BARTEK JANKOWSKI

www.TropiKey.com

 

Do szerokiej, jasnej plaży zbliża się fala. Jej czoło przecina energicznie deska surfera. Lazurowy ocean zmienia się przy brzegu w przypominającą spienione mleko kipiel, w której beztrosko baraszkują dzieci. Trochę dalej przechadzają się niczym nieskrępowani nadzy ludzie w różnym wieku. Na horyzoncie majaczą barwne latawce kitesurferów niesionych wiatrem po gładkiej tafli płytkiej laguny… Tak oto wygląda pełna magii Fuerteventura w archipelagu Wysp Kanaryjskich. 


Pocztówkowa plaża Sotavento znana wśród miłośników sportów wodnych

©PATRONATO DE TURISMO DE FUER TEVENTURA


Que forte aventure! – ponoć te właśnie słowa wypowiedział francuski żeglarz i odkrywca Jean de Béthencourt (1362–1425), gdy na początku XV w. wylądował na wietrznym lądzie położonym ok. 100 km od północo-zachodniego wybrzeża Afryki. Mówi się, że znaczyły one „Jaka mocna przygoda!”, ale biorąc pod uwagę czekające go walki z tutejszymi mieszkańcami – Majoreros (Majos), podzielonymi na dwa królestwa: Maxorata na północy (z królem Guize) i Jandía na południu (z władcą Ayoze) – podejrzewam, że Francuz miał na myśli raczej wielkie wyzwanie, jakie przed nim stało. Wyrazem aventure („przygoda”) posłużył się pewnie po to, aby uspokoić swoich ludzi. Jakkolwiek było w rzeczywistości, wyrażenie przylgnęło do wyspy tak mocno, że przeobraziło się w jej nazwę (przynajmniej według niektórych historyków). Dziś, po ponad 600 latach od tamtych wydarzeń, charakter tej części archipelagu lepiej oddaje określenie „silny wiatr” (od hiszpańskiego fuerte – „silny” i viento – „wiatr”).

Starożytni Grecy umieszczali królestwo Eola, władcy wiatrów, na śródziemnomorskich Wyspach Liparyjskich (Wyspach Eolskich). Bez wątpienia jednak powinno znajdować się ono właśnie na Fuerteventurze. To dzięki temu żywiołowi od wielu lat słynie ona ze zmagań najlepszych zawodników wind- i kitesurfingu. Nieprzypadkowo na akwenie przy plaży Sotavento odbywają się mistrzostwa świata w tych dyscyplinach sportu. Na lato tego roku zaplanowano już 30. edycję tego wydarzenia (w dniach od 24 lipca do 8 sierpnia – Fuerteventura Windsurfing & Kiteboarding World Cup). Tradycyjnie głównym jego organizatorem jest firma René Egli. Należy ona do pełnego pasji Szwajcara, który od 1984 r. prowadzi w tym miejscu słynną już dzisiaj bazę wind- i kitesurfingu. Jego decyzja o lokalizacji ośrodka sportowego w tej części wybrzeża była dobrze przemyślana. Tutejsze idealne warunki pozwalają początkującym osobom doskonalić swoje umiejętności w płytkiej i bezpiecznej lagunie, a doświadczonym zawodnikom rozwijać zawrotne prędkości i wykonywać ekwilibrystyczne skoki ponad falami. Na jednych i drugich czekają pokoje w pobliskim komfortowym Hotelu Meliã Gorriones, duży sklep ze sprzętem, akcesoriami i specjalistyczną odzieżą, profesjonalni instruktorzy (w tym z Polski!) oraz bary i kluby. W tych ostatnich wieczorami zbierają się tłumy gości. Oba centra – zarówno dla wind-, jak i kitesurferów – zostały niedawno odnowione. Co 6–12 miesięcy wymienia się w nich na nowy cały sprzęt oddawany do dyspozycji klientów. Dzięki zamontowanym kamerom na stronie internetowej René Egli obejrzymy na żywo, co dzieje się w okolicy Sotavento. Przy okazji transmisji podawane są zawsze aktualne informacje o temperaturze powietrza i sile wiatru. Jeśli ktoś szuka bardziej kameralnego rejonu do uprawiania tych widowiskowych sportów wodnych, znajdzie na wyspie wiele spokojnych zakątków. W zasadzie nie ma na niej plaży i zatoczki, gdzie nie można by wskoczyć do wody i złapać wiatru w żagiel lub latawiec. Oczywiście, przy wyborze odpowiedniego miejsca trzeba wziąć pod uwagę własne umiejętności oraz kierować się wskazówkami lokalnych instruktorów i zdrowym rozsądkiem, bo nie każde z nich jest przeznaczone dla wszystkich. Na Fuerteventurze istnieje wiele profesjonalnych centrów wind- i kitesurfingu. Do jednych z najbardziej znanych – oprócz René Egli – należy Point Break. Funkcjonuje ono w Corralejo, a więc swoją działalność jego ekipa skupiła głównie na północy wyspy. Usytuowane w pobliżu tej bazy miejsca, jak np. Majanico, Generosa, Rocky Point czy Punta Elena, znane są z doskonałych warunków wietrznych i idealnych fal. Nic więc dziwnego, że instruktorzy Point Break wyspecjalizowali się również w tradycyjnym surfingu. Można z nimi postawić także pierwsze kroki w stosunkowo młodej dyscyplinie, jaką jest Stand Up Paddling (SUP), czyli wiosłowanie na desce w pozycji stojącej. Poza tym w tym centrum sportów wodnych przygotowano też ofertę dla wielbicieli wędkarstwa morskiego. 

