Magdalena i Sergiusz Pinkwartowie

www.dzieckowdrodze.com

Do najpopularniejszych przekąsek gościnnych Gruzinów należy chaczapuri, a dań głównych – chinkali

« Swoją ojczyznę Gruzini nazywają „Sakartwelo”, czyli „kraj Kartlów”. To fascynujące państwo, pełne pamiątek wielowiekowych dziejów, także po powstałej w IV w. p.n.e. historycznej Kartlii, oszałamiających widoków, dziewiczej przyrody i antycznych legend, stanowi również miejsce niezmiernie gościnne i przyjazne Polakom. »

 

Chociaż Gruzja nie ma nawet 4 mln ludności i jej powierzchnia liczy jedynie prawie 70 tys. km², a leży aż na dalekim pograniczu Europy i Azji, na obszarze Kaukazu Południowego, u wschodnich wybrzeży Morza Czarnego, ma w Polsce swoich zagorzałych wielbicieli. Jej niezwykła kultura i sięgające starożytności dziedzictwo historyczne idą w parze ze wspaniałą kuchnią, cudownym, łagodnym klimatem, majestatycznymi górskimi pejzażami oraz mieszkańcami, którzy ciepło witają przybyszy.

Nocny samolot do Kutaisi ląduje w sercu antycznej Kolchidy, a my od razu po wyjściu na płytę lotniska nabieramy głęboko do płuc ciepłego, południowego powietrza przesyconego egzotycznymi zapachami. W niewielkim porcie lotniczym szybko załatwiamy formalności – kupujemy kartę telefoniczną (połączenia z Gruzji i transfer internetu mogą być bardzo kosztowne, dlatego lepiej zaopatrzyć się w kartę lokalnego operatora), wypożyczamy samochód i ruszamy do pierwszego noclegu.

 

Gość w dom

Postanowiliśmy zamieszkać nie w hotelu, a na kwaterze prywatnej, żeby na własnej skórze doświadczyć słynnej na cały świat gruzińskiej gościnności. Kiedy jednak podjeżdżamy pod tonący w kwiatach domek przy Aleksandryjskiej 2 w Kutaisi, w oknach jest ciemno i nikt nie reaguje na pukanie do drzwi. To co prawda środek nocy, ale skoro mamy rezerwację i uprzedzaliśmy, że będziemy późno, chyba powinni na nas czekać? Wreszcie z domu wychodzi zaspany gospodarz, nieco zakłopotany drapie się w głowę i zaprasza do środka. Kiedy z pokoju wyłania się żona w koszuli nocnej, prosi ją, żeby nastawiła wodę na herbatę dla gości i podała coś do jedzenia. Chrupiemy lawasz, kaukaski chleb, z domowymi powidłami, a gospodarz po rosyjsku pyta, jak minął nam lot, w tym czasie instruując po gruzińsku żonę, ścielącą łóżka w pokoju gościnnym, żeby wybrała dla nas najlepszą pościel. Jakoś się pomieścimy – zwraca się z uśmiechem do nas. Ale jak to?! Przecież zrobiliśmy rezerwację miesiąc temu… Zapomnieliście o naszym przyjeździe? – pytam go podejrzliwie. Nie, my po prostu nie wynajmujemy pokojów gościnnych, ale skoro już jesteście, to przecież nie odmówimy wam dachu nad głową w środku nocy… – wyjaśnił nam gospodarz.

Patrzę raz jeszcze na rezerwację. No tak, nie Aleksandryjska, a Aleksandrowska… Jakieś pięć minut stąd. Nasz niedoszły gospodarz pakuje się z nami do auta. Pokaże nam drogę, żebyśmy znów się nie pomylili. Pod domem z drewnianymi okiennicami stoi Dawit – to u niego mamy rezerwację. Wypatruje nas już od godziny. Prowadzi do kwatery, ale zanim pozwoli nam zniknąć w naszym pokoju, zabiera nas do salonu – suto zastawiony stół, gruzińskie przysmaki na gorąco, na zimno, domowy kompot i wino. Mimo iż dochodzi 2.00 w nocy, przy stole czeka na nas cała rodzina – od babci do małych dzieci. Seniorka rodu nie zna angielskiego, ale zagaduje nas i wypytuje po gruzińsku o podróż, rodzinę. Jej słowa tłumaczy Dawit. Takiego powitania z Gruzją na pewno się nie spodziewaliśmy, a to przecież dopiero początek wyprawy.

