiej restauracji „Chianti Como”. Wiem, brzmi dziwnie – Japonia, a my zamawiamy pizzę i wino – ale po kilku latach mieszkania w Kraju Kwitnącej Wiśni, człowiek czasem naprawdę marzy o czymś innym niż rāmen czy sushi. Obsługa, światła i atmosfera sprawiły, że wieczór był niezmiernie klimatyczny. Zdecydowanie bardziej niż sam hotel, w którym się zatrzymaliśmy, bo choć miał onsen (japońskie gorące źródła) oraz świetną lokalizację, to czystość i śniadanie pozostawiały sporo do życzenia. Mała lekcja podróżnicza: w okolicach Fudżi rezerwujcie noclegi z wyprzedzeniem, inaczej skończycie jak my – z chińskimi wycieczkami w onsenie i resztkami po śniadaniu.
Najpiękniejsze przyszło jednak o świcie. Obudziłam się niespodziewanie o 5.50, godzinę przed budzikiem, i uznałam, że to znak. W piżamie, z kurtką zarzuconą w pośpiechu i aparatem pod pachą, wyciągnęłam kluczyki samochodowe z kurtki męża i ruszyłam nad jezioro. Wschód słońca nad Fudżi, oglądany z pomostu w Parku Nagaike Shinsui, był jak ożywiona pocztówka – intensywne kolory drzew, cisza poranka, lekka mgła i ta majestatyczna góra w pełnej okazałości.
Kolejne godziny spędziliśmy w najpiękniejszych miejscach regionu. Najpierw powstała w 1963 r. Pagoda Chureito – jedno z najbardziej znanych ujęć Japonii, gdzie 5-piętrowa pomarańczowa pagoda kontrastuje z bielą śniegu na szczycie aktywnego wulkanu i kolorami okolicznych drzew. Wejście pod nią wymagało pokonania 398 schodów, ale widok wynagrodził każdy krok. Potem Park Oishi z czerwieniejącymi krzakami kochii i pobliską kawiarnią „Lake Bake”, w której kawa smakuje lepiej tylko dlatego, że pije się ją z widokiem na Fudżi. Dalej słynny Momiji Corridor – korytarz czerwonych i złotych klonów – i coroczny festiwal, podczas którego można spróbować lokalnych przysmaków takich jak ryby na patyku, dango (tradycyjne japońskie kluski robione z mochiko, czyli mąki ryżowej, zbliżone do mochi), pieczone kasztany i persymony, znane też jako kaki, słodki owoc z drzewa hebanowca (hurmy).
Niedaleko znajduje się wioska Saiko Iyashi-no-Sato Nenba. Położona nad kolejnym z jezior o nazwie właśnie Saiko, odbudowana po tajfunie i dziś prezentująca tradycyjne drewniane domy kryte strzechą. Można tu przebrać się w kimono czy strój samuraja, spróbować własnych sił w rzemiośle albo po prostu poczuć klimat dawnej Japonii z Fudżi w tle.
Jeszcze bardziej urzekło mnie jezioro Shōji i punkt widokowy na plaży Tatego-hama. To stąd widać Fudżi wraz z mniejszą górą Ōmuro (1468 m n.p.m.), co tworzy obrazek zwany Kodaki-Fuji, czyli „Fudżi trzymająca dziecko”. Idealne miejsce, żeby zakończyć dzień… również dla grupy japońskich fanów tuningu, ustawiających swoje wypasione auta w najróżniejszych pozach, aby sfotografować je na tle góry. Osobliwy, ale też wyjątkowo japoński widok.
Na sam koniec trafiliśmy jeszcze na ogromne pole trawy pampasowej, skąpane w złotym świetle zachodzącego słońca. Fudżi wyglądała wtedy bardziej jak Kilimandżaro niż japoński wulkan. To była idealna klamra wyjazdu. Objechaliśmy górę dookoła, zrobiliśmy setki zdjęć i wróciliśmy z poczuciem, że oto zobaczyliśmy Japonię w jej najpiękniejszym jesiennym wydaniu – majestatyczną, kolorową i pełną niespodzianek.