Złudne pierwsze wrażenie

Zdecydowana większość turystów przybywa na Fuerteventurę samolotem. Po opuszczeniu lotniska leżącego koło Puerto del Rosario autokarami biur podróży lub wynajętymi autami rozjeżdżają się oni po różnych zakątkach wyspy, zazwyczaj podążając w jednym z dwóch kierunków. Na północ, drogą FV-1 zmierzają goście hoteli i apartamentów zlokalizowanych w Corralejo. Na południe, drogą FV-2 podążają ci, którzy zdecydowali się na pobyt w Caleta de Fuste, a przede wszystkim w ośrodkach położonych na wybrzeżu między Costa Calma i Morro Jable.

Niezależnie od trasy widoki za oknami przez pierwsze kilkanaście kilometrów są niemal takie same. Otacza nas wyschnięty na pieprz, jałowy i płaski teren, który w głębi lądu unosi się i przybiera postać łagodnych wzgórz i pagórków naznaczonych karłowatymi, burymi krzewami. Przy nielicznych gospodarstwach rosną z rzadka odporne na tutejszy klimat palmy, ale przykrywający je pył sprawia, że wyglądają jak wyjęte ze zdjęć wykonanych w technice sepii. Nieruchomy krajobraz ożywiają nieco kozy, których hodowlą zajmuje się większość lokalnych rolników. Wkrótce okazuje się jednak, że tymi studzącymi wakacyjny entuzjazm widokami wyspa tylko droczy się ze swoimi gośćmi. Im dalej od lotniska, tym łatwiej dostrzegalne stają się walory Fuerteventury, przyciągające na nią co roku ok. 2,5 mln turystów.

Piasek niczym z Sahary

Szosa FV-1 prowadzi wzdłuż wschodniego brzegu. Gdy na jej 28. kilometrze od lotniska wyjeżdżamy z korytarza wyciosanego w nabrzeżnej skale, naszym oczom ukazują się waniliowe wydmy Parku Naturalnego Corralejo (Parque Natural de Corralejo). Przed nami rozpościera się panorama wypełniona różnej wielkości pagórkami skrzącymi się w blasku słońca. Pojedyncze obłoki na niebie zlewają się z jasnymi kopcami i zdają się wysysać ich zawartość. W skali mikro to świat pojedynczych ziarenek piasku, które turlają się pchane wiejącym nieustannie wiatrem i układają się w regularne wzory przypominające gęstą tarkę.

