Marcin Wesoły

www.instagram.com/caribeya

« Nie pamiętam, kiedy zakochałem się w tym kraju na dobre i kiedy zacząłem zostawiać w nim coraz więcej duszy. Podróżnicze szaleństwo gnało mnie do niego jednak bezustannie, czemu zresztą poddawałem się jak omamiony. Nawet nie wiem, czy to była miłość od pierwszego wejrzenia, jakieś nazbyt infantylne romantyczno-literackie zauroczenie czy też uderzenie pioruna namiętności, fascynacji, wręcz rozognionej chuci, bo przecież i taka nagłość nie obca w wojażach. Mogę jedynie podejrzewać, że to uczucie narastało i chyba gruntowało się z każdym kolejnym pobytem. Kiedy tylko wyrywałem się z europejskiej zimnicy, szarzyzny, nijakości, przelatywałem nad światem w odległości 8,5 tys. km i lądowałem w Santo Domingo, Punta Cana czy Puerto Plata, to emocje od razu chwytały właściwy rytm oraz dostrajały się do ożywionego obrazu tropikalnego raju. I to coraz silniej i – nie da się ukryć – coraz łatwiej, aż do momentu, w którym mogłem wreszcie spontanicznie wyrzucić z siebie zaraz po wyjściu z lotniska, śmiejąc się do tych niesfornych, rozcapierzonych oceaniczną bryzą palm kokosowych: „To jest moje miejsce, „amigos”!”. »

 

Jak dotąd nie zamieszkałem w Dominikanie jak wielu innych naszych rodaków, których z każdym rokiem przybywa na wyspie. Różne skrywają motywacje i cele, mniej lub bardziej fantazyjne pomysły na życie. Cokolwiek tam robią, czymkolwiek się zajmują, łączy ich jedno: diablica Dominikana owinęła ich sobie wokół palca. Czego raczej nie żałują. Z kolei ja nie odpowiem, dlaczego nie kupiłem biletu w jedną stronę i nie wyszukałem tam nowego domu. Być może inne skrawki świata wydawały mi się równie piękne, barwne, pociągające… Albo wciąż młodość i tułaczy apetyt kontestowały stabilizację, choćby w takich wyśnionych okolicznościach przyrody. Może zabrakło mi konsekwencji… Któż to wie? Ale do Dominikany wracam jak na głodzie. Zawsze stęskniony i spragniony. Z tą samą naiwnością człowieka zadurzonego, któremu wydaje się, że ona, Dominikana, wyczekuje go tak samo, jak on jej. Dotąd odwiedziłem ją aż 10 razy.

Na początku nie wiedziałem o tym kraju kompletnie nic. Poza tym, że znajomy ojca poleciał tam i wrócił zauroczony. Zapłacił za wycieczkę w biurze podróży i potem w hotelu miał wszystko all inclusive, czyli… „za darmo”. Tak to złudnie zapamiętałem. Zawsze mi się wydawało, że rewiry latynokaraibskie zacznę poznawać od Kuby. O niej słyszałem najwięcej. Z czasem wydała mi się wręcz synonimem tropiku. Palmy królewskie, muzyka dudniąca z okien w Starej Hawanie (La Habana Vieja), pokój z maszyną do pisania i wiatrakiem na suficie, mrożone daiquiri na podwójnym rumie (tzw. papá doble) czy błękitne marliny, wyskakujące ponad fale oceanu… Za dużo naczytałem się Ernesta Hemingwaya (1899–1961), jak i o nim samym, aby nie pragnąć tam jechać. I później faktycznie dotarłem na Kubę. Ale nie wtedy, gdy Dominikana sprytem zarzuciła na mnie sieć. Bo tak jak i w życiu, tak i w podróżach przypadek decyduje o zmianie biegu wydarzeń…

Dominikana w inspirującej lekturze

Wojaże uwielbiam inicjować w książkowych czy filmowych prologach-inspiracjach. Lubię wiedzieć, gdzie będę i choć trochę poczuć tło nadchodzącej przygody. Chcę mieć o czym myśleć i co przeżywać na zapas. I w tym pomagają mi lektury. Kiedy ktoś mnie pyta, jak zaznajomić się z Dominikaną przed wyjazdem, jak rozsmakować się w jej klimacie, to po przekornym poleceniu własnego przewodnika (Dominikana, Wydawnictwo Pascal, 2014/2018) i moich artykułów na łamach magazynu All Inclusive, rekomenduję dla pogłębienia tematu dwie powieści. One rozbudziły mnie na ten kraj, poczęstowały wizją tropiku Karaibów i zarazem ukazały tamtejsze skrajności w społecznym i historyczno-politycznym kontekście.