Hadaka Matsuri – nagi festiwal w Iwacie
Japonia to kraj festiwali. W zasadzie każda pora roku i każdy region mają swoje święto, które gromadzi mieszkańców i turystów. Niektóre są widowiskowe i znane na całym świecie, jak hanami („oglądanie kwiatów”) pod kwitnącymi wiśniami piłkowanymi czy letnie pokazy fajerwerków. Inne… cóż, mogą pretendować do miana najbardziej osobliwych doświadczeń w życiu. Takim wydarzeniem jest 8-dniowy Hadaka Matsuri, czyli Festiwal Nagości, odbywający się co roku w dziesiątkach miast Japonii, w tym także w Iwacie.
To wydarzenie trudno opisać bez użycia słowa „surrealistyczne”. Przez kilka dni odprawiane są rytuały mające na celu zapewnienie dobrego zbioru w danym roku, a także oczyszczenie i przyniesienie szczęścia. Mężczyźni ubrani jedynie w fundoshi – tradycyjne białe przepaski biodrowe z bawełny – biegną przez ulice dzielnicy Mitsuke, wskakują do morza na pobliskiej plaży Fukude, a potem tańczą w rytmie bębnów w głównej sali modlitewnej świątyni. Wszystko odbywa się przy okrzykach oisho, oisho!, które niosą się po całym mieście. Wokół pachnie japoński street food: smażone okonomiyaki (placki składające się z wielu różnych składników, pieczone na rozgrzanej blasze), grillowane kałamarnice i słodkie jabłka w karmelu. Patrząc na setki rozgrzanych do czerwoności mężczyzn tańczących w rytm bębnów w głównej sali modlitewnej, naprawdę trudno uwierzyć, że to wydarzenie ma charakter religijny. To jedno z tych doświadczeń, których się nie zapomina – balansujące między egzotyką, surrealizmem a fascynacją japońską tradycją.
Przez pięć lat życia w Iwacie miałam okazję obserwować Hadaka Matsuri co roku – nie tylko podczas wizyty w świątyni, lecz także dosłownie pod własnym balkonem. Festiwalowe wozy yamaboko przejeżdżały ulicami tuż pod naszym budynkiem, a odgłosy bębnów i radosnych okrzyków stawały się częścią codzienności. To sprawiło, że z czasem nauczyłam się patrzeć na to wydarzenie nie jak na dziwną ciekawostkę, ale jak na coś, co w głęboki sposób jednoczy lokalną społeczność.
Po tych wszystkich doświadczeniach ze słonecznej Shizuoki – od majestatu góry Fudżi, przez spokojne jeziora, herbaciane pola, aż po rozgrzanych do czerwoności uczestników Festiwalu Nagości – pora zabrać was w podróż na zupełnie inny biegun Japonii. Na północ, gdzie klimat, krajobrazy i tradycje różnią się diametralnie. Zapraszam na wyspę Hokkaido.

Irodori field, Tomita farm, Furano, Japan. It is the famous and beautiful flower fields in Hokkaido
Hokkaido to nie Japonia
Po kilku latach spędzonych w prefekturze Shizuoka, gdzie zimą zachwycałam się przejrzystym widokiem na górę Fudżi, nadszedł czas na poznanie Japonii od zupełnie innej strony. Hokkaido przyciągnęło mnie swoją odmiennością – chłodniejszym klimatem, otwartymi przestrzeniami i miastami, które powstały znacznie później niż te w centralnej części kraju. Pierwszym przystankiem na północy było 2-milionowe Sapporo, w którym w 1972 r. odbyły się XI Zimowe Igrzyska Olimpijskie.
To młode, nowoczesne i bardzo kosmopolityczne miasto okazało się niezwykle przyjazne. Już od pierwszych chwil czułam, że łatwiej się tu odnaleźć – nawet bariera językowa nie była aż tak uciążliwa, bo wielu mieszkańców próbowało mówić po angielsku. Sapporo ma też nietypowy układ urbanistyczny, zaplanowany w XIX w. przy udziale Amerykanów. Adresy są tutaj podawane według numerowanych bloków, co na początku wydaje się skomplikowane, ale z czasem ma w sobie pewną logikę.