Wbrew snutym przez wielu historiom tutejszy piach nie pochodzi wcale z Sahary. Owszem, wiejący czasem od Afryki wiatr kalima przynosi drobny pył porwany z pustyni, ale to nie on utworzył Wydmy z Corralejo (Dunas de Corralejo). W rzeczywistości buduje je materiał pochodzenia organicznego, taki sam, jaki wyścieła dno oceanu. Ludzie, którzy mimo zakazu wchodzą na chroniony teren, stąpają zatem po resztkach skorupek i szkieletów organizmów zamieszkujących okoliczne wody miliony lat temu. Dobrze, że do zakrycia śladów stóp tych osób piach potrzebuje znacznie mniej czasu. Niestety, inne ślady ingerencji człowieka są znacznie trwalsze. Naturalne piękno Parku Naturalnego Corralejo zaburzają Hotel Riu Palace Tres Islas i ClubHotel Riu Oliva Beach Resort – dwa potężne kompleksy wypoczynkowe z czasów generała Francisco Franco (1892–1975), które w tej wielkiej piaskownicy umieścił bezlitośnie jakiś szalony planista. Epoka generalissimo minęła, ale pamiątki z tego okresu wciąż istnieją i przynoszą krociowe zyski pochodzącej z Majorki hotelarskiej rodzinie Riu. Rezerwat jest jednak na tyle rozległy (ponad 2,6 tys. ha), że z łatwością znajdziemy miejsca, w których będą nas otaczać jedynie wzgórza z delikatnych, jasnych drobinek piasku i kontrastujący z nimi zielononiebieski Atlantyk.

Gdy zbliżamy się do miasta Corralejo, naszą uwagę przykuwa fotogeniczna wyspa Lobos. Wyrastający z niej stożek wygasłego wulkanu i przejrzysta woda oceanu przywodzą na myśl dominującą nad południowo-zachodnim krańcem Mauritiusa górę Le Morne Brabant. Samo Corralejo budzi w nas mieszane uczucia. Złe wrażenie robi przecinająca je Avenida Nuestra Señora del Carmen. To typowa dla wielu kanaryjskich kurortów ulica ciesząca się popularnością wśród turystów, a wypełniona głośnymi, tandetnymi barami oraz sklepami z podrabianą elektroniką i perfumami. Od tego komercyjnego centrum odcina się na szczęście rozległa i wyciszona strefa hotelowa o niewysokiej zabudowie, której bliżej do dzielnicy willowej niż turystycznej. Przede wszystkim należy odwiedzić jednak wysuniętą w głąb oceanu portową część Corralejo. Ten najstarszy jego fragment zachował dawny, rybacki urok. W plątaninie wąskich uliczek swoje stoliki wystawia co wieczór mnóstwo restauratorów, którzy kuszą spacerowiczów najprzeróżniejszymi specjałami przygotowanymi głównie z tego, co wcześniej z własnych sieci wyciągnęli rybacy. Lampki rozwieszone między domami, uliczni artyści i kuglarze, swojsko udekorowane lokale – wszystko to sprawia, że chce się tędy przechadzać godzinami, a ponieważ stary rejon miasta nie jest rozległy, co chwilę wraca się w te same miejsca, jak podczas błądzenia po labiryncie. Za dnia warto tu przyjść, aby podziwiać odległą o zaledwie 15 km wulkaniczną Lanzarote upstrzoną kropkami białych zabudowań.

Hollywoodzkie pejzaże

Na zdjęciach satelitarnych Fuerteventura wygląda jak kot czający się na sąsiednią Lanzarote. Nasadę jego ogona otula jasny bandaż. Ten opatrunek to pas piaszczystych wzgórz pokrywających przesmyk La Pared (Istmo de la Pared). Wyznacza on początek półwyspu Jandía – podłużnego fragmentu lądu stanowiącego chyba najbardziej malownicze oblicze wyspy. Zmiany w krajobrazie zapowiada już położony przy miejscowości La Lajita zielony ogród zoologiczno-botaniczny Oasis Park Fuerteventura, który otwarto w tym miejscu w 1985 r. Na jego rozległym obszarze spotkać się można oko w oko z przedstawicielami 250 gatunków zwierząt, w tym z krokodylami, hipopotamami, lemurami, żyrafami, wielbłądami, flamingami, orłami czy fokami, a także wziąć udział w pokazach tresury niektórych z nich, m.in. papug czy lwów morskich. To idealny cel na całodniową wycieczkę dla rodzin z dziećmi. Po pokonaniu kilku kilometrów docieramy do gęstego szpaleru soczyście zielonych palm, przez który wjeżdżamy do Costa Calma – bramy do półwyspu Jandía. Tu właśnie zaczyna się kilkunastokilometrowy pas pięknych plaż ciągnących się aż do Morro Jable. Prowadzą do nich liczne, choć czasem znane tylko wtajemniczonym, zjazdy z drogi FV-2. Tutejsze wybrzeże ma niezmiernie różnorodny charakter, dlatego warto zwiedzić kilka jego punktów.