Pierwsza z nich to Ciudad Trujillo. Znalazłem ją jako młodziak na półce bibliotecznej mojego ojca. Wtedy zaintrygował mnie tylko tytuł, choć niewiele tłumaczył. Brzmiał niemal jak „abrakadabra”. Dopiero po latach przeczytałem powieść świadomie, z wypiekami na twarzy. To genialnie skrojony thriller polityczny o Dominikanie za czasów ponurej dyktatury Rafaela Leonidasa Trujillo (1891–1961). Napisał to Polak Andrzej Wydrzyński (1921–1992) na początku lat 60. XX w. Powieść razi napięciem. Jest fachowo udokumentowana i świetnie napisana. Niesamowicie wciąga. Wciąż czyta się ją znakomicie.

Druga to Święto Kozła Peruwiańczyka noblisty (z 2010 r.) Maria Vargasa Llosy, który opisał schyłek krwawych rządów wspominanego wcześniej Rafaela Leonidasa Trujillo, tytułowego „Kozła”. Tyran tłumił każdą opozycję w kraju, kontrolował wszelkie aspekty życia jego mieszkańców. Do tego był maniakiem seksualnym (stąd przydomek). 30 maja 1961 r. w drodze z Ciudad Trujillo (obecnie Santo Domingo) do rodzinnego San Cristóbal (ponoć na schadzkę z nieletnią) zabili go zamachowcy. Każdy z nich skrywał własne motywy, które połączyły się w sprawczy impuls. Vargas Llosa pisze o tym wyraziście i precyzyjnie. Zaczyna wątkiem obyczajowym. Bohaterka Urania Cabral wraca do stołecznego Santo Domingo po wielu latach na emigracji w USA, aby złożyć wizytę ojcu i zarazem zmierzyć się z demonami przeszłości. Potem autor rozwija studium tyranii, ukazując, jak wyglądały mechanizmy utrzymujące wieloletni terror w kraju na pięknej karaibskiej wyspie.

Fresh ripe papaya and other fruits on wooden table

Zapach tropiku

Kiedy w połowie stycznia, prawie dwie dekady temu, ląduję w północnej Dominikanie na lotnisku Gregorio Luperón (POP) w pobliżu miasta Puerto Plata (właściwie San Felipe de Puerto Plata), mam ze sobą te dwie powieści. Jest ciemno, jakby gęsty atramentowy granat rozlał się z kałamarza po niebie. Chociaż na zegarku, ledwie cofniętym o pięć godzin, dochodzi dopiero 20.00 czasu lokalnego. Ale taki jest karaibski mrok. Czy lato, czy zima. Pora sucha albo deszczowa. Nastaje nagle, niespodziewanie, na klaśnięcie dłoni. Siedzę przy oknie boeinga, gorączkowo wypatrując detali w dole. Wiercę się, co i rusz poprawiam pasy: to je luzuję, to znów zaciskam. Całe znużenie długim lotem z Europy odchodzi, gdy tylko łapię pierwsze, liche światła wyspy: oto pode mną, naprawdę, República Dominicana! Samolot robi skręt, potem drugi, wreszcie obniża lot. Uszy się blokują, w czaszce łupie, ale rozdziawiam gębę i trzymam tak przez chwilę, jakbym krzyczał bez głosu, jak na obrazie Edvarda Muncha Krzyk. Jesteśmy wreszcie. Ale do wyjścia snujemy się jak ślimaki. W kabinie samolotu czuć już dyskretną obecność „innego” powietrza, tego z zewnątrz, bo klimatyzacja zaczyna się już z nim powoli bratać. Przebieram nogami, pękam z niecierpliwości, wyrywam się do świata na zewnątrz kabiny, do tej wabiącej niewiadomej. Moja dusza pędzi trzy metry przed ciałem, jakbym wyprzedzał samego siebie. Tylko ten niekończący się sznur współpasażerów… Zaraz wskoczę im na głowy i śmignę po nich jak cyrkowy karzeł. Wreszcie widać wyjście, ten zbawienny exit. Ślę ostatni dziękczynny uśmiech stewardessom. One go odwzajemniają. Ale nadal jesteśmy w zamknięciu, w zakleszczeniu, przez ten upiorny „rękaw” prowadzący z samolotu do terminalu. Kto to widział „długie rękawy” w tropiku! Nie mogły być po prostu schody i honorowy przemarsz płytą lotniska?

