Paweł Kunz 

www.panpodroznik.com

« Plus 25°C kontra minus 40°C. Budowle z klocków LEGO kontra budowle igloo z brył lodu. Owce i pospolite krowy kontra piżmowoły i niedźwiedzie polarne. Rowery kontra psie zaprzęgi. Kosmopolityczna stolica w sercu Europy kontra rejon zwany „Ultima Thule”, czyli końcem znanego świata. »

To niewiarygodne, ale wszystkie te określenia, rzeczy, zwierzęta i miejsca dotyczą jednego organizmu państwowego, który w teorii jest nam doskonale znany…  

Królestwo Danii (Kongeriget Danmark) jednak niejedno ma imię. I mimo blisko 4 tys. km odległości, oceanu i mórz, które dzielą Rønne od Qaanaaq (dawniej Thule) – piwo Faxe smakuje tak samo wybornie na Bornholmie, jak i na Grenlandii.

ROWEROWY RAJ NA BAŁTYKU

Latem modlimy się o to, aby nie wiało. Bo jak wieje, to turyści mniej chętnie wypożyczają rowery – opowiada mi Magnus.

Siedzimy nieopodal wędzarni w Gudhjem, wcinamy resztki z bufetu rybnego i gapimy się na wiatrak, który ponoć jest największy w całej Danii. Kalendarz pokazuje końcówkę czerwca, słońce nienachalnie operuje na niebie, a ja mam wrażenie, że wszystkie atrakcje Bornholmu mogę zwiedzić w dosłownie kilka dni z wysokości rowerowego siodełka.

Wyspa położona jest zaledwie 100 km na północ od polskiego wybrzeża. Przypłynąłem tutaj promem z Kołobrzegu, mając w planie absolutny luz: niespieszne wizyty na plażach, kosztowanie specjałów lokalnej kuchni i odkrywanie kolejnych małych muzeów. Plan nie jest trudny do zrealizowania: infrastruktura turystyczna na wyspie jest wzorcowa.

I nie tylko mam na myśli przejrzyste oznakowanie atrakcji, mapy, ulotki, broszury (niektóre nawet w języku polskim!), lecz także to nieuchwytne na pierwszy rzut oka poczucie, że turysta nie jest tutaj ciałem obcym, maszynką do wydawania pieniędzy. Jest kimś więcej: skoro zawitał na środek Bałtyku, to spróbujmy umożliwić mu przywiezienie z tego wyjazdu pięknych wspomnień.

* * *

Podejście do turystów na duńskim Bornholmie? Dojechałem do Snogebæk, chcąc przekonać się na własnej skórze, czy piasek na plaży Dueodde jest tak drobny, że wykorzystywano go w klepsydrach. Ale co zrobić z rowerem? Rozglądam się dookoła, szukam miejsca do bezpiecznego zapięcia mojego jednośladu. Słyszę kobiecy głos, którego właścicielka stoi na tarasie domku letniskowego i perfekcyjnym angielskim proponuje mi pomoc: Nie musisz przypinać. Oprzyj go tutaj, o mój taras. Ja i tak tu jestem cały czas, chcę skończyć książkę. I tym sposobem mogłem spędzić spokojnie blisko trzy godziny na bałtyckiej plaży, która śmiało może konkurować z bardziej renomowaną – spod znaku Grecji, Cypru czy Hiszpanii.

Na Bornholmie czas płynie nieco inaczej niż w kontynentalnej Danii. Tutaj nikomu się nie spieszy, na drzwiach do DBJ Museum (Muzeum Kolei Bornholmskiej) w Nexø wita mnie kartka z odręcznym rysunkiem, przedstawiającym siusiającego mężczyznę (!), opatrzona podpisem: wracam za 10–20 min. Poczekałem. W nagrodę zostałem uraczony opowieścią o Bornholmskiej Kolei Żelaznej (De Bornholmske Jernbaner – DBJ) i mogłem przymierzyć czapkę zawiadowcy stacji. Dzięki, Karl!

Krzyczę, ile sił w płucach. Zwielokrotnione echo odbija się od ścian i wraca do mnie w zupełnie innej postaci. Duża frajda, więc powtarzam czynność. Już rozumiem, dlaczego Ekkodalen (Dolina Echa) nosi taką właśnie nazwę. Magazyny turystyczne, przewodniki oraz blogi podróżnicze jednoznacznie wskazują, że najciekawszy efekt można usłyszeć, wydając z siebie „odgłosy paszczą” tuż obok kamiennych schodków i studni, nad którą wyryto napis upamiętniający Hansa Christiana Ørsteda (1777–1851), duńskiego fizyka doświadczalnego oraz chemika, najbardziej znanego z odkrycia zjawiska elektromagnetyzmu. Potwierdzam to mocą resztek krzyku w płucach!