Za najważniejszą na półwyspie uchodzi nie bez powodu wspomniana już plaża Sotavento. Oglądana z punktu widokowego Mirador del Salmo prezentuje się spektakularnie – zupełnie jakby spływała z sąsiednich łagodnych stoków. Fuerteventura toczy tutaj nieustający bój z Atlantykiem, którego prądy próbują odebrać jej fragmenty wybrzeża, ale ona nie daje za wygraną i wciąż dosypuje kolejne masy piachu z sobie tylko znanego źródła. Linię frontu tej walki stanowi rozległa, płytka Laguna Sotavento oddzielona od oceanu cienką mierzeją. Z góry wygląda jak ogromny basen, którego jedną część przeznaczono dla zwykłych plażowiczów, a drugą – do wyłącznego użytku wind- i kitesurferów. W 2013 r. musieli oni jednak czasowo ustąpić miejsca filmowcom. Ridley Scott kręcił wówczas w tym rejonie sceny do obrazu Exodus: Bogowie i królowie z Christianem Bale’em w roli głównej. Reżyser docenił surowe piękno wyspy, które stało się doskonałym tłem dla starotestamentowej opowieści. Dwa lata wcześniej z plenerów Fuerteventury korzystał też Larry Charles, choć jego Dyktator (ze scenariuszem Sachy Barona Cohena) porusza tematy zgoła odmienne niż film o Mojżeszu.

„Chałupy welcome to…”

JHF_0238.jpg

Zabawy z sympatycznymi lemurami w Oasis Park Fuerteventura

©PATRONATO DE TURISMO DE FUER TEVENTURA

Kolejnym punktem na szlaku jest plaża Butihondo (Playa de Butihondo), zwana również plażą Esquinzo (Playa de Esquinzo). W tej okolicy znajdują się dość wysokie klify przedzielone gdzieniegdzie stromymi wydmami. Z ich szczytu widać rozciągnięty w obu kierunkach szeroki piaszczysty brzeg z charakterystycznymi wiatrołapami z kamieni. W zależności od fantazji i nakładu pracy swoich budowniczych przybierają one różne formy: od ułożonych w prostą literę „c” przez pozbawione dachu igloo aż po skomplikowane konstrukcje dwuizbowe, przeznaczone dla kilkuosobowej rodziny. W przeważającej części zajmują je miłośnicy FKK – z niemieckiego Freikörperkultur (Kultura Swobodnego Ciała), czyli ruchu związanego z nudyzmem.


To właśnie Niemcy odkryli Fuerteventurę jako idealne miejsce do spędzania wakacji. Pierwszy hotel na półwyspie Jandía – Casa Atlantica – zbudowało w latach 60. XX w. trzech szalonych przybyszy ze Stuttgartu. Nie licząc kilku skromnych chat rybackich w Morro Jable, było to wówczas zupełne pustkowie, do którego prowadziła wyboista, szutrowa droga. Wkrótce jednak dobry interes zwietrzyli także inni hotelarze i rozpoczął się tu boom inwestycyjny, trwający przez kolejne kilkadziesiąt lat. Mimo rosnącej liczby tradycyjnych turystów, naturyści nadal mogą czuć się tutaj całkowicie swobodnie. W dalszym ciągu najwięcej bywa wśród nich Niemców, dla których FKK stanowi nie tylko zwykłe chodzenie nago, ale cały ruch społeczny, promujący bliskość z naturą. W tym zresztą tkwi urok tej wyspy, która oferuje każdemu luz, wolność od ograniczeń, kontakt z przyrodą i oderwanie od życia codziennego.