Ale w tym „rękawie” i tak czuć już inny klimat: jest buzująca wilgotność, jest gorąco, pojawiają się pierwsi Dominikańczycy – obsługa naziemna w czapkach bejsbolowych. Ależ oni mają prezencję! Chłonę tych pierwszych Dominikańczyków o cynamonowym kolorze skóry, jakbym chciał zrobić sobie ich kopie. O, señores, gdybyście wiedzieli, że będę was pamiętał tak długo, jak każdy „pierwszy raz”. Nagle, nie wiadomo skąd, wpada powiew tropiku, jakiego wcześniej nie znałem. Ma w sobie jakąś masę, spoistość, coś jakby zmoczona lignina czy krochmal, które od razu człowieka oblepiają. Zasysam to powietrze łapczywie, jak wariat tłoczę je w płuca. Bo właśnie teraz czuję, że mam oba płuca w pełnej gotowości, a nie jedno, jak mi się wydawało dotąd. Kiedy żyłem na pół gwizdka tam, na tej podłej dalekiej północy ze słońcem okrutnie reglamentowanym. I kręci mi się zaraz w głowie, jakbym był na haju. Ale co takiego tkwi w tym powietrzu, co się tam zakodowało, bo tego czegoś jest tam na pewno od groma? To jakieś obłędne archiwum zapachów dnia ostatniego, przedostatniego, każdego. Jeszcze nie wiem, czy te aromaty zaprzyjaźnią się z moimi nozdrzami, ale wdycham je bez wahania, aż huczą zatoki przynosowe. Czuję jakby fermentującą naturę, szał obcych mi dotąd wonności. Potem więcej poczytam i skojarzę to z wrażeniami pisarzy Grahama Greene’a (1904–1991) czy Gabriela Garcíi Márqueza (1927–2014), że tropik ma zapach przejrzałego owocu guawy (gujawy, gruszli). Albo niemal wkuję na pamięć ten najakuratniejszy, najbardziej wyostrzający zmysły opis „południowej inicjacji”, jaki zostawił nam Ryszard Kapuściński (1932–2007) w Hebanie:

Ten zapach zaraz uświadomi nam, że jesteśmy w tym punkcie ziemi, w którym wybujała i niestrudzona biologia nieustannie pracuje, rodzi, krzewi się i kwitnie, a jednocześnie choruje, rozkłada się, próchnieje i gnije. Jest to zapach rozgrzanego ciała i suszących się ryb, psującego się mięsa i pieczonej kassawy, świeżych kwiatów i kisnących wodorostów, słowem wszystkiego, co przyciąga i odpycha, wabi lub budzi odrazę. Zapach ten będzie dobiegał do nas z pobliskich gajów palmowych, wydobywał się z rozpalonej ziemi, unosił nad stęchłymi rynsztokami miasta. Nie opuści nas, jest częścią tropiku.

Gdybym chciał „roboczo” odtworzyć takie aromaty w Polsce, to przespacerowałbym się w sierpniu rozgrzanym chodnikiem, na który pospadały czarne jak diabeł morwy, zaraz rozdeptane, rozjeżdżone, skwaśniałe na słońcu, dusząco smrodliwe. Ten oryginalny tropikalny bukiet zapachowy będę na przemian kochał i nie znosił. Szczególnie, gdy znienacka zasunie kontenerem na odpady z miejskiego targowiska, gdzie maniokowe obierki pomieszane z przejrzałą skórką ananasa opadną na truchło melona…

Ale w tamtym nocnym, dominikańskim zaduchu zwąchuję i odkrywam coś jeszcze. Jakieś resztki parnego dnia, w tym nagrzany piasek pobliskiej plaży w Sosúa, asfalt i spaliny motorków, morskie intensywne wyziewy, no i coś smażonego. Potem się dowiem, co takiego Dominikana uwielbia smażyć dzień za dniem w mieście, na co drugim rogu ulicy, na wsi.