 

Kutaisi – pamiątka dawnej świetności

Trzecie największe miasto w Gruzji (po stołecznym Tbilisi i Batumi), mające blisko 150 tys. mieszkańców, z mitologii greckiej znane jest jako Aea (Aia, Ai), gród w Kolchidzie, do którego Argonauci z Jazonem na czele udali się po złote runo. Dlatego na tutejszym głównym placu, imienia króla Dawida Budowniczego (nazywanego przez Gruzinów Dawitem Aghmaszenebelim, 1073–1125), pyszni się fontanna Kolchidy, zwieńczona złoconymi figurkami koni, baranów, tygrysów i innych zwierząt. To powiększone kopie malutkich rzeźb wykonanych ze złota i brązu, które zostały znalezione podczas wykopalisk archeologicznych prowadzonych na terenie całej Gruzji. Oryginały można dziś oglądać w Muzeum Narodowym w Tbilisi. Pomiędzy zwierzętami jest też tamada (mistrz ceremonii obecny w trakcie każdej gruzińskiej uczty), który trzymanym w ręku rogiem pełnym wina wita przybyłych gości.

Dobroczyńca tych ziem, król Dawid Budowniczy, którego imię nosi wspomniany obszerny plac w centrum miasta, ufundował Monastyr Gelati, znajdujący się dziś na obrzeżach Kutaisi. Podania głoszą nawet, że władca osobiście brał udział w budowie klasztoru. Po śmierci został w nim pochowany. Według tradycji w sekretnym miejscu na terenie monastyru złożono później również szczątki słynnej królowej Gruzji, Tamary (Tamar, 1160–1213). Odważna, piękna i roztropna władczyni, zwana czasem gruzińską Kleopatrą, jest dla Gruzinów bohaterką narodową. Na jej ślady natrafimy w całym kraju, nie tylko na współczesnych pomnikach, ale także w zaordynowanych przez nią przedsięwzięciach, które przetrwały w doskonałym stanie przez stulecia – jak choćby majestatyczne skalne miasto-klasztor Wardzia nad rzeką Kurą czy kamienne mosty łukowe w Adżarii. W średniowiecznej królowej kochał się platonicznie gruziński wieszcz narodowy – Szota Rustaweli (ok. 1160/1165–ok. 1216), a siła jego uczucia przetrwała w poemacie napisanym na jej cześć, Rycerz w tygrysiej skórze.

Z położonego centralnie Kutaisi prowadzą dwie drogi. Na wschód, w stronę stolicy kraju –Tbilisi, a także na południowy zachód – do Adżarii, gdzie możemy cieszyć się czarnomorskim słońcem i szukać słynnych herbacianych pól Batumi. To tylko 150 km, ale trzeba wziąć poprawkę na specyfikę gruzińskich dróg i zarezerwować na podróż nieco więcej czasu (ok. 3 godz.), niż gdybyśmy mknęli europejską autostradą. Na prowincji przez drogę tłumnie przechodzą zwierzęta – owce, konie, krowy, drób, a nawet świnie. Kierując samochodem, szybko zorientujemy się również, że równolegle z przepisami ruchu drogowego obowiązuje tu kodeks, według którego większy i szybszy ma pierwszeństwo. A także, że na jezdni, nawet jeśli jest zakręt i pod górę, można wyprzedzać na drugiego, trzeciego, czwartego, a nawet na piątego.

Dzielnica Abanotubani słynie z łaźni siarkowych

Gaumardżos, znaczy: na zdrowie!

Chciałbym wznieść toast za jak najdłuższe życie prezydenta Rosji Władimira Władimirowicza Putina. Niech kolejne kadencje jego niekończącej się prezydentury upływają w zdrowiu, szczęściu i pokoju, a dobry Bóg niech mu pomnaża majątek i szacunek na świecie – mówi tamada, a my spoglądamy po sobie, nie dowierzając własnym uszom.

