ROMAN WARSZEWSKI

www.warszewski.info

« Ekwador to kraj, który skrywa mnóstwo sekretów i ciekawostek. Przysmak Ekwadorczyków stanowią… świnki morskie; popcorn wcale nie jest tu traktowany jako przegryzka podjadana w trakcie seansów filmowych, ale uchodzi za popularny dodatek do zup; wśród lokalnej fauny możemy napotkać niemal wszystkie gatunki żab, które występują na świecie. Ekwador, co zaskakuje wielu podróżników, to również ojczyzna kapeluszy typu panama, a miejscowe prawo pozwala mężowi na… zwrot żony, gdyby okazało się, że nie dochowała dziewictwa. I można by długo jeszcze wymieniać niespodzianki, które chowa w zanadrzu ten wyjątkowy kraj. »

Nadrzewny, roślinożerny legwan zielony osiąga długość nawet 2 m od głowy do ogona i wagę ponad 15 kg.

Ekwador to niewielkie państwo zajmujące powierzchnię ponad 256 tys. km², położone w północno-zachodniej Ameryce Południowej u wybrzeży Oceanu Spokojnego. Kraj zamieszkuje blisko 18 mln ludzi. Można w nim wyróżnić dwie prowincje fizycznogeograficzne – Archipelag Galapagos oraz Andy Ekwadorskie. W ostatnich latach Ekwador uległ ogromnym przemianom gospodarczym i z każdym rokiem staje się coraz popularniejszym celem podróży turystów z Europy, Kanady i Stanów Zjednoczonych.

Mało który tak niewielki kraj ma aż tak wiele do zaoferowania. Wciśnięty między Peru i Kolumbię Ekwador dla odwiedzających go po raz pierwszy stanowi wielką niespodziankę i prawdziwe zaskoczenie. Odbierany jest bardzo pozytywnie i skłania licznych podróżników do rychłego powrotu w te strony. Mogłoby się wydawać, że po poznaniu tajemniczego Peru czy roztańczonej Kolumbii (bo zazwyczaj do Ekwadoru przyjeżdża się, gdy zna się już te dwa sąsiednie kraje) nic nie może nas zaskoczyć i zachwycić. Tymczasem rzeczywistość, na szczęście, płata nam figla.

ŻAL STAREGO INKI

Tak samo zresztą było już w dawnych czasach – w epoce inkaskiej. Jak wiadomo – według mitów – protoplaści Inków, czyli Manco Capac (zwany Ayar Manco, zmarły ok. 1230 r.) i jego żona Mama Ocllo (bogini płodności), wyruszyli na poszukiwanie krainy, w której warto by się osiedlić. Podążali w kierunku Wyspy Słońca (Isla del Sol) na jeziorze Titicaca i po długiej wędrówce dotarli do doliny Cusco (Valle del Cusco), gdzie postanowili założyć przyszłą stolicę swego kraju. Okazało się to błędem, wielką pomyłką! Otóż powinni byli oni wędrować jeszcze dalej na północ – aż na tereny dzisiejszego Ekwadoru. Tam, w porównaniu z surowością ziem Peru, napotkaliby raj. Kraj znacznie bardziej gościnny, bogatszy w owoce i zwierzynę i o znacznie przyjemniejszym klimacie. Zrozumiał to dopiero jedenasty król Inków (Sapa Inca) Huayna Capac (ok. 1467–ok. 1527) – ojciec Huascara i Atahualpy, jednych z ostatnich władców inkaskiego imperium. Powiększył on swoje państwo o księstwo Quito. Ziemie te tak mu się spodobały i tak go oczarowały, że stanąwszy tam ze swoim wojskiem, nie chciał już wracać do Cusco. Ostatecznie dokonał tam żywota, rozpamiętując do ostatniej chwili, dlaczego serce jego kraju nie znajduje się w okolicach dzisiejszego Quito. W rezultacie fakt ten nieco później doprowadził do wojny domowej między Atahualpą i Huascarem, co znacznie ułatwiło zaczynający się właśnie wtedy hiszpański podbój. Skutek tego jest taki, że obecnie w Ekwadorze uczy się w szkołach (i informuje w muzeach), że w Tawantinsuyu (Tahuantinsuyu), imperium Inków, były dwie ważne metropolie: dzisiejsze Quito i (w drugiej kolejności!) – Cusco.