To będą na pewno złociste, talarkowate tostones, czyli smażone zielone platany. Bez nich kuchnia Karaibów sobie nie radzi. Albo empanadas, niczym „nasze” pierogi nadziane kurczakiem, wołowiną, serem czy warzywami, tylko usmażone i nieco większe. I dalej cała gama mięsnej smażeniny. I chociaż na sam jej widok żyły wiążą się w supły, a cholesterolowe komando włącza tryb ostrzegawczy, nie sposób nie oblizać palców. Choćby po takich chicharrones, tych ichnich świńskich skórkach, jakby przerośniętych skwarkach, niestety stanowiących idealną kompanię do dominikańskiego piwa Presidente. Ale to wszystko poznam później, bo teraz uginają się pode mną nogi ze szczęścia, z motoryką cofam się do pierwszych kroków dziecka.

Santo Domingo, Dominican Republic – March, 2020: Square of Spain and Calle Las Damas street in the colonial center of Santo Domingo.

Dominikański świt

Jestem oszołomiony, jestem pijany tym wszystkim, a dopiero wychodzę z sali przylotów, idę jak na autopilocie. Wpatruję się w niebo, które wisi tak nisko, że prawie spada człowiekowi na głowę i gwiazdy mógłby poprzesuwać dłońmi. O 22.00, może 23.00 w niezbadanych ciemnościach ruszam na plażę. Idę, jak to mówią, za głosem oceanu. Zewsząd dochodzą wibracje. To gorączka sobotniej nocy w trawie, w zaroślach – to cykady tworzące ścianę dźwięku. Ileż ich musi się cieśnić na 1 m² – cała filharmonia! Potem czas na tropikalną wakacyjną „klasykę”. Pod stopami piasek, w uszach szum fal, w ustach lekki posmak soli, którą przytargała bryza. I nagle „pach”, dziwny odgłos, jakby głuche uderzenie. Tu rosną palmy, nie widzę ich, ale wiem, że są tuż-tuż. Wolno, na boso przebijam się niemal po omacku. Padam na cztery łapy, jak rozbitek Robinson Crusoe, który właśnie się wyratował, wyłażąc na suchy brzeg i macam dłonią po kawałku wciąż ciepławy piasek. I wreszcie mam go, wymacałem, świeży i gładki, i ciężki. Już dźwigam okaz na dłoni. To kokos, dominikański kokos, en vivo – na żywo z Dominikany! Tu na miejscu, prawdziwy, prosto z nieba. Musiał spaść, aby dać znać o sobie. A gdzie twoi bracia, amigo, gdzie oni? Mówię do orzecha, mówię do niego, jakby do strusiego jaja, co też nie jest całkiem normalne. Takie górnolotne dyrdymały wygaduję w tych emocjach, takie uniesienia we mnie wzbierają przy tym orzechu, że tylko ta ciemność mnie ratuje, kryjąc moje zdziecinnienie i szaleństwo. Unoszę głowę i próbuję dojrzeć w zaciemnionej przestrzeni czupurną koronę palmy kokosowej. Na próżno, muszę poczekać do rana. Kilka godzin i nadejdzie świt. Mój pierwszy dominikański świt. Tam właśnie, w pobliżu Cabarete, Sosúa i Puerto Plata.

A potem zakochałem się w dominikańskiej stolicy – Santo Domingo. W tym uroczym, barwnie odpicowanym, jak i chaotycznym mieście, latynoskim, rozwibrowanym molochu na ciągłym „dopingu”, gdzie życie kręci się na pełnych obrotach przez 24 godz. na dobę.