Przecież niechęć Gruzinów do Rosjan jest znana równie dobrze jak ich wielka atencja wobec Polaków. Ale Ilia, nasz tamada podczas gruzińskiej biesiady w winiarni w górach Małego Kaukazu, wygłosił ten toast z takim samym namaszczeniem, z jakim wcześniej chwalił Lecha Kaczyńskiego, który cieszy się tu wielkim uznaniem (Gruzini do dziś z szacunkiem wspominają gest polskiego prezydenta, który w 2008 r., podczas rosyjskiej inwazji na Gruzję, przyleciał z Warszawy, żeby okazać swoją solidarność; w Batumi ma on nawet wraz z żoną Marią bulwar swojego imienia), a potem urodzoną w Paryżu obecną gruzińską prezydent (od grudnia 2018 r.) Salome Zurabiszwili. Od poprzednich przemów różnił tę tylko jeden szczegół: zamiast pucharu z krwistoczerwonym winem kindzmarauli tamada trzymał w ręku szklankę piwa Kazbegi. Nie przepadam za tym trunkiem, więc sięgnęłam po kieliszek mocnej czaczy – lokalnego alkoholu wytwarzanego z wytłoków winogronowych, przypominającego mocną chorwacką rakiję, ale stanowczym gestem powstrzymał mnie siedzący po mojej prawej stronie Micheil. I wtedy zrozumiałam. Podczas supry – gruzińskiej uczty – nie wypada mówić o kimkolwiek źle. Dlatego zdrowie wrogów, z okolicznościowym toastem, wypija się piwem. Wszyscy wówczas wiedzą, że przekaz jest zupełnie odwrotny i pijemy na pohybel, tyle że z uśmiechem na ustach.

O podobieństwach pomiędzy Polakami a Gruzinami dowiemy się w Gruzji sporo. I to najczęściej od samych mieszkańców tego kaukaskiego kraju, którzy znają na wylot historię zarówno swojego regionu, jak i naszej części Europy. W podobnym czasie mieliśmy rosyjskie zabory. Gruzini też buntowali się w XIX w., a potem w 1918 r. próbowali – choć oni akurat bez powodzenia – wybić się na niepodległość. Podobny mamy również charakter narodowy i tak samo lubimy dobrze zjeść, wypić, pogadać – a temu sprzyjają wielogodzinne gruzińskie supry. Na stół właśnie wjechały pyszne adżarskie chaczapuri. Wyglądają one niczym pizze w kształcie łódek wypełnionych serem, żółtkiem jajka i masłem. Każdy zakątek Gruzji specjalizuje się w swoich odmianach chaczapuri. Adżarskie odzwierciedla specyfikę regionu leżącego nad Morzem Czarnym. Kształt wypieku przywodzi na myśl łódź rybacką, jajko – słońce, a ser – przepiękne złote plaże. Gorące ciasto należy rwać palcami. Potem urwanym kawałkiem miesza się i nabiera słony ser z masłem i ledwie ściętym jajkiem sadzonym, które spoczywa na wierzchu dania.

Placki z nadzieniem przywędrowały na teren dzisiejszej Gruzji wraz z inwazją Cesarstwa Rzymskiego. Stąd też tak wiele podobieństw kaukaskiego wyrobu do włoskiej pizzy. Gdy w 65 r. p.n.e. wojska rzymskie pod wodzą Pompejusza zdobywały Kaukaz, rodowici mieszkańcy podpatrzyli u żołnierzy płaskie placki z mięsnym lub serowym nadzieniem. Danie szybko przyjęło się i rozpowszechniło na całym obszarze, regionalnie przyjmując różne odmiany. Nic dziwnego – w tym regionie od tysięcy lat uprawia się pszenicę oraz produkuje sery, więc wypiek był prostym i powszechnie dostępnym pożywieniem dla ubogich.

Różne warianty tych placków są tak popularną potrawą na Kaukazie, że ekonomiści stworzyli specjalny wskaźnik chaczapuri (po angielsku Khachapuri Index, odpowiednik indeksu Big Maca). Odzwierciedla on inflację na przykładzie podstawowych składników dania: mąki, sera, masła, jajek, mleka i drożdży. Gruzini, którzy swoją kuchnię narodową traktują niezmiernie poważnie, uważają, że chaczapuri to także zwierciadło emocji. Aby wyszło smaczne, trzeba być w wyśmienitym nastroju, nie chować żalu czy gniewu.