Kościół Towarzystwa Jezusowego (Iglesia de La Compañía de Jesús), widok od strony głównego ołtarza.

JEDYNE TAKIE MIEJSCE NA ŚWIECIE

Czy żal Huayna Capaca miał swoje uzasadnienie? Jak najbardziej! W porównaniu z Peru, będącym sercem Tawantinsuyu, Ekwador stanowi kraj zdecydowanie bardziej przyjazny dla całej przyrody i ludzi. Przede wszystkim występuje tutaj znacznie więcej zieleni. Peru po zachodniej stronie Andów jest bardzo suche i pustynne. Z kolei Ekwador obfituje w deszcze i charakteryzuje się bardziej wilgotnym klimatem. Dzięki temu jest tu więcej roślinności i owoców, a w miejscach, w których w Peru występuje piach i gołoborza, rośnie trawa. I to jeszcze jaka! Jest ona soczyście zielona i jakby stale pielęgnowana, równo przystrzygana. Przypomina trawę na wzorowo utrzymanym polu golfowym. Każe myśleć o Ekwadorze tak, jak myślał o nim Huayna Capac – jako o rajskiej krainie.

Owa trawa pokrywa najczęściej znacznie łagodniejsze niż w Peru stoki gór i w wielu miejscach tworzy coś w rodzaju wklęsło-wypukłego zwierciadła. Coś, co przypomina lustro lustra, w którym odbijają się cienie chmur przesuwających się po niebie. Ich odbite w dole plamy wyglądają niczym wielkie, wielorękie rozgwiazdy, których macki – jak żywe – to się rozciągają, to znów kurczą. Tam, gdzie dosięgają jakiegoś osiedla w dolinie, nagle, na kilka chwil, zaczyna się jesień lub zima, podczas gdy tuż obok – dokąd cień nie dociera – nadal w najlepsze świeci słońce i panuje pełnia lata. To chyba jedyne miejsce na świecie, gdzie można obserwować ten niesamowity spektakl natury.

Pailón del Diablo (Cascada del Río Verde), 80-metrowy wodospad na rzece Pastaza, ok. 20 km od Baños.

„EKWADOR JEST PIĘKNY”

Te niezwykłe cechy Ekwador zawdzięcza swojemu położeniu geograficznemu. Zimny Prąd Humboldta (inaczej Prąd Peruwiański), przyczyniający się do wysuszania i ochładzania wybrzeża oraz pustynnienia w Chile i Peru, na wysokości peruwiańskiego miasta Tumbes gwałtownie skręca na zachód i zaczyna płynąć w głąb Pacyfiku. Dzięki temu w sąsiednim Ekwadorze może wrócić normalny tropikalny klimat, który w tak zniekształconej i karykaturalnej postaci występuje na południe od niego. A przyroda i ludzie z tego korzystają i mogą się tym tutaj radować.

Peru i Kolumbia są interesujące, natomiast Ekwador jest piękny – to znane powiedzenie w Ameryce Południowej. Poza tym spotkamy się też z innymi dwoma porzekadłami: Kolumbia jest piękna, Ekwador przyjazny; Peru jest krajem dawnych bogów, Ekwador – krajem ludzi. I co tu wiele mówić? Nic dodać, nic ująć. Każde z tych zdań to prawda. Ekwador ma przede wszystkim ludzki wymiar (w zasadzie wszędzie jest tutaj blisko) i niepowtarzalne ludzkie oblicze.

Kraj ten od wieków uchodził za bardziej gościnny niż Peru czy Kolumbia. Surowość obu sąsiadów zawsze ustępowała tu pewnej łagodności. Przyroda była tutaj nie tak niebotyczna jak na południu i nie tak dzika jak na północy. To przez stulecia wywierało wielki wpływ na ludzi, którzy są w Ekwadorze zdecydowanie mniej skłonni do bitki i bardziej pogodni. To kraj bez wątpienia wymarzony do podróżowania.

Z POŁUDNIA NA PÓŁNOC

Skoro sąsiednie Kolumbia i Peru już stały się dla nas punktem odniesienia, przemierzmy ten kraj z południa na północ. Będziemy się poruszać niejako wzdłuż jego „kręgosłupa”, z jednym ważnym skokiem w bok – na niepowtarzalny archipelag Galapagos usytuowany na Oceanie Spokojnym, na wysokości równika, ponad 970 km na zachód od kontynentalnego wybrzeża Ekwadoru.