Esencja Santo Domingo

Być tam, to przenosić się co rusz z blasków i dystynkcji kolonialnego dziedzictwa zapisanego w 500-letnich murach do pulsującej, zachłannej, nowoczesności. Meandrując między zaułkami tamtejszego historycznego centrum, Zona Colonial (Ciudad Colonial), wpisanego w 1990 r. na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO, czułem nieraz, jakbym przewracał kolejne strony niezwykłej kroniki tego miejsca. Za to w mniej turystycznych rewirach dźwięki bachaty i merengue, bądź salsy i reggaetonu mieszały się w powietrzu jak ujadanie ulicznego kundla z nawoływaniem obwoźnych sprzedawców owoców. Pamiętam ich ofertę: awokado wielkie jak melony (z maślanym żółtozielonkawym miąższem), limonki w michach wielkości basenu, papaje jak bomby, kiście pachnących guineos, tj. niedojrzałych bananów. Ale właśnie w takim uliczno-podwórkowym hałasie, w tej pozornej kakofonii, poczułem jakiś dotyk melancholii, chwyciłem melodię miasta, jego niepowtarzalny rytm, który wprawiał w ruch codziennej egzystencji zarówno tych, co mają dużo, jak i tych, co mają niewiele albo nic. Losy tych wszystkich istot splatały się w niezwykłym tańcu życia. Dane mi było się znaleźć, choćby przez moment, pośród nich. Byłem młody, naiwny, ale wydawało mi się, że tam, w sercu Dominikany, odkrywałem co dzień prawdziwe oblicze ludzkiej egzystencji. Wówczas był to dla mnie labirynt emocji i doświadczeń. Zakręcony, niełatwy, lecz wciągający jak wir. Mikrokosmos, w którym odbijała się cała gama ludzkich uczuć i aspiracji. Bo Dominikana to przede wszystkim ludzie, z krwi i kości. Bez nich, bez ich historii, włóczyłbym się tylko po tym niemożliwym tropiku do znudzenia. To ludzie dali mi poczuć w Dominikanie znacznie więcej, niż sam zdołałbym wywęszyć, podążając własnymi ścieżkami.

Gdyby nie Jorge, nie zapamiętałbym Santo Domingo tak, jak pamięta się własny dom. On dał mi w swoim internetowym dzienniku wakat fotoreportera. Miałem ustrzelić multum zdjęć do gazetowego archiwum. Do wykorzystania w każdym czasie. Chodziło o biznes, turystykę, może sport, jakiś folklor czy sprawy lokalne. To ostatnie pociągało mnie najbardziej – życie ulicy, zwykła Dominikana, której brakuje czasu czy raczej pesos, aby zadbać o retusz. Po pierwszej podróży utrzymywałem z Dominikaną ciągłą łączność, siedząc przy laptopie w Polsce. Przepalałem łącza, przebierałem nogami. Nie mogłem spać, bo ten kraj zdążył mnie już usidlić. Zapach tamtej wilgoci wgryzł mi się na amen w ciuchy, w plecak, był nie do sprania. Zresztą, po co go spierać, to świętokradztwo. Obwąchiwałem te ubrania jak pies i kręciła mi się w oku łza. Musiałem tam wrócić, i to szybko, wrócić po więcej, wniknąć głębiej w ten rozgrzany, dominikański układ krwionośny. Liczyłem na przygodę, na aktywność, na szczęście. W końcu to nastało. Udało mi się. Spakowałem manatki i poleciałem do stołecznego Santo Domingo. W Dominikanie po przylocie przywitała mnie rozbuchana karaibska noc, jaką zapamiętałem z poprzedniej podróży. I teraz znowu jej na żywo pragnąłem. Noc rozwibrowana gorącem, nasycona zapachami, rozedrgana odgłosami cykad. Do hotelu w dzielnicy Bella Vista dotarłem nad ranem w ciemnościach, które wciąż nie ustępowały. Prawie cała trasa z lotniska Las Américas (SDQ) do centrum miasta, ok. 20 km, biegnie autostradą Las Américas wzdłuż wybrzeża Morza Karaibskiego. Za dnia, czego doświadczyłem później, widać jego połyskujące, luźno pomarszczone wody, zmieniające kolory od niemalże fluorescencyjnej akwamaryny po granatową, aksamitną głębię. Ale nocą, w świetle księżyca też wspaniale popatrzeć na te nieprzepastne karaibskie tonie i podumać z radością, że to dopiero początek wojaży. Do tego szofer w taksówce wie, co puścić, aby dogodzić pasażerowi. Dlatego w radiu leci bachata czy merengue, jakieś klasyki bądź najświeższe hity. Gorzej, gdy człowiek jedzie w przeciwnym kierunku, bo zaraz wylatuje i kończy mu się dominikański czas. I to, co najpierw radowało, zaczyna przygnębiać. Konkluzja jest prosta: niełatwo opuszczać tropiki, lepiej w nich zostać.