Po kolejnym toaście podają chinkali, czyli tutejszą wersję mięsnych pierogów (dużych kołdunów) z bulionem w środku, które lepi się w kształt przypominający kwiat lotosu. Zaraz potem pojawia się w miskach lobio, czyli czerwona fasola na ostro. Na stół wjeżdżają szaszłyki, które zagryzamy zieloną sałatą z cebulą, oraz dojrzałe sery – to wszystko popija się na zmianę winem i lemoniadą.

 

Batumi – czarnomorskie Las Vegas

Gruzini są absolutnie przekonani, że ten niewielki fragment czarnomorskiego wybrzeża, gdzie góry Kaukazu schodzą aż do plaży, to najpiękniejsze miejsce na świecie. Trudno odmówić im racji. Widoki roztaczają się stąd oszałamiające. Im bardziej na południe, tym częściej oprócz pięknych zawijasów alfabetu gruzińskiego znajdziemy napisy tureckie, zachęcające kierowców do wstąpienia na herbatę, świeże chinkali i partyjkę pokera. Czuć już przedsmak tego, co zobaczymy w Batumi, które jest nazywane „czarnomorskim Las Vegas”.

W każdym większym mieście Gruzji – jak Kutaisi, Tbilisi czy Batumi – znajduje się kolejka linowa prowadząca na punkt widokowy. Najpierw jedziemy więc spojrzeć na czarnomorski kurort z góry. Z dolnej stacji Argo Cable Car w centrum miasta (przy ulicy Gogebaszwiliego) na wzgórze Anuria (ok. 250 m n.p.m.) jedzie się kilkanaście minut, podczas których wagonik pokonuje blisko 2,6 km na szczyt. Kiedy tylko wyjechaliśmy spomiędzy budynków, naszym oczom ukazała się rozległa panorama wybrzeża Morza Czarnego. Przy górnej stacji mieści się restauracja ze stolikami na zewnątrz i taras widokowy.

Poza nowoczesną zabudową widać stąd historyczny ogród botaniczny (Batumi Botanical Garden), założony na przełomie XIX i XX w., a otwarty oficjalnie 3 listopada 1912 r. Ścieżka dla zwiedzających wije się serpentynami przez prawdziwą tropikalną puszczę pyszniącą się tysiącami gatunków drzew i kwiatów. W jedną stronę idzie się stromo w dół. Potem trzeba wrócić, ale na zwiedzających czekają meleksy. Rośliny ułożone są strefami – jest przyroda czarnomorska, kaukaska, ale również sekcje Himalajów, Australii, Nowej Zelandii, Ameryki Północnej, Meksyku, Ameryki Południowej, Morza Śródziemnego, rozbudowane ogrody japońskie i chińskie, a nawet… herbata. Nie przypomina może herbacianych pól Batumi z piosenki Filipinek, raczej żywopłot, ale bywa on przydatny, bo tutejsi pracownicy zbierają młode listki do przygotowania aromatycznego naparu.

Pod koniec dwugodzinnego spaceru po ogrodzie zachwyciła nas polanka przy urwisku z ławeczką i widokiem na morze oraz stojące w oddali wieżowce Batumi. Nad bulwarem góruje bajecznie oświetlona 130-metrowa Wieża Alfabetu. Stanowi ona hołd dla unikalnego gruzińskiego pisma, powstałego najprawdopodobniej w IV–V w. Wieża eksponuje piękno jego liter w zapierającej dech w piersiach, nowoczesnej formie. Patrzymy na drapacze chmur ze szkła i betonu, które wyglądają trochę jak przerysowane, nierealne fasady kasyn w Las Vegas, tyle że zamiast na pustyni, położone są tuż nad ciepłym morzem. Prezydent Micheil Saakaszwili – wychowany w USA polityk, z którym wiązano w Gruzji ogromne nadzieje – kochał Batumi. Chciał tu mieć swoją Amerykę, co prawie mu się udało.