EKWADORSKA CZĘSTOCHOWA

Przejście graniczne między Peru a Ekwadorem mieści się odpowiednio w miejscowościach Aguas Verdes i Huaquillas. Formalności, mimo stałych napięć między tymi krajami (kość niezgody stanowią złoża ropy naftowej i gazu ziemnego położone w selwie, jak na złość akurat na granicy obu państw), są bardzo proste: polegają na wypełnieniu drukowanymi literami niezbyt długiego formularza i wbiciu stempla do paszportu. Potem, gdy zbierze się odpowiednia grupka chętnych, niewielkie colectivo (miejscowy środek transportu publicznego) zabiera podróżnych na stronę ekwadorską. Tam formalności ograniczono również do minimum. Tylko może uśmiechy na twarzach oglądających paszporty urzędników są nieco jaśniejsze i szersze (z powodu, o którym wspominałem przed chwilą).

Pierwszą godną uwagi miejscowością na trasie ku północy jest Loja, pełniąca rolę ekwadorskiej Częstochowy. Nad jej urodą rozwodził się już sam Alexander von Humboldt (1769–1859), gdy lizał rany po nieudanej próbie zdobycia w 1802 r. ośnieżonego szczytu wulkanu Chimborazo, który w jego czasach uchodził za najwyższy szczyt świata (liczy sobie 6263 m n.p.m.). Niemal przez cały rok do miasta docierają niezliczone pielgrzymki z rzeszami wiernych. Chcą oni zazwyczaj ujrzeć cudowny wizerunek Madonny z El Cisne (Virgen de El Cisne), który swój dom ma co prawda w El Cisne, miasteczku oddalonym o jakieś 60 km na północny zachód, ale przez dwa miesiące wystawiany jest też w lojańskiej katedrze (Catedral de Loja). Tłum jest więc tu na ogół niezmierzony – napiera szeroko rozlanymi ludzkimi rzekami w modlitewnym zapamiętaniu. Ale ma to swój urok, wielu to lubi, a nawet tego szuka, bo daje to możliwość kontaktu z miejscową barwną i żywą religijnością.

DOLINA DZIARSKICH STULATKÓW

Godzina drogi autobusem (ponad 40 km na południe) dzieli Loję od słynnej ekwadorskiej Vilcabamby położonej w dolinie o tej samej nazwie. To kolejne niezwykłe miejsce na trasie wzdłuż „kręgosłupa” Ekwadoru. Znane jest na całym świecie jako jeden z nielicznych w Ameryce Łacińskiej biegunów długowieczności. Pokaźny procent tutejszych obywateli dożywa 110–120 lat. Zajmujący się tym fenomenem badacze od wielu lat wiążą to z jakością miejscowej wody. Ta swoje niezwykłe walory zdaje się zawdzięczać filtrom, które zostały tu zbudowane jeszcze w czasach Inków. Wszystko to przyciąga do Vilcabamby wielu turystów. Można tutaj spędzić naprawdę relaksujące dni. Przyroda jest piękna, ludzie gościnni, no i ta woda… Noclegi nie należą do drogich. Za kilka dolarów dziennie (USD jest oficjalną walutą w Ekwadorze) można zapewnić sobie dach nad głową, wikt i opierunek. Miejscowy specjał kulinarny stanowią pstrągi poławiane w strumieniach spływających ze spektakularnej góry Mandango (Cerro Mandango). Palce lizać i prosić o więcej! Fenomen długowieczności mieszkańców ekwadorskiej Vilcabamby wyjaśniłem w mojej książce pt. Wyprawa Vilcabamba–Vilcabamba. Śladami wojownika, którego nie imał się czas (wydawnictwo FitoHerb, Sopot 2013 r.).