Gdzie jeszcze poniosła mnie fantazja, wsparta rowerem i czasem wolnym na Bornholmie? Na północ, w poszukiwaniu kolejnych cudów natury. Padło na Święte Skały, czyli Helligdomsklipperne, kuszące dzikością przyrody i fantazyjnymi formacjami skalnymi. A ponieważ miejsce jest ze wszech miar godne uwagi, postanowiłem podwoić przyjemność zwiedzania, decydując się na rejs statkiem wycieczkowym, który dosłownie wpływa do jaskiń w skałach. Wisienką na torcie było obcowanie z rzeźbami, rękodziełem i malarstwem, czyli wizyta w Muzeum Sztuki Bornholmu (Bornholms Kunstmuseum) w Gudhjem, urokliwie ulokowanym na szczycie klifów.

Naładowany pozytywną energią zastanawiam się nad fenomenem Królestwa Danii, którego atrybuty znajduję nie tylko w stolicy Bornholmu Rønne, lecz także w stolicy Grenlandii, kilka miesięcy później. Lecz nie uprzedzajmy faktów…

COŚ DLA MAŁYCH? COŚ DLA DUŻYCH!

Nie umiem powstrzymać radości. Gdyby nie uszy, mój uśmiech otaczałby całą głowę niczym wesoła obręcz. Jestem w Billund, minąłem właśnie postać pirata naturalnej wielkości, dość mocno przypominającego Jacka Sparrowa z serii filmów Piraci z Karaibów. Zawadiacka mina, kolory, wszystko się zgadza. Ale to nie sobowtór Johnny’ego Deppa, lecz figura wykonana z klocków LEGO. Tuż obok – statek, a w tle sporych rozmiarów średniowieczny zamek. Wszystko zbudowane z różnobarwnych, plastikowych klocków. Pamiętasz teledysk do „Fell in Love With a Girl”, ten z klockami? – emocjonuje się moja towarzyszka podróży. Czuję się jak w środku nagrania The White Stripes – dodaje. W pełni rozumiem jej ekscytację, ponieważ miejsce w Danii, w którym aktualnie się znajdujemy, nikogo nie pozostawia obojętnym: nawet tych, którzy dawno temu przestali bawić się LEGO, a ich PESEL ma cyferkę 8 (lub nawet 7) z przodu. 

Ile kosztuje kolorowe szczęście, podszyte dziecięcą radością z powrotu – chociaż na chwilę – do czasów beztroski? Otóż 330 koron duńskich, czyli nieco ponad 190 zł. To cena biletu wstępu do LEGOLAND Billund Resort: miejsca, które jest marzeniem miłośników kolorowych klocków, pozwalających wyczarować cały świat. Na pozór to dość droga zabawa: wizyta w zestawie rodzinnym (2+2) plus dojazd, parking, jedzenie. Ale wystarczą dwie magiczne sztuczki… i cena może być przyjemniejsza dla polskiego budżetu przeznaczonego na wyjazd.

Pierwsza? Spod znaku FR, czyli taniej linii lotniczej Ryanair. Bezpośrednie loty do Billund z Gdańska, Krakowa, Poznania czy Wrocławia można upolować nawet za kilkadziesiąt złotych w dwie strony. Druga? Kod 110319, który po wpisaniu na stronie LEGOLAND Billund Resort podczas zakupu biletów pozwolił na podwojenie stanu posiadania: za każdy kupiony bilet, drugi był gratis.

I właśnie dzięki takim sztuczkom spełnienie marzeń niepełnoletnich – i tych całkiem dorosłych – odbyło się bez rozbijania skarbonki. Dla szukających oszczędności: w 2024 r. kod będzie inny. Gdzie go znaleźć? Najprostsza odpowiedź brzmi: w internecie.

* * *

Podziwiam projekt i skalę realizacji duńskiej atrakcji. Tutaj wszystko przygotowane jest pod bezproblemową obsługę turystów w każdym wieku. Pojemne parkingi, miejsce na zostawienie niepotrzebnych plecaków i bagaży, przyjazna obsługa, która niejedno już widziała i jest zaprawiona w bojach, jednocześnie gotowa do likwidacji najgorszej możliwej rzeczy: łez na twarzy odwiedzających LEGOLAND Billund Resort dzieci.