Na szczęście ja dopiero tam dotarłem. I chociaż zmęczenie długim lotem z Europy dawało się we znaki, czułem nieopisaną radość. Nie do końca rozumiałem, skąd się ona wzięła i jak długo będzie trwać. Szczególnie w kraju, który miałem dopiero na dobre poznawać. Te jego rozsławione rajskie strony przemieszane z mniej znanymi bataliami o godną codzienność. Ale wtedy nie myślałem o tym, co ma być, nie przejmowałem się słabą znajomością hiszpańskiego, nie dręczyłem wątpliwościami. Podróżnicza ciekawość pomieszana z naiwnością wzięła górę. Po prostu czerpałem, ile mogłem z chwili. Opuściłem szybę w taksówce do oporu, aby świeżość bryzy przewietrzyła mi umysł.

W hotelu ktoś otworzył mi drzwi, wpuścił do środka i myślał, co ze mną zrobić. Umówmy się, nie była to typowa pora na zameldowanie. Ten ktoś zanotował coś szybko w zeszycie, nie wiadomo co. Poza tym nie chciał niczego – paszportu, dolarów czy dominikańskich pesos. Żadnych podpisów. Niczego. Bo też niewiele rozumiał. Tylko się uśmiechał. Jakiego człowieka stać na uśmiech w porze, o jakiej powinien przewracać się na drugi bok w łóżku? Swoim, cudzym, jakimkolwiek. Ja też nie rozumiałem, co do mnie mówił. Zresztą, mówił niewiele. Ledwie po hiszpańsku. Raczej po kreolsku. Bo był Haitańczykiem. Jak się okazało, pracował tam jako nocny stróż. Mnie także pozostał jedynie grymas uśmiechu. Chodziło o to, żebym poszedł spać. Rano pokażę rezerwację, zapłacę, ile trzeba, gdzieś podpiszę. I tak oto dostałem klucz „na gębę”. Bez niczego. Może za szczerość w oczach, za bełkot turysty pokonanego zmianą strefy czasowej. Podziękowałem i poczłapałem do pokoju o numerze wypalonym na drewnianym breloczku przytroczonym do klucza. Powietrze było w nim rozpalone i gęste jak krochmal. Włączyłem światło i wiatrak na suficie, aby rozgonił tę nieziemską duchotę. Potem padłem jak dziecko. I spałem twardo, choć krótko. Nie wiem, czy śniłem o czymkolwiek. Być może. Za to obudziłem się dziwnie wypoczęty i gotowy na nowe wyzwania. A czekało mnie ich co niemiara.

Przede wszystkim musiałem dotrzeć do redakcji gazety, którą kierował Jorge. Potem wiecznie walczyłem tam o przeżycie z zabójczą klimatyzacją. Dzień w dzień mroziło mnie, gdy wpadałem do biura prosto z ponad 30°C miejskiego temperaturowego piekiełka. Kuliłem się, drętwiałem, traciłem rozum, nie miałem wiele do powiedzenia. Nawet nie smakowała mi kawa z termosu, którą co rano szykowała do pracy żona Jorge. Choć zwykle była najlepsza na świecie: gęsta, mocna, dobrze osłodzona, z lekką nutą cynamonu, lana do filiżanek ciut większych od naparstka. Dopiero na zewnątrz wracałem do życia, kiedy jadaliśmy z Jorge obiady, które on regularnie fundował, ku mojej uciesze. Styropianowe pudełka wypełniał zwykle biały ryż, duszony lub smażony kurczak i fasolka w sosie, czyli danie zwane la bandera dominicana: trzy składniki jak trzy kolory dominikańskiej flagi. Całość płukaliśmy piwem Presidente. Jeśli trafił nam się czerwcowy deszcz i krople wielkości pestek awokado rozbijały się o ulicę przez 20–30 min, to wypijaliśmy radośnie (wciąż w godzinach pracy!) po dwie butelki na głowę. Kiedy ktoś pyta mnie dzisiaj, jak długo pada w Dominikanie za dnia w porze letniej, odpowiadam właśnie: Pada przez dwa Presidente!