Idziemy czarnomorskim nabrzeżem w stronę starej części kurortu i nowoczesnego delfinarium. Po drodze mijamy ruchomy pomnik tutejszych Romea i Julii, czyli Alego i Nino: azerskiego muzułmanina i gruzińskiej chrześcijanki, których połączyła miłość, a rozdzielił zły los. On zginął na wojnie, a ona, wpatrzona w morze, wciąż czeka na ukochanego. Podświetlone statuy co wieczór zaczynają się do siebie zbliżać i przenikają się w miłosnym tańcu, żeby się potem od siebie oddalić. Ali i Nino to bohaterowie azerskiej powieści, najsłynniejszej love story Kaukazu, napisanej przez Lwa Nussimbauma (1905–1942) pod pseudonimem Kurban Said. Wydano ją po raz pierwszy w 1937 r. w Wiedniu w języku niemieckim. W Ali i Nino przedstawiono zróżnicowaną społeczność tego regionu. Bo Batumi, jak wiele miast portowych, od stuleci jest wielokulturowe. Dziś także przyjeżdżają tu Gruzini z Tblilisi, Rosjanie, Ukraińcy, Azerowie, Ormianie, a przede wszystkim Turcy, którzy od przejścia granicznego mają zaledwie 20 km. I to oni są głównymi klientami kasyn i barów, które w „czarnomorskim Las Vegas” wyrosły jak grzyby po deszczu. Kelnerzy serwują klientom słodkawe kindzmarauli, szepcząc zachęcająco do ucha o „ulubionym winie Stalina”, co w tej świątyni kapitalizmu brzmi dość zabawnie.

Ananuri – forteca wznosząca się nad rzeką Aragwi

Argonauci i królowa Tamara

Jedziemy na południowy zachód, w stronę tureckiej granicy. Mijamy nowoczesne hotele stojące przy długiej plaży. Turysta, który trafi na czarnomorską riwierę, może odnieść wrażenie, że znalazł się na południu Hiszpanii – choć na Półwyspie Iberyjskim zieleń nie jest aż tak soczysta jak tu, owiewana kaukaskim wiatrem. Kilkanaście kilometrów za Batumi skręcamy w górę rzeki Czoroch, tuż przy szarym murze starożytnej twierdzy Apsaros lub Apsaruntos (Gonio). Jeśli wierzyć Homerowi, to właśnie tutaj przybił do brzegu grecki statek żaglowo-wiosłowy Argo, którym do Kolchidy wyprawił się Jazon. Argonautom pomogła czarodziejka Medea, córka króla Kolchidy. Z jej pomocą ukradli złote runo – skarb zawieszony na dębie w świętym gaju Aresa – i uciekli ze zdobyczą do Grecji.

Apsaros jeszcze raz znalazło się w orbicie wielkiej historii, gdy ok. 2 tys. lat temu przybył tu św. Maciej (losowo wybrany do grona dwunastu apostołów po samobójczej śmierci Judasza). Jego grób znajduje się ponoć na terenie fortecy, obok małego muzeum archeologicznego z wykopanymi artefaktami – w tym talarem z wizerunkiem króla Polski Zygmunta III Wazy.

Droga na wschód, w kierunku Tbilisi, wije się serpentynami po porośniętych lasem wzgórzach wzdłuż rwącej rzeki, nad którą w XII w. przerzucono kamienne przęsła, nazywane mostami królowej Tamary. O potędze i zaawansowanym rozwoju narodu gruzińskiego przypominają dziś średniowieczne łuki z kamienia nad potokami w górach Adżarii. Mostów jest kilka, warto odwiedzić miejscowości Purtio (Furtio), Czcheri, Macho, Cchemlara (Tskhemlara) i Dandalo, a przede wszystkim Machunceti, miejsce szczególne, bo po drugiej stronie drogi znajduje się imponujący, kilkudziesięciometrowy wodospad.