Rzucamy się z moją towarzyszką w wir aktywnego zwiedzania. Trzy godziny później, dwie kolejki górskie później, jedną poplamioną koszulkę później (Najmocniej pana przepraszam, syn przypadkowo na pana wpadł z tym lodem) jestem przekonany, że gdybym mieszkał w Danii, to w moim portfelu rozgościłaby się roczna karta wstępu do LEGOLAND Billund Resort. I stawiam lody pistacjowe tym, którzy twierdzą, że byliby szybko w stanie znudzić się ofertą tego parku rozrywki.

Wisienką na torcie, zwłaszcza dla wytrawnych podróżników, jest Miniland, czyli świat w pigułce. Przed oczami mam miniaturowe modele najsłynniejszych miejsc i obiektów, które można spotkać w trakcie podróży dookoła globu – wszystko w jednej, skondensowanej dawce, tej spod znaku kolorowych klocków LEGO. Mniej więcej 20 min kontemplacji, przerwanej tylko dlatego, że nie chciałem przegapić innych atrakcji w Billund, minęło błyskawicznie. Sądząc po setkach, tysiącach zdjęć, które są wykonywane właśnie tutaj przez wszystkich odwiedzających, to jedno z najbardziej instagramowych miejsc w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. 

NAJWYŻSZY/NAJNIŻSZY

– To tutaj?

– Tak!

– Najwyższy punkt kraju?

– Teoretycznie tak…

– Dlaczego teoretycznie?

– Ponieważ kurhan powoduje zwiększenie wysokości wzgórza do 172,54 m n.p.m. Ale licząc bez kurhanu, Yding Skovhøj mierzy 170,77 m n.p.m.

– Zatem?

– Zatem Møllehøj jest wyższy, licząc naturalne wzniesienia kontynentalnej Danii.

– O ile?

– O dziewięć centymetrów, mój drogi kolego.

Dziewięć centymetrów… Tyle mniej więcej liczy sobie mój palec serdeczny, ten od obrączki. To kolejny dowód na to, że niekiedy coś małego może mieć duże znaczenie.

Powyższa rozmowa to fragment większej dyskusji, którą ucinam sobie z moim duńskim znajomym, realizując projekt Korony Europy, czyli wejścia na najwyższy szczyt każdego kraju położonego na naszym kontynencie. Ole Jørgensen okazuje się przemiłym towarzyszem: wspólnie postanowiliśmy rozwiązać ten spór poprzez krajoznawczą wycieczkę do obu tych miejsc. Opowiadam mu o najwyższym punkcie Polski, wspominam o wysokości 2499 m n.p.m., wspólnie śmiejemy się, że Rysy są jednak nieco wyższe niż nasze najbliższe cele w Jutlandii (Jyske Halvø, Jylland).

Malutka Dania okazuje się ciężkim orzechem do zgryzienia w tym temacie. I, oczywiście, nie o „oszałamiającą wysokość” jej najwyższego wzniesienia chodzi – zakładam, że w Polsce większe górki mamy za oknem w tysiącach miejsc, gdy zimą zjeżdżamy z nich na sankach. Trudność tkwi w precyzyjnym ustaleniu, czy za najwyższą górę Danii uznać Yding Skovhøj, Møllehøj, a może Slættaratindur (po polsku Płaski Szczyt) na Wyspach Owczych (duń. Færøerne, po farersku Føroyar), wznoszący się 880 m n.p.m., lub wręcz grenlandzką Górę Gunnbjørna (Gunnbjørns Fjeld), która legitymuje się budzącą respekt wysokością 3694 m n.p.m. Tutaj geografia miesza się nieco z geopolityką: wszystko zależy od przyjętych kryteriów państwowości oraz terytoriów zależnych i autonomicznych Danii.

W drodze z „najwyższego” duńskiego punktu do kolejnego rozglądam się dookoła. Widzę zieleń pól, rolnicze skiby ziemi, podcięte lemieszem pługa. Krowy pasące się na najbliższej łące leniwie spoglądają w moją stronę, nie przerywając żucia i kontemplacji. Dominuje cisza, spokój, odcięcie od bodźców zewnętrznych. Mam wrażenie, że to wręcz idealne miejsce do tego, aby rozłożyć koc i po prostu chłonąć ów sielski pejzaż wschodniej Jutlandii, który może kojarzyć się z dobrze pojętą turystyką wiejską.

W czasach poszukiwania jakżeż modnego (duńskiego!) hygge, owej wewnętrznej równowagi, hołubienia przeciętności, które jest swoistym błogostanem – Półwysep Jutlandzki kusi świadomych turystów taką właśnie otoczką. Czyż to nie doskonała odskocznia od współczesnego świata, zapraszająca do nieco wolniejszego, uważniejszego podejścia do miejsc, które możemy określić jako atrakcję turystyczną? 