Po obiedzie każdy wracał do swoich zajęć. Ja z aparatem na miasto, Jorge do redakcji. Czasem spotykaliśmy się jeszcze wieczorem w barze przy moim hotelu. Potem do późnej nocy siedziałem w pokoju pod szumiącym wiatrakiem, robiłem notatki, obrabiałem zdjęcia, pociągałem z butelki rum Brugal i zagryzałem kawałkami mango, które zawsze trzymałem w lodówce, bo schłodzone smakuje jak marzenie.

Któregoś dnia Jorge wysłał mnie w końcu do zachodniej Dominikany, kawał drogi od Santo Domingo, pod granicę z Haiti. Potrzebował choćby zdjęć do reportażu z iguanami w ich naturalnym siedlisku. Pojechałem gdzie trzeba, ogarnąłem temat i znowu się w miejscu zakochałem.

salt lake, the trunks of the trees without leaves in the water, Lake Enriquillo, Dominican Republic

Tam, gdzie „dominikańskie smoki”

Pamiętam tamten dzień nad jeziorem Enriquillo w południowo-zachodniej Dominikanie, zasolonym kilka razy bardziej niż Atlantyk. Słoneczny żar lał się z nieba, ledwo żyłem. Kilka godzin lawirowania w suchym buszu między tutejszymi iguanami – legwanami nosorogimi (Cyclura cornuta). Kierowca minibusa (zwanego w Dominikanie guagua) jadącego z miasta Neiba do przygranicznego Jimaní wiedział dokładnie, gdzie mnie wysadzić. Ale nie dawałem mu spokoju przez większość trasy. Są w Villa Jaragua? Nie! A tutaj, w Los Ríos? Nie! To na pewno Poster Río? Nie! I kiedy przestałem dopytywać, wóz się zatrzymał. Są tutaj. Wyskakuj. Zrób dużo zdjęć! – usłyszałem. Wyskoczyłem i zostałem sam na poboczu drogi w tumanie kurzu. Kiedy poprawiła się widoczność, rozejrzałem się. Miejsce zwane La Azufrada nie wyglądało na dzikie. Przypominało raczej wejście do rezerwatu przyrody. Nic dziwnego, była to część Parku Narodowego Jeziora Enriquillo i Wyspy Cabritos (Parque Nacional Lago Enriquillo e Isla Cabritos). Rozczarowałem się. Pomyślałem, no ładnie: bilety, kasjer, iguany na etacie… Tyle przejechałem, aby spotkał mnie taki banalny finał. Przysiadłem na rozgrzanym głazie, wpatrując się w aparat, który nie miał co fotografować. Zaintrygowała mnie jednak cisza w tej okolicy. Nie było tam żywego ducha. Zauważyłem przybity do drzewa kawałek zielonej deski, a na niej monit, wypisany niedbale żółtą farbą: Protege las iguanas! („Chroń iguany!”). Czyżby naprawdę tu były? I szykuje się spotkanie oko w oko, bez świadków? Miałem szczęście. Wystarczyło przejść jedynie kilkadziesiąt metrów dalej, za bramę parku. Moje legwany wylegiwały się na kamiennych ścieżkach wśród głazów, w chaszczach wysuszonych na wiór. Wyglądały jakby czerpały uroki z poobiedniej sjesty. Nie płoszył ich widok człowieka. Fotografowałem te pocieszne bestyjki, „dominikańskie smoki”, z każdej strony. Nie uciekały mi sprzed obiektywu. Niektóre snuły się leniwie pod kaktusami w kształcie gigantycznych proc, grzały na wapiennym żwirze, przeżuwały jakieś zielska. Kompletnie nie zwracały na mnie uwagi. Starałem się zresztą działać dyskretnie, nie płoszyć ich, nie drażnić. Tak jest zawsze najlepiej, kiedy człowiek i natura nie wadzą sobie nawzajem. Pamiętam, że na jednym ze zdjęć uwieczniłem iguanę o niebieskich oczach, całkiem podobnych do moich. Pozowała mi bez lęku, z ciekawością, jakby sama rozpoznała jakąś niemożliwą łączącą nas więź.