Wieczorem po przyjeździe do miasta moją uwagę przyciągnęła podświetlona na pomarańczowo ponad 147-metrowa TV Tower, stojąca na końcu Parku Odori – szerokiej alei, która przecina centrum Sapporo. To właśnie tu w zimie odbywa się słynny Festiwal Śniegu (Sapporo Yuki-matsuri), a o każdej porze roku można trafić na jakieś wydarzenie, od festiwalu bzu po jarmarki świąteczne.
Oczywiście nie zabrakło też lokalnych smaków. Spróbowałam Genghis Khana, czyli Czyngis-chana, jagnięciny grillowanej na żeliwnym ruszcie przypominającym mongolski hełm, a następnego dnia wybrałam rāmen w jednej z ulicznych knajpek. Zwiedziłam również skocznię Ōkurayama, znaną każdemu fanowi skoków narciarskich, i ceglany gmach dawnego Biura Rządu Hokkaido, który wyróżnia się europejskim stylem architektury. Nie mogło też zabraknąć wizyty w Muzeum Piwa (Sapporo Bīru Hakubutsukan) – w końcu marka Sapporo jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych w Japonii.
Podobało mi się, że miasto miało swój luz – od skateboardzistów jeżdżących po głównych ulicach w sobotni wieczór, po mieszkańców, którzy chętnie zagadywali turystów. Choć spędziłam tu tylko dwa dni, Sapporo dało mi poczucie, że to miejsce, w którym łatwo poczuć się dobrze.
Przy okazji udało mi się wyskoczyć na kilka godzin do pobliskiego 110-tysięcznego Otaru – niewielkiego portowego miasta znanego z kanału (Otaru Unga) otoczonego zabytkowymi magazynami. Spacerując jego brzegiem, miałam wrażenie, że trafiłam do zupełnie innej Japonii – bardziej nostalgicznej, spokojniejszej, idealnej na chwilę oddechu od miejskiego gwaru Sapporo.
Lawendowe pola Furano i wzgórza Biei
Hokkaido to nie tylko Sapporo i zimowe festiwale. Latem wyspa odkrywa zupełnie inne oblicze – pełne kolorów, zapachów i rozległych krajobrazów, które trudno znaleźć gdziekolwiek indziej w Japonii. Najlepszy przykład stanowią okolice Furano i Biei, do których wybrałam się, żeby zobaczyć na własne oczy słynne lawendowe pola.
Farma Tomita to miejsce kultowe. Jej historia sięga 1903 r., kiedy to pierwsi z potomków rodziny Tomita sprowadzili się do miasteczka Nakafurano, zasadzili pierwszy krzak lawendy, żeby po ponad 100 latach stać się najbardziej rozpoznawalnym punktem do podziwiania lawendy w Japonii. Farma znana jest przede wszystkim z jednego widoku – fioletowych pól ciągnących się aż po horyzont i pasów kolorowych kwiatów tworzących tęczowe wzory na stokach wzgórz. Do dziś pamiętam też smak lodów lawendowych – dość egzotyczny, ale idealnie pasujący do klimatu miejsca. Chcąc uciec nieco od tłumów, trafiłam jeszcze do Saika no Sato – mniejszej farmy, gdzie w kawiarni na wzgórzu mogłam napić się kawy, patrząc na fioletowe pola przy dźwiękach francuskiej muzyki.