Dalej na północ leży Cuenca, w czasach Inków zwana Tomebambą. Od niej zaczyna się biegnąca ku Quito słynna ekwadorska Aleja Wulkanów (Avenida de los Volcanes). Miasto uznaje się powszechnie za kulturalną stolicę kraju i warte jest co najmniej dwu- lub nawet trzydniowego zwiedzania. Kolonialne centrum Cuenki zostało wpisane w 1999 r. na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Najważniejszym zabytkiem jest tu Nowa Katedra, zwana również Katedrą Niepokalanego Poczęcia (Catedral Nueva, Catedral de la Inmaculada Concepción), stanowiąca niezawodny punkt orientacyjny dla turystów, bo jej kopuły widać niemalże z każdego miejsca w mieście. W sąsiedztwie świątyni znajduje się słynny targ kwiatów, gdzie można zobaczyć rośliny ozdobne pochodzące ze wszystkich regionów kraju. Dla wielu magnesem przyciągającym do Cuenki były książki szwajcarskiego pisarza i publicysty Ericha von Dänikena, który właśnie w jej okolicach lokalizował tunele mające ciągnąć się przez wiele kilometrów pod Andami, a także odnalezione w nich skarby. Mimo iż wszyscy oni na miejscu szybko mogli się przekonać, że był to wielki humbug, zwykle nie żałowali przyjazdu w te strony. Nic w tym dziwnego, bo Cuenca to miasto o niepowtarzalnej atmosferze i uroku.

LOKALNE MACHU PICCHU

Dalej na trasie wiodącej na północ leży Ingapirca. To bez wątpienia najważniejszy inkaski zabytek w Ekwadorze, który wielu – z lekką dozą przesady – nazywa ekwadorskim Machu Picchu. Są to przepiękne ruiny położone na wysokości blisko 3200 m n.p.m., na prawdziwym andyjskim wygwizdowie. Strasznie tam wieje, a wiatr mający zwykle swój początek w okolicach, w których wznosi się wielka śnieżna góra (nevado) Chimborazo, przynosi ze sobą do Ingapirki najprawdziwszy mróz.

Jest to najprawdopodobniej dawne obserwatorium astronomiczne, a jednocześnie ważna Świątynia Słońca (Templo del Sol). Ingapirca należy do obowiązkowych miejsc do odwiedzenia w Ekwadorze. Jej główna część – monumentalna kamienna elipsa o długości blisko 40 m – daje wyobrażenie, jak niegdyś mogły wyglądać mury Coricanchy w Cusco – najważniejszej inkaskiej Świątyni Słońca, przykrytej obecnie Klasztorem św. Dominika (Convento de Santo Domingo). Zlokalizowano ją w ten sposób, żeby umożliwiało to nieprzerwaną, całoroczną obserwację najważniejszych gwiazdozbiorów na południowym niebie, zwłaszcza konstelacji Plejad.

Templo del Sol i obserwatorium wzniósł najpewniej wspomniany już na początku Huayna Capac, co podkreśla znaczenie, jakie przypisywał on tym terenom. Stało się to w miejscu, w którym od ok. VIII w. istniała już świątynia podbitego przez Inków ludu Cañari (Kañari). Po wcześniejszych istniejących tu zabytkach do dziś nie pozostało jednak wiele śladów. Prawie w całości zostały przykryte przez późniejszą zabudowę.

O kompleksie Ingapirca, posługując się tą nazwą, na początku XVIII stulecia dość obszernie pisał hiszpański przyrodnik, wojskowy i pisarz Antonio de Ulloa (1716–1795). Na przełomie XVIII i XIX w. w swoich zapiskach z podróży do Ameryki Południowej o miejscu tym wspominał Alexander von Humboldt. Mniej więcej sto lat później – w 1904 r. – dotarł tutaj francuski etnolog Paul Rivet (1876–1958). Wszyscy oni dawną świątynię określali mianem zamku lub fortecy. Inne przeznaczenie tego obiektu stało się jasne dopiero w XX stuleciu, do czego przyczyniły się m.in. badania polskiego archeologa – prof. Mariusza Ziółkowskiego.

Cerro Mandango przyciąga imponującymi kształtami.

CIEŃ CHIMBORAZO

Następną stację na naszej drodze stanowi Riobamba – miasto o niepowtarzalnej sennej atmosferze, jakby wyjętej sprzed co najmniej dwóch epok, oraz z bogatym historycznym bagażem, jeszcze z czasów, gdy Ekwador wybijał się na niepodległość. W wielu miejscach żywa jest tutaj także pamięć o Alexandrze von Humboldcie, pionierskim badaczu, który właśnie stąd rozpoczynał swoją dziewiczą wspinaczkę na szczyt wulkanu Chimborazo. Zakończyła się ona niepowodzeniem, choć słynny niemiecki przyrodnik i podróżnik dotarł bardzo wysoko. Humboldt wspiął się na wysokość 5875 m n.p.m. – od wierzchołka dzieliły go już tylko setki metrów. Wiedział jednak, że jeśli pójdzie dalej (i nawet zdobędzie szczyt), nie zdoła wrócić. Pośmiertną chwałę oddał za dalsze życie. Szczytu Chimborazo nie zdobył, ale na szczęście dla siebie (i potomnych) przeżył.