Wyspiarskie wino

Powstałego 50 lat temu ośrodka Casa Atlantica już nie ma. Na jego miejscu działa obecnie centrum handlowe o tej samej nazwie, wkomponowane w wielokilometrowy pas hoteli wzniesionych wzdłuż pięknej plaży Matorral (Playa del Matorral), przypominającej niektóre odcinki wybrzeża bałtyckiego. Nawet piach w kolorze écru wygląda niczym sprowadzony z naszego Helu. Gęsta zabudowa nie dodaje uroku tej okolicy, ale cieszy fakt, że znaczną część brzegu między Las Gaviotas i hotelem Robinson Club Jandia Playa pozostawiono w naturalnym stanie. Jedynym przejawem działalności człowieka jest niemal 60-metrowa latarnia morska Morro Jable (Faro de Morro Jable), kilka drewnianych ścieżek służących jako przejście do plaży i mały skwer ze szkieletem wieloryba, wykopanym zapewne gdzieś w pobliżu.

Droga biegnąca między wybrzeżem a hotelami kończy się w Morro Jable – najstarszej miejscowości półwyspu. Mimo bliskości skomercjalizowanej strefy hotelowej, podobnie jak w Corralejo, również i tu udało się odseparować dawną rybacką osadę i utrzymać jej tożsamość. Wzdłuż ciągnącej się nad Atlantykiem promenady stoją stare domostwa przerobione na restauracje, wypełniające się co wieczór klientami oczekującymi czegoś więcej niż potrawy w bufetach ośrodków wypoczynkowych. Warto poprosić w nich kelnera o lampkę wina z Fuerteventury. Choć trudno uwierzyć, że w panujących na niej warunkach da się uprawiać winorośl, znaleźli się śmiałkowie, którzy stawili czoła temu wyzwaniu. Najbardziej znanym z nich jest Juan Francisco Tacoronte Brito, który w położonej w centrum wyspy winnicy La Alcogida produkuje nie więcej niż 2 tys. l różnych gatunków szlachetnego trunku. Spróbować choć jednego z nich powinien każdy enofil odwiedzający archipelag, a najlepiej uczynić to właśnie u stóp górującej nad brzegiem oceanu wysokiej skały, z której szczytu roztacza się wspaniała panorama Morro Jable. Zaraz za nią znajduje się niewielki port, przy którym kończy się asfalt szosy FV-2, a jej rolę przejmuje dziurawa i wyboista droga prowadząca w nieznane. Chodzą jednak słuchy, że i ona ma przejść metamorfozę.

Tajemnica Gustava Wintera

Valle_Betancuria.jpg

Białe zabudowania Betancurii – dawnej stolicy Fuerteventury

©PATRONATO DE TURISMO DE FUER TEVENTURA

Wspomnianą trasą dotrzeć można na przeciwległe, niegościnne wybrzeże półwyspu Jandía. To naznaczona przez żywioły wiatru i wody nadmorska równina, na której udało się postawić człowiekowi zaledwie kilka domów tworzących wioskę Cofete. Za nią wznosi się pasmo kilkusetmetrowych, stromych wzgórz z najwyższym szczytem Fuerteventury, czyli Pico de Jandía (Pico de la Zarza, 807 m n.p.m.). U jego stóp stoi najbardziej chyba zagadkowy budynek tej części archipelagu – Casa Winter (Villa Winter). Tę wielką willę wybudował urodzony w 1893 r. w Neustadt w Szwarcwaldzie, a pracujący na Fuerteventurze od lat 30. XX w. inżynier Gustav Winter. Do dziś historycy i miłośnicy sensacyjnych teorii spierają się żarliwie, jakie było prawdziwe przeznaczenie tego obiektu. Nie wiadomo także, kiedy tak naprawdę go postawiono: przed II wojną światową czy może już po niej (najprawdopodobniej w 1946 r.). Z uwagi na dużą aktywność niemieckich łodzi podwodnych w tym rejonie w czasie działań wojennych, pojawiła się hipoteza, że posiadłość łączy z oceanem tunel, który stanowił bezpieczną przystań dla tych okrętów. Mówi się nawet, że do dziś znajdują się tu ukryte jednostki typu U-Boot z ładunkiem ponad 7 t złota. O ile te przypuszczenia powinno się raczej włożyć między bajki, o tyle odosobnienie willi, przychylność generała Francisco Franco dla nazistów i fakt, że w pobliżu istniało nieduże lądowisko, wskazują, iż rezydencja mogła funkcjonować jako punkt przesiadkowy dla niemieckich zbrodniarzy wojennych uciekających z Europy do Ameryki Południowej. Niezależnie od tego, jaka jest prawda, trzeba przyznać, że to Gustav Winter przyczynił się do rozwoju turystyki na Fuerteventurze. Właśnie od niego trzej wspomniani mieszkańcy Stuttgartu dostali ziemię pod budowę hotelu Casa Atlantico.