La Descubierta znaczy „Odkryta”

Potem dało o sobie znać pragnienie. W butelce nie zostało mi ani kropli wody. Wyszedłem z parku na szosę prowadzącą do miasteczka La Descubierta. Chciałem złapać cokolwiek „na stopa”, podjechać tam, wskoczyć do pierwszego sklepu na rogu i rzucić się na lodówkę z piwem. Ciągle oblizywałem zaschnięte wargi, ocierałem pot z czoła. Wzbierała we mnie jakaś podskórna panika. Żadne auto nie jechało do La Descubierta! W drugą stronę też nie. Dlaczego? Czy nie minęła już pora sjesty? Siadłem na zakurzonym poboczu i czekałem. Przypomniała mi się bielusieńka kozia czaszka. Widziałem ją na poboczu kilka dni wcześniej w drodze do Pedernales na granicy z Haiti. Nie uśmiechało mi się podzielenie losu tamtego pechowego stworzenia.

Wtedy, już na krawędzi majaków, dojrzałem pick-up sunący w moim kierunku. Wyszedłem na drogę, pod prąd, gotowy na czołówkę. Pick-up wyhamował, szofer wychylił się i bez żadnej irytacji spytał mnie, w czym rzecz. Nie jechał sam, w środku siedziała kobieta i dwójka dzieciaków – dziewczynka z chłopcem, pewnie rodzeństwo. Podszczypywali się i szturchali. Wtem chłopiec głośno pierdnął, dziewczynka zachichotała i zasłoniła nos. Kobieta przeprosiła, choć nie wyglądała na zawstydzoną. Od razu spytałem o wodę. Co za szczęście! Mieli ją, mieli dużo wody – kilka butelek w przenośnej lodowce, wyłożonej kostkami lodu. Chwyciłem jedną i wydudliłem w parę sekund. Sięgnąłem do kieszeni spodni, aby wysupłać jakieś pesos i zapłacić tym łaskawym ludziom za uratowanie mi życia, lecz mężczyzna machnął ręką, że nie muszę tego robić. Zachęcał mnie, abym jeszcze wypił. Podziękowałem grzecznie. Kobieta spytała skąd jestem, to jej powiedziałem. Chłopiec próbował wsadzić dziewczynce palec do nosa, potem do ucha, lecz tej udało się uniknąć tortur. Wtedy spojrzał na mnie złowrogo, jak na przyczynę swojej nudy i znowu pierdnął. Roześmialiśmy się wszyscy. Podziękowałem im, życząc buenas tardes, dobrego popołudnia.

Napojony, odzyskałem wcześniejszy wigor, chociaż niewiele miałem już do zrobienia w okolicy. Pomyślałem, że dotrę pieszo do miasteczka La Descubierta i tam złapię popołudniowy minibus do Santo Domingo. Przy okazji zjem coś: trochę fasoli z ryżem, kawałek smażonej ryby, może papaję polaną miodem na deser. Nagle usłyszałem za sobą odgłos silnika. To była czerwona terenówka. Jechała tam, gdzie chciałem dojść. Zatrzymałem ją więc. Tym razem trafił mi się ojciec z synem, młodszy był pomniejszoną kopią starszego, jeden drugiego by się nie wyparł. Usiadłem obok chłopca. Podgryzał chipsy z zielonych platanów, dopiero otworzył paczkę. Liczyłem na to, że mnie poczęstuje. Ale jego mina mówiła wszystko: „są moje!”. W radiu leciały newsy, po nich muzyka, chyba merengue. Ojciec podkręcił głośność i zaczął kiwać się na boki. Zerknął na mnie badawczo. Nie pozostałem obojętny na te gorące dominikańskie rytmy i rozbujałem się po swojemu. Wtem poczułem, że coś jest nie tak – miałem całe spodnie mokre na pośladkach. Okazało się, że ten dzieciak, pochłaniający chipsy z błogością na twarzy, siedział koło mnie w kąpielówkach ociekających wodą. Jakoś mi to wcześniej umknęło. Kąpał się w rzece – usłyszałem od jego ojca. Ach, tak… Mnie wody najpierw brakowało, a teraz miałem jej w nadmiarze. Bo taki jest właśnie tamten świat Południa – nieokiełznany! Nie uznaje on kompromisów: albo nic się nie dzieje, albo dzieje się wszystko naraz.

Dojechaliśmy wreszcie do La Descubierta, co znaczy „Odkryta”. I to jedno słowo puentuje mój spełniony „dominikański sen”.