Góra do dziś jest bardzo niebezpieczna, jej górne partie – mimo ocieplania się klimatu – nadal przykrywa gruba warstwa śniegu, a przede wszystkim lodu. Wspinaczka bez raków i typowego zimowego wyposażenia alpinistycznego nie wchodzi w rachubę. Niestety wielu to jednak lekceważy. Na ostatniej prostej ku śnieżno-lodowym połaciom znajduje się symboliczny cmentarz: na niezliczonych głazach wyryto imiona i nazwiska tych, którzy w drodze na szczyt zginęli lub zaginęli. Wielu z tych wspinaczy pochodziło z Ameryki Północnej i Europy. To niezmiernie przejmujący widok. Przy niektórych symbolicznych nagrobkach leżą wyschnięte wiązanki kwiatów lub pluszowe maskotki.

Przy podejściu na szczyt wznoszą się dwa schroniska. Do pierwszego – Refugio I (Refugio Hermanos Carrel) – wiedzie nawet utwardzona droga, którą można dostać się aż na wysokość 4800 m n.p.m. Drugie schronisko – Refugio II (Refugio Edward Whymper) – mieści się na 5041 m n.p.m. Nieopodal znajdują się skalne iglice zwane Skałami Whympera (od nazwiska brytyjskiego alpinisty, andynisty i odkrywcy, który pierwszy zdobył ten szczyt w 1880 r., razem z braćmi Louisem i Jeanem-Antoinem Carrelami), zaraz potem zaczynają się jakby szklane, oblodzone zbocza trzech szczytowych kopuł. Amatorzy, nieprofesjonaliści powinni w tym miejscu zawrócić. I tak można stąd znakomicie delektować się widokiem wielkiej góry. Kto raz ją ujrzy, nigdy o niej nie zapomni.

KIERUNEK QUITO

Musimy nieco przyspieszyć kroku, gdyż czas ucieka, a przed nami jeszcze tyle do zobaczenia! W miejscowości Baños u stóp wulkanu Tungurahua (5023 m n.p.m.) możemy się błogo zrelaksować i zaznać dobroczynnych kąpieli w gorących wulkanicznych źródłach. Z kolei w Alausí koniecznie trzeba wsiąść do pociągu dokonującego istnej górskiej ekwilibrystki wzdłuż zbocza góry o nazwie Nariz del Diablo, czyli Nos Diabła. Wagony zakosami pną się z wysiłkiem w górę, aby w innym miejscu zjeżdżać na złamanie karku. Wrażenia są niezapomniane, okraszone wrzaskiem przerażonych pasażerów. Tej atrakcji nie można sobie darować, bo kto był w Ekwadorze i nie jechał tym pociągiem, ten był w Rzymie i nie widział papieża!

Dalej przed nami stolica kraju – Quito. Miasto niemal tak piękne i ciekawe, jak peruwiańskie Cusco. Położone na podobnej wysokości (ok. 2850 m n.p.m.) i prawie z taką samą liczbą kolonialnych zabytków. Co najdziwniejsze i co długo nie dawało mi spokoju – biały jak marmur fronton pałacu prezydenckiego (Palacio de Carondelet) wyrasta tu z… kilku kafejek, z prymitywnych warsztatów szewskich i z niewielkich sklepów z artykułami spożywczymi. Podczas gdy apartamenty prezydenta Ekwadoru (od maja 2021 r. jest nim Guillermo Lasso) zaczynają się od pierwszego piętra, cały pałacowy parter zajmują tego rodzaju „dziuple”. To chyba jedyny taki przypadek na świecie! Maksymalne skrócenie dystansu między ludem a prezydentem! Najwyższą władzę dzieli tutaj od prostego obywatela jedynie grubość sufitu! A co, jeśli ktoś z dołu – choćby z ciekawości – któregoś dnia, używając cięższej wiertarki, postanowiłby się do prezydenta po prostu… przewiercić?