Pozostałości czasu zdobywców

Kontynuujemy naszą fascynującą podróż w czasie, aby odkrywać ślady również tej bardziej odległej historii regionu. Do najważniejszych z nich należy założona w 1404 r. Betancuria, dawna stolica wyspy. Nietrudno się domyślić, że swoją nazwę zawdzięcza nazwisku znanego nam już francuskiego żeglarza i odkrywcy Jeana de Béthencourta. Podczas poszukiwań odpowiedniego na założenie osady miejsca, położonego możliwie centralnie i chroniącego przed atakami piratów, dotarł on do niewielkiej doliny otoczonej ze wszystkich stron wzgórzami. Przez prawie 200 lat życie w miasteczku płynęło spokojnie, aż w 1593 r. doszczętnie splądrował je korsarz Jaban de Arraez. Jego mieszkańcy zostali zabici albo pojmani w niewolę. Dziś nic nie przypomina o tych tragicznych wydarzeniach. W latach 80. XX w. miejscowość całkowicie odrestaurowano i obecnie prezentuje się ona wspaniale, choć nieco sztucznie. O ile docenić trzeba wysiłek, jaki włożono w pieczołowitą renowację poszczególnych obiektów, wyczuwa się tu atmosferę skansenu. Na zajmującą niewielką przestrzeń starą część Betancurii składa się kilkanaście śnieżnobiałych budynków, wśród których pierwszoplanową rolę odgrywa Kościół Matki Boskiej z Betancurii (Iglesia de Santa María de Betancuria) z 1410 r. We wznoszących się wzdłuż wąskich, brukowanych uliczek domach działa kilka sklepików z pamiątkami oraz restauracje i kawiarnie z rustykalnymi wnętrzami. Jak na Fuerteventurę znajdziemy tutaj zaskakująco dużo roślinności, dającej cień i wytchnienie od upału w tym bezwietrznym zakątku wyspy. Kilkuset mieszkańców miasteczka pełni raczej funkcję kustoszów tego specyficznego muzeum, które nie podlega żadnemu rozwojowi. Może jednak ta sielska i leniwa atmosfera, zakłócana jedynie krótkimi wizytami turystów, wystarcza tym ludziom do szczęścia…

Moc aloesu

Jean de Béthencourt wylądował w zatoczce, której delikatny łuk otaczają niskie domki rybackiej wsi Ajuy. Mimo gorszącego dla ucha Polaków brzmienia jej nazwy, osada okazuje się nie tylko urokliwa, ale też zachęcająca do dłuższego pobytu. Dużym zaskoczeniem w jej pobliżu jest ciemna plaża, tak odmienna od tych znajdujących się po drugiej stronie wyspy i zdobiących foldery turystyczne. Łódki rybackie – zarówno te unoszące się na powierzchni oceanu, jak i wyciągnięte na brzeg – zachęcają do sesji zdjęciowych. Podczas wędrówki na klif po prawej stronie zatoki dociera się do zaskakujących, przypominających kołacz formacji, stworzonych w wyniku erozji wapiennych skał, które są szczególnie podatne na działanie wody i warunków atmosferycznych. Począwszy od XVI w., były one przez dwa stulecia pozyskiwane i przerabiane w tutejszych piecach na wapno palone, służące jako materiał budowlany na wszystkich Wyspach Kanaryjskich.