Kolejnym przystankiem było miasteczko Biei i mało komu znane Blue Pond (Aoi-ike). Dojazd okazał się przygodą samą w sobie – ostatnie kilometry prowadziły utwardzoną drogą, przy której pojawiły się znaki zakazu wjazdu. W Polsce bez wahania ruszyłabym dalej. Jednak będąc w Japonii i widząc zakaz wjazdu dla samochodów nienależących do budowy, zaczęłam zawracać. W tym momencie minęły mnie jednak dwa samochody, których pasażerowie ewidentnie nawigowali kierowców za pomocą GPS. Pojechałam więc dalej. Kiedy aplikacja oznajmiła mi: zaparkuj tutaj, dalej musisz iść pieszo, znalazłam się na ogromnym, pustym placu. Po prawej stronie tylko las i rzeka – zero ludzi, zero oznaczeń. Gdyby nie stojące obok dwa autokary, pewnie odpuściłabym i nie zaryzykowała samotnego wejścia w głąb lasu na Hokkaido, mając w głowie wszystkie historie o grasujących tutaj niedźwiedziach.
Jednak po przejściu kilometra moim oczom ukazał się niesamowity widok. Sam staw wyglądał niemal nierealnie. Woda miała intensywnie turkusowy odcień, z jej powierzchni sterczały suche konary drzew, a nad taflą wisiały ciężkie, deszczowe chmury. Miejsce było jednocześnie piękne i nieco upiorne – jakby wyjęte z innej rzeczywistości.
Dlaczego woda w Blue Pond ma tak intensywny turkusowy kolor? To efekt uboczny erupcji z 1988 r. góry Tokachi (2077 m n.p.m.) i prac zabezpieczających przed spływem błota wulkanicznego. Do rzeki Biei spada woda z 30-metrowego wodospadu Shirahige, bogata w minerały z gorących źródeł. Aluminium, siarka i wapń mieszają się tu ze sobą, wybielając dno i nadając wodzie ten nienaturalny, magiczny odcień. Co ciekawe, kolor zmienia się wraz z porą roku – staw potrafi być równie zachwycający zimą, jak i latem.
Ostatni punkt mojej wycieczki stanowiło Shikisai-no-oka, czyli panoramiczne „Wzgórze Czterech Pór Roku” w Biei. Ten ogromny park kwiatów można zwiedzać na kilka sposobów – pieszo, meleksem, pociągiem ciągniętym przez traktor (tzw. tractor bus) albo na quadzie. Miejsce słynie nie tylko z lawendy, lecz także z tulipanów, słoneczników, dalii, petunii, maków i wielu innych roślin, które w zależności od pory roku tworzą naprawdę spektakularne krajobrazy (od kwietnia do późnego października). Samo wejście na ok. 15-hektarowy teren jest darmowe. Płaci się dopiero za wypożyczenie pojazdu, wspomniany tzw. tractor bus lub za odwiedzenie całorocznej Farmy Alpak, kolejnej atrakcji tego miejsca.
Furano i Biei były idealnym zwieńczeniem mojej pierwszej podróży po Hokkaido – przestrzeń, kolory i spokój, które na chwilę oderwały mnie od codziennego pędu. Kolejne przygody przenoszą nas z powrotem na Honsiu, gdzie urzekają spektakularny widok Nachi (Nachi-no-taki), jednego z najwyższych wodospadów Japonii, oraz wizyta w okolicznych świątyniach, stanowiących nieodłączną część tego regionu.
Nachi – jeden z najwyższych wodospadów Japonii
Po spokoju i pastelowych barwach Furano i Biei przenosimy się na zupełnie inny teren. Nachi to jedno z tych miejsc, które trudno opisać słowami – wysoki na 133 m wodospad, z opadającą niemal pionowo wodą, której potężny huk wypełnia całą okolicę. Już sama droga do kaskady robi wrażenie – kręte wąskie ścieżki wśród gęstego lasu oraz drewniane mostki nad wartkimi strumieniami. Od pierwszej chwili widok wodospadu, wyłaniającego się zza drzew, sprawia, że czujesz się jak bohater japońskiej legendy. Dodatkowego klimatu nadaje fakt, że kaskady w Japonii otoczone są bogatą symboliką religijną i historyczną.