W Quito znajduje się też jedna z najsłynniejszych świątyń Ameryki Południowej – Kościół Towarzystwa Jezusowego, czyli Iglesia de La Compañía de Jesús. Z zewnątrz to konstrukcja zaledwie poprawna – przysadzista i bez strzelistych dzwonnic, co typowe dla Andów i wszystkich terenów obawiających się trzęsień ziemi. Ale za to jej wnętrze…

Gdy odwiedziłem to miejsce po raz pierwszy – wszedłem i oniemiałem (choć teoretycznie wiedziałem, czego mogę się spodziewać). To było tak, jakbym dotarł do środka Słońca! Znalazłem się w prawdziwym Eldorado! Wnętrze świątyni ocieka złotem. Opływa w nie nie tylko gigantyczny, kilkukondygnacyjny ołtarz, ale także całe sklepienie i wszystkie ściany. A jednocześnie – jakże piękne i gustowne jest to wszystko! Jak pisał o tym miejscu swego czasu Humboldt – mimo iż do wyzłocenia kościoła zużyto całe siedem ton kruszcu ani przez moment nie odczuwa się przesytu.

Zaraz potem można wjechać na Pichinchę (4784 m n.p.m.), szczyt aktywnego wulkanu wznoszącego się ponad miastem – tego od słynnej bitwy (bitwa pod Pichinchą, 24 maja 1822 r.), w wyniku której z terenów obecnego Ekwadoru ostatecznie przegnano Hiszpanów. Można dokonać tego błyskawicznie – zgrabną kolejką gondolową TelefériQo wzniesioną przez Szwajcarów w 2005 r. Warto to zrobić, bo bilet tani, a widok ze stacji końcowej (Cruz Loma, 3947 m n.p.m.) przepyszny. Quito jawi się stąd jako biały wielokilometrowy wąż, szczelnie wypełniający wąską dolinę, która z tej perspektywy wygląda niczym gigantyczna rynna.

OTAVALO, OTAVALO!

Potem jesteśmy już na ostatniej prostej wiodącej do granicy z Kolumbią. Lada chwila trawers kraju z południa na północ będziemy mieli za sobą. Jednak zanim do tego dojdzie, koniecznie musimy jeszcze zatrzymać się choć na kilka godzin w Otavalo – mieście znanym na całym świecie z tego, że codziennie odbywa się w nim wielki indiański jarmark. Poza tym wznosi się tutaj najsłynniejszy w Ekwadorze monument ku czci Kamiennego Oka. Rumiñahui (Rumiñawi, Rumi Ñahui, a właściwie Ati II Pillahuaso, ok. 1482–1535), bo o nim mowa, był wybitnym inkaskim dowódcą, który w czasie konkwisty krwawo dawał się we znaki hiszpańskim najeźdźcom.

Jego kamienny pomnik postawiono nieopodal placu (Plaza de los Ponchos), gdzie odbywa się targ rękodzieła. Nieznanemu artyście szczególnie udała się twarz wodza. W kamiennych oczach widoczna jest siła, złość, zaciekłość i zdecydowanie (do walki do upadłego). Nie ma w nich za to ani trochę łagodności, uległości i skłonności do kompromisu. Nie na darmo w języku keczua Rumi Ñahui oznacza Kamienne Oko.

Otavalo to największe indiańskie targowisko Ekwadoru. Pod względem folklorystycznym jest połączeniem peruwiańskiego Písac (Pisaq) i boliwijskiego El Alto. To nieustannie tętniące życiem mercado. Co nietypowe dla tego rodzaju miejsc, zostało maksymalnie uporządkowane. Jeśli w jednym sektorze sprzedaje się tkaniny, to są w nim jedynie tkaniny. Jeżeli buty, to buty. Jeśli hamaki, to hamaki. A jeżeli kapelusze, to kapelusze. Poza tym oferuje się tu flety, poncza, olejne obrazy w lokalnej manierze itd. Na targu w Otavalo jest po prostu wszystko.

Gdyby kontynuować stąd podróż na północ, za godzinę można by stanąć na granicy z Kolumbią, żeby zaraz potem szukać drogi do słynnego San Agustín w departamencie Huila. Ale nie – my nie taki wariant wybraliśmy. Tutaj, gdzie jesteśmy, kończy się nasza lądowa trasa przez Ekwador. Zawracamy do stolicy, aby stamtąd samolotem udać się na zachód – na archipelag Galapagos.