W drodze powrotnej warto wstąpić do jednej z licznych jadłodajni w domkach przy plaży, oferujących niewysublimowane, ale jakże smakowite dania ze świeżych owoców morza. Gdyby tylko wartość gastronomiczną miały także aloesy, odgrywałyby one w lokalnej kuchni rolę co najmniej tak ważną jak ryby. Warunki do ich uprawy panują na Fuerteventurze idealne, więc zbiory są duże. Plantacje tych roślin spotkać można w wielu miejscach, ale główne ośrodki produkcji wyrobów z Aloe barbadensis (bo ten gatunek jest najbardziej rozpowszechniony) znajdują się w okolicach miejscowości Tiscamanita i Valles de Ortega. Na bazie żelu pozyskanego z aloesów wytwarza się niezliczone rodzaje środków leczniczych, suplementów diety i kosmetyków. Dobroczynne właściwości tych sukulentów były znane już setki lat temu. Aloesowe produkty umieścił w lukach swoich okrętów Krzysztof Kolumb (1451–1506), gdy na Wyspach Kanaryjskich zaopatrywał się na czas wielkiej wyprawy przez ocean. Dziś stanowią one jeden z najważniejszych towarów eksportowych Fuerteventury.

Niedoceniana perełka

0005_Faro_Toston.jpg

W latarni morskiej El Tostón działa Muzeum Tradycyjnego Rybołówstwa

©PATRONATO DE TURISMO DE FUER TEVENTURA

Wybrzeże na zachód od Corralejo wygląda, jakby ktoś wybierał z niego ląd łyżką do nakładania lodów, bowiem tworzą je liczne zaokrąglone zatoczki o różnej wielkości. Na jego końcu, ok. 20 km od miasta, znajduje się urokliwe El Cotillo. Miejscowość bywa – niestety – często pomijana w trakcie wycieczek po wyspie, gdyż nie leży na głównych trasach zwiedzania. Warto tu przybyć w połowie sierpnia, gdy odbywają się Uroczystości ku czci Matki Boskiej Dobrej Podróży (Fiestas en Honor a Nuestra Señora del Buen Viaje). Ich głównym punktem jest wyjątkowa, niezmiernie barwna i widowiskowa procesja. Podczas niej przenosi się figurę Matki Boskiej miejskimi ulicami na ciemną plażę, a następnie umieszcza ją na łodzi wypływającej na wody Atlantyku. Wydarzenie najlepiej obserwować z wysokiego klifu wieńczącego zatokę. U wejścia do położonego zaraz za nim portu rybackiego w XVIII stuleciu postawiono wieżę obronną, szumnie zwaną Castillo del El Cotillo, czyli Zamek El Cotillo. W rzeczywistości przypomina ona raczej sporych rozmiarów murowany wiatrak pozbawiony skrzydeł. Z pobliskiego urwiska roztacza się wspaniały widok na okolicę. U stóp skały fale oceanu rozbijają się o złotą plażę Aljibe de la Cueva (Playa del Aljibe de la Cueva) i sąsiednią Águilę (Playa del Águila). Tło dla nich stanowi szeroka na parę kilometrów równina, której koniec wyznacza długi, bezimienny grzbiet kilkusetmetrowych wzgórz.

Po przeciwnej stronie El Cotillo odkrywamy natomiast niewielkie malownicze plaże. Prym wiedzie wśród nich La Concha (Playa de la Concha). Jej półokrągły, łagodny kształt i biały piasek obmywany wodami Atlantyku w kolorze karaibskiego likieru blue curaçao tworzą widok wyciskający łzy z oczu (zwłaszcza gdy wieje wiatr). Takich czarujących miejsc w tym rejonie wyspy znajdziemy jeszcze trochę… Wystarczy np. dotrzeć do latarni morskiej El Tostón (Faro de El Tostón) i rozejrzeć się dookoła, aby ujrzeć zapierającą dech w piersiach zatoczkę Marrajo (Caleta del Marrajo).