Wstałam o godz. 6.00, a już przed 7.00 byłam na miejscu – dzięki temu mogłam w pełni nacieszyć się tym miejscem. Widok, który się przede mną roztaczał, zapierał dech w piersiach: buddyjska świątynia Seiganto-ji z majestatyczną, 3-piętrową pagodą Sanjūdō wyrosła na tle potężnego, spadającego z hukiem wodospadu. Cała kompozycja wyglądała jak obraz namalowany przez naturę i człowieka razem. W tej wczesnej godzinie miejsce miało niemal mistyczny charakter. Ani jednego turysty, tylko ja, ten niesamowity widok i odgłos spadającej wody.
Seiganto-ji to świątynia japońskiej szkoły buddyjskiej Tendai z IV w. (jak głosi legenda), należąca do kompleksu sakralnego Kumano Sanzan, czyli jednego z trzech świętych miejsc – obok Yoshino i Ōmine oraz Kōya-san (Kongōbu-ji) – ukrytych w gęstych lasach gór Kii, rozciągających się nad Oceanem Spokojnym. Pagoda Sanjūdō, którą dziś podziwiamy, pochodzi z 1972 r., ale zachowuje klasyczny, japoński styl, w którym harmonia z otoczeniem jest najważniejsza. Wizyta tutaj to nie tylko piękny widok, lecz także podróż w dzieje japońskiego pielgrzymowania. Świątynia stanowi część Kumano Kodō – sieci starożytnych szlaków pielgrzymkowych, które krzyżują się na półwyspie Kii. Święte miejsca i drogi pielgrzymkowe w górach Kii od 2004 r. znajdują się na prestiżowej Liście Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO.
Do ok. 9.00 miejsce było niemal całkowicie moje. Później zaczęły zjeżdżać pierwsze wycieczki autokarowe i atmosfera nieco się zmieniła. Ten magiczny zakątek stracił na swojej intymności i mistycyzmie, stając się bardziej „turystyczny”. Warto również wiedzieć, że pod samym wodospadem Nachi można zakupić buteleczkę wody. Wystarczy wrzucić jeny do małej skrzynki. Według lokalnych wierzeń ta woda stanowi źródło wiecznej młodości, więc wielu odwiedzających nie przepuszcza okazji, żeby skosztować jej choćby odrobinę. Ja też się skusiłam.

Blue Pond is tourist destination in Biei Patchwork Road, Biei Town, Hokkaido
Ōkunoshima – wyspa królików
Po mistycznym poranku przy wodospadzie Nachi i świątyni Seiganto-ji z pagodą Sanjūdō czas na zupełnie inną przygodę – tym razem na małej, mniej znanej wyspie (zajmującej powierzchnię zaledwie 0,7 km²), która kryje w sobie zarówno słodką magię, jak i mroczną historię. Ōkunoshima, znana też jako „Wyspa Królików”, to miejsce, które zaskakuje na każdym kroku. Na pozór raj dla miłośników zwierząt i rodzin z dziećmi, bo jak inaczej określić ponad tysiąc puchatych królików, które hasają między turystami, próbując wyłapać każdy okruszek jedzenia? Jednak wysepka skrywa też mroczną tajemnicę, którą poznaje się, zagłębiając się w jej dzieje.
Ōkunoshima znajduje się na Morzu Wewnętrznym, w obrębie Parku Narodowego Seto Naikai, w granicach miasta Takehara w prefekturze Hiroszima, niecałą godzinę lokalnym pociągiem od słynnego miasta o tej samej nazwie. Zwierzęta tu żyjące są zaskakująco oswojone – wchodzą pod nogi, czasem wskakują na kolana, choć widać, że wiedzą, kiedy już mają dość turystów i jedzenia. Na wyspie nikt na stałe nie mieszka, więc to właśnie króliki są jej gospodarzami.
Skąd się tu wzięły? Wersje są dwie. Pierwsza mówi o tym, iż kilka królików przywieziono tutaj, żeby miały więcej przestrzeni do życia. Druga, mniej słodka, że podczas II wojny światowej wyspa była siedzibą tajnego kompleksu wojskowego, gdzie wytwarzano i testowano broń chemiczną – również na królikach. Po wojnie te, które przeżyły, pozostały i rozmnożyły się, tworząc dzisiejszą populację.