Nad Cerkwią Cminda Sameba położoną w pobliżu wioski Gergeti dominuje majestatyczny szczyt Kazbeku

Tbilisi z góry i z dołu

W porównaniu do leniwego, rozgrzanego słońcem Batumi Tbilisi to prawdziwa metropolia. Żyje się tu szybko, pod miastem pędzi kolej podziemna, swoim rozmachem przypominająca moskiewskiego molocha. Stolica Gruzji, położona w dolinie rzeki Kury, otoczona jest wzgórzami. Na najważniejsze z nich prowadzą kolejki linowe – zabytkowy funikular z początku XX w. zawiezie nas na górę Mtacminda (ok. 730 m n.p.m.). Na szczycie jest park z wieżą telewizyjną, połączony z wesołym miasteczkiem, gdzie znajduje się ogromny diabelski młyn. Ale i bez niego widoki stąd są obłędne. Warto wybrać się tutaj wieczorem i połączyć zwiedzanie z kolacją w miejscowej restauracji. Był to ulubiony lokal prezydenta Saakaszwilego, który zapraszał do niego swoich najważniejszych gości.

Na zboczu góry znajduje się Panteon Pisarzy i Osób Publicznych Mtacminda, gdzie pochowano licznych gruzińskich i rosyjskich artystów, muzyków i poetów, m.in. dramatopisarza i dyplomatę Aleksandra Gribojedowa (1795–1829) i jego żonę Nino Czawczawadze (1812–1857). Była ona znacznie młodsza od pisarza, piękna i dobrze urodzona, po tragicznej śmierci męża w Teheranie przez blisko 30 lat konsekwentnie odrzucała konkurentów i stała się symbolem nieskończonej wierności małżeńskiej. Mieści się tu także grób matki Stalina, urodzonego w grudniu 1878 r. w gruzińskim Gori – Ketewan (Keke) Geladze (1858–1937), która ostatnie lata przeżyła w Tbilisi. Józef Wissarionowicz Dżugaszwili odwiedził ją dwa lata przed jej śmiercią. Lekarz kobiety zapisał wówczas w pamiętniku ich rozmowę: Mamo, czy pamiętasz naszego cara? Jestem teraz kimś w rodzaju cara. Na te słowa Keke odpowiedziała Stalinowi: Lepiej by było, synku, gdybyś jednak został księdzem.

Na drugim brzegu rzeki Kury, w Parku Europejskim, ma dolną stację nowoczesna kolejka linowa na wzgórze, gdzie znajduje się twierdza Narikala. Obok niej dumnie wznosi się monumentalny pomnik Matki Gruzji (Kartlis Deda). W jednej dłoni postać ta trzyma miecz, żeby odpędzić wrogów, w drugiej – puchar z winem, aby powitać przyjaciół. Ze szczytu dobrze widać stojący na skalistym urwisku nad Kurą XIII-wieczny Kościół Metechi z pomnikiem króla Wachtanga Gorgasali (ok. 440–502). Z kolei wśród uliczek Starego Tbilisi kryje się Cerkiew Anczischati z początku VI stulecia ze świętą ikoną Chrystusa, która zgodnie z legendą sama się napisała.

Stąd już blisko do… Warszawy. To miejsce, które kilka lat temu stało się ważnym punktem na mapie Tbilisi. Założony i prowadzony przez Polkę, Annę Gajdę, „Bar Warszawa”, zlokalizowany niedaleko serca miasta, placu Wolności (Tawisuplebis moedani), pokochali nie tylko mieszkający tu Polacy, ale i Gruzini. Można się w nim napić gruzińskiej czaczy i zjeść polskie zakąski, a gwar rozmów nie ustaje do samego rana. Po tylu wrażeniach cielesnych i duchowych następnego dnia o poranku warto odwiedzić tbiliskie łaźnie siarkowe, znane już od VI w. Kąpiel w wodzie o temperaturze ok. 35–40°C to nie tylko doskonały relaks i odprężenie dla naszych mięśni, ale także możliwość spędzenia czasu w miłym towarzystwie. Za niewielką opłatą skorzystamy z publicznych i prywatnych łaźni oraz masaży, żeby odzyskać siły na kolejny dzień.