WYSPY ŻÓŁWIE

Galapagos to niewątpliwie największa atrakcja tego kraju. Poza tym niepowtarzalna, bo to jedyny tego typu archipelag na świecie. Tworzy go 19 głównych wysp i wysepek (o powierzchni powyżej 1 km²), dzięki którym brytyjski przyrodnik i geolog Charles Darwin w XIX w., w 1835 r., w czasie rejsu dookoła globu na żaglowcu HMS Beagle był w stanie sformułować zręby teorii ewolucji, stając się jednym z największych odkrywców (i rewolucjonistów) wszech czasów.

Isabela, Santa Cruz, Fernandina, Santiago (San Salvador), San Cristóbal, Floreana (Santa María), Marchena, Española, Pinta, Baltra, Santa Fe, Pinzón, Genovesa, Rábida, Seymour Norte, Wolf, Tortuga, Bartolomé i Darwin to właśnie ta główna 19. Wyspy te różnią się między sobą ogromnie. Każda jest inna. Archipelag tworzą wyspy spore (jak np. Isabela, Santa Cruz, Fernandina, Santiago, San Cristóbal czy Floreana), ale i całkiem małe. Zaludnione i bezludne. Niektóre, jak Darwin, Tortuga czy Wolf, bardziej zasługują na miano skał wystających z wody niż wysepek.

Owo wielkie zróżnicowanie okazało się błogosławieństwem dla Darwina. Na różnych wyspach na przestrzeni tysięcy lat dochodziło do przystosowania się poszczególnych ptasich gatunków do lokalnych warunków. To nasunęło mu pomysł, że w pewnym czasie różni przedstawiciele fauny mogą się zmieniać. A stąd był już tylko krok do myśli o ewolucji i o doborze naturalnym, mającym sterować rozwojem i liczebnością ptasich stad. To zagadnienia, nad którymi uczeni dyskutują zresztą i obecnie – i często do dziś nie potrafią osiągnąć porozumienia w tym temacie.

Zwykle z kontynentalnej części Ekwadoru dolatuje się tu na San Cristóbal lub Baltrę, gdzie mieści się główne lotnisko archipelagu – Aeropuerto Seymour. Ceny – jak to na wyspach – są wysokie, bo niemal wszystko trzeba tutaj sprowadzać z kontynentu, oddalonego – bagatela – o blisko tysiąc kilometrów! Ale cóż to znaczy w porównaniu z tym, co Galapagos ma do zaoferowania! To jeden gigantyczny park narodowy (zresztą utworzony tu w 1959 r. i zajmujący 97 proc. lądu archipelagu). Wspaniałe królestwo legwanów morskich, żółwi słoniowych, głuptaków niebieskonogich, fregat wielkich, pingwinów równikowych, zięb Darwina, lwów morskich czy uchatek galapagoskich. To ich terytorium, ich kraj, a właściwie kraina. Ludzie są tutaj ledwie dodatkiem. Wolno im poruszać się tylko wzdłuż wybranych szlaków, wyznaczonymi ścieżkami. Muszą być zdyscyplinowani, posłuszni i pokorni. I na to się godzą. Minuta za minutą obcują tu z żywym dziedzictwem całej ludzkości.

Z WYSPY NA WYSPĘ

Nie warto ograniczać się tylko do jednej wyspy. Należy odwiedzić ich jak najwięcej, bo dopiero wtedy można poczuć niepowtarzalny czar tego archipelagu i jego zróżnicowanie. Wewnątrz wysp najlepiej poruszać się pieszo lub na rowerze. Z kolei między nimi kursują promy. Najlepiej jest odbyć rejs łodzią żaglową z wyspy na wyspę. W ciągu tygodnia można w ten sposób odwiedzić najważniejsze i najciekawsze części Parku Narodowego Galapagos (Parque Nacional Galápagos). Owszem – to trochę kosztuje, ale gra jest warta świeczki. Wszak nieczęsto mamy przywilej znalezienia się w miejscu, gdzie nadal najistotniejsze są zwierzęta. A ludzie? Na dobrą sprawę mogłoby tu ich w ogóle nie być…