Fabryka broni chemicznej powstała w latach 1927–1929, doprowadzając do wysiedlenia mieszkańców i zwierząt. Produkowano w niej m.in. iperyt siarkowy, parzące bojowe środki trujące (luizyt) czy gazy łzawiące, a w szczytowym momencie pracowało tu 5–6 tys. osób, których dużą część stanowiły kobiety i dzieci. W 1938 r. wyspa została wymazana z map Japonii w celu utrzymania ośrodka w tajemnicy. Po zakończeniu wojny, w maju 1946 r., rozpoczęto jego likwidację. Do operacji tej zaangażowano ok. 300 osób, z których wiele zatruło się środkami chemicznymi, a część zmarła. Powstało tu Muzeum Trującego Gazu, otwarte w 1988 r. Przypomina ono o trudnej historii miejsca i jego ofiarach.
Mimo tej mrocznej przeszłości, wyspa Ōkunoshima zachwyca naturą. Plaże, dookoła turkusowe morze, zielone wzgórza – kompletnie się tego nie spodziewałam! Warto wdrapać się na najwyższy punkt wyspy, skąd rozpościera się przepiękny widok na okolicę, a króliki wędrujące po ścieżce dodają całej scenerii uroku. Spacerując w kierunku miejsca, gdzie kiedyś prawdopodobnie stały reflektory do obserwacji morza, można zrobić naprawdę fantastyczne zdjęcia, szczególnie przy złotej godzinie po wschodzie oraz przed zachodem słońca.
Na wyspie można spędzić od godziny do całego dnia. My byliśmy na niej mniej więcej trzy godziny – zdążyliśmy pobawić się z królikami, porobić zdjęcia, odwiedzić muzeum i spokojnie pospacerować. Na miejscu jest tylko jeden hotel i ograniczona oferta gastronomiczna, więc warto zabrać własne przekąski.
Podróż po Japonii to nie tylko zdjęcia z kolejnych mainstreamowych atrakcji, lecz także umiejętność dostosowania się do lokalnych zwyczajów, rytmu dnia i specyfiki odwiedzanych miejsc. Od lawendowych pól na Hokkaido, przez mistyczne wodospady na Honsiu, po króliczą wyspę Ōkunoshima – każdy zakątek ma swoje tempo i swoje tajemnice. To właśnie w takich chwilach, kiedy można na spokojnie wyruszyć przed tłumem turystów albo zasiąść z kawą z malowniczym widokiem w tle, odkrywa się prawdziwe oblicze Kraju Kwitnącej Wiśni.
Oczywiście nie można pominąć największych atrakcji – Tokio, Kioto czy Osaka to absolutne must visit. Spacer ulicami tokijskiej dzielnicy rozrywkowej, biznesowej i handlowej Shinjuku, świątynie w Kioto czy neonowe noce w Osace to doświadczenia, które na długo zapadają w pamięć. Jednak Japonia to także miejsca poza szlakiem, które pokazują jej spokojniejszą, bardziej intymną stronę – pola lawendy w Furano, błękitny staw w Biei czy wodospad Nachi, przy którym wczesnym rankiem można poczuć prawdziwą magię natury.
Dlatego najlepiej planować z głową, ale też zostawić sobie przestrzeń na spontaniczne odkrycia. To one, bardziej niż jakiekolwiek zdjęcia czy przewodnikowa lista atrakcji, zostają w pamięci najdłużej. Japonia ma wiele twarzy – od tętniących życiem miast po ukryte zakątki dziewiczej natury oraz historie, które zaskakują. Każdy wyjazd, nawet jeśli obejmuje jedynie kilka punktów na mapie, może stać się przygodą pełną niespodzianek, które naprawdę zostają w naszym sercu.

Mount Fuji, the iconic symbol of Japan, during the season of autumn foliage, a period of exceptional beauty.kawaguchiko,japan.