 

Gruzińska Droga Wojenna

Jeśli ktoś szuka emocji większych niż zwykłe zwiedzanie wspaniałych zabytków, powinien wybrać się na wycieczkę Gruzińską Drogą Wojenną (Sakartwelos Samchedro Gza), biegnącą u stóp najwyższych szczytów Wielkiego Kaukazu. My też ruszyliśmy na północ od Tbilisi, w stronę ośnieżonego pięciotysięcznika Kazbek, którego strome skały posłużyły w zamierzchłych czasach bogom do ukarania tytana Amiraniego (herosa z mitologii gruzińskiej, protoplasty greckiego Prometeusza) za podarowanie ludziom ognia i uczenie ich podstaw metalurgii.

Zatrzymaliśmy się w Mcchecie, dawnej stolicy Gruzji, żeby odwiedzić Katedrę Sweti Cchoweli, przez stulecia miejsce koronacji i pochówku władców Gruzji. Wspaniałą świątynię wzniesiono w latach 1010–1029 na miejscu pierwszego kościoła chrześcijańskiego w Gruzji, zbudowanego w IV w. Według legendy Elizeusz, Żyd z Mcchety, wyruszył stąd do Jerozolimy, żeby bronić Chrystusa przed sądem Piłata, lecz zdążył dotrzeć do Świętego Miasta dopiero w chwili ukrzyżowania. Od rzymskiego żołnierza odkupił szatę Chrystusa i zabrał ją do Gruzji.

Dotarliśmy do Monastyru Dżwari, zabytkowego klasztoru z końca VI stulecia, stojącego na wysokim, skalistym wzgórzu górującym nad Mcchetą. Widać stąd dokładnie, jak łączą się opływające historyczne miasto rzeki Aragwi i Kura. To pierwsza w regionie budowla sakralna na planie krzyża greckiego, unikatowy obiekt na liście stu najbardziej zagrożonych zniszczeniem zabytków świata. Na zewnątrz wieje potwornie silny kaukaski wiatr, wewnątrz jest już tylko pełna skupienia cisza wśród świec, kadzideł i świętych ikon.

Wyruszyliśmy stąd dalej wybudowaną przez Rosjan Gruzińską Drogą Wojenną, która prowadzi przez granicę, do Władykaukazu w Osetii Północnej (autonomicznej republiki wchodzącej w skład Federacji Rosyjskiej). Carskie wojska maszerowały tędy na początku XIX w., w 2008 r. Rosjanie powtórzyli ten sam manewr. Szosa jest całkiem wygodna, jedzie się nią sprawnie, aż do pierwszych dziur, 80 km przed granicą. Potem zaczyna wić się wśród zaśnieżonych pól. Mijamy tureckie, ukraińskie, azerskie i rosyjskie tiry stojące w wielokilometrowej kolejce do przejścia granicznego. To już zupełnie inna Gruzja. Turystów nie ma tu prawie wcale, są za to oszałamiające widoki, baranie czapy ogorzałych pasterzy, które można przymierzać za pół lari, czyli mniej więcej 60 gr, i babuszki z okolicznych wsi sprzedające bardzo tanio rękodzieło i lokalne przysmaki.

Po drodze warto zobaczyć twierdzę Ananuri nad rzeką Aragwi i słynną XIV-wieczną Cerkiew Cminda Sameba (Świętej Trójcy) wznoszącą się niedaleko wioski Gergeti u stóp Kazbeku (5033,8 m n.p.m.). Położony malowniczo na wysokości 2170 m n.p.m. kościół to miejsce znane z pocztówek i jeden z najważniejszych symboli Gruzji, a także popularne miejsce trekkingów. Do świątyni wiedzie 1,5-godzinny szlak widokowy, idealny dla miłośników górskich wędrówek. Podobno w czasach zagrożenia to właśnie do niedostępnej Cerkwi Cminda Sameba przewożono bezcenne pamiątki sakralne z Mcchety, m.in. słynny krzyż świętej Nino. Dziś odnaleźć tutaj można spokój i przestrzeń do kontemplacji. Wobec skalnych ścian i potęgi otaczającej przyrody ten maleńki, zbudowany pracą rąk ludzkich kościółek z dzwonnicą wygląda jak nic nieznacząca drobinka. A jednak trwa od stuleci, nieprzerwanie dając odwiedzającym go wędrowcom nadzieję, że gdy będziemy kierować się wiarą i pracowitością, pozostanie po nas ślad.