To była pouczająca wycieczka. Zwłaszcza że mówimy o punktach odległych od siebie zaledwie o kilka kilometrów.

* * *

Jutlandia Środkowa (Midtjylland) i Północna (Nordjylland) to nie tylko sielskie, anielskie miejsca. Dwa dni po iście alpinistycznych wrażeniach i zdobyciu bez butli tlenowej i zakładania obozów pośrednich najwyższych szczytów Danii (w porządku, ironia zbędna: przypomnę, wzgórza nie liczą sobie nawet 200 m wysokości), próbuję nie zabić się na fali, niosącej moją deskę w zatoce nieopodal Ringkøbing.

Wiatr daje odczuć, że to on dyktuje warunki, a liczne żagle unoszące się nad wodą wskazują na to, że nie jestem jedyną osobą, która mocuje się z warunkami atmosferycznymi w jednym z najlepszych spotów windsurfingowych w całej kontynentalnej Danii. Ponieważ lepiej czuję się na lądzie niż na wodzie, dość szybko postanawiam zakończyć swoją przygodę z deską i żaglem, pakuję więc sprzęt do bagażnika samochodu i melduję się niecałe dwie godziny później w Aarhus. Resztę dnia spędzam w genialnym Moesgaard Museum, zanurzam się w czasach prehistorii, mając za przewodnika specjalistę od archeologii i etnografii.

Z chęcią opowiedziałbym też o atrakcjach kulinarnych Aarhus, które może poszczycić się czterema restauracjami wyróżnionymi gwiazdkami w prestiżowym przewodniku Michelin. Niestety, próba telefonicznego zarezerwowania stolika w „Frederikshøj” na najbliższy weekend (kalendarz wskazywał środę) spowodowała paroksyzmy śmiechu u osoby, która odebrała telefon. Zapraszamy! Najbliższy wolny termin i stolik mamy za mniej więcej siedem tygodni. Cóż, następnym razem. Może to będzie kluczowy argument, aby znów zawitać w ten rejon Danii? 

STOLICA PEŁNA ŻYCIA

Lubię Kopenhagę. Nie jest tak przytłaczająca swoją tkanką miejską, jak wiele innych europejskich stolic. To miasto rowerów. Mało tu kiczu, dużo wysmakowanych miejsc, zaułków, galerii sztuki, tematycznych kawiarni, restauracji z duszą i renomą. Każdy może odnaleźć swój sposób na duńską rozrywkę w stylu, który mu odpowiada. Tani bar z kartą dań mieszczącą się na jednej stronie? A może wizyta w najsłynniejszej i najlepszej restauracji świata (wyróżnionej trzema gwiazdkami Michelin), czyli „Nomie” (która właśnie zmienia koncept działania z fine dining na laboratorium kulinarne, więc sezon 2024 będzie ostatnim w dotychczasowej formie)?

Sacrum miesza się tu z profanum, a ja w pełni akceptuję taką różnorodność. Właśnie wróciłem z kultowego parku rozrywki, czyli ogrodów Tivoli, a w głowie wciąż wiruje mi cały świat. Dla miłośników atrakcji, które w Polsce możemy spotkać m.in. w Energylandii, to pozycja obowiązkowa. Dla wszystkich pozostałych: warto mierzyć siły na zamiary. Skusiłem się na przejażdżkę The Milky Way Express, w zestawie z The Demon i The Golden Tower. I już wiem, dlaczego mój żołądek miał złe przeczucia.

* * *

W kontrze do Tivoli urządziłem sobie małe polowanie z aparatem fotograficznym, za cel obierając Nyhavn (dosł. Nowy Port) i piękne, kolorowe kamienice. Lekko przytłoczony potokiem ludzkich głów postanowiłem przemieścić się do Indre By, gdzie odnalazłem spokój i mnóstwo malutkich uliczek z charakterem. Oczywistym kierunkiem zwiedzania stolicy Danii były również okolice zamku królewskiego Rosenborg, które uwielbiam nie tylko za muzeum, lecz przede wszystkim za klimatyczny park. Co ciekawe, Kopenhaga kusi turystów takimi właśnie smaczkami – starannie zaplanowaną roślinnością parkową, gustownymi ławeczkami, kanałami z łódkami (koniecznie zajrzyjcie na obie strony kanału Christianshavns w dzielnicy Christianshavn!).

Musisz odwiedzić Den Blå Planet – pisze mi Christina, pół-Dunka, pół-Szwedka, która swój czas dzieli między Kopenhagę, Sztokholm i norweskie Tromsø. Idę więc, skuszony rekomendacją znajomej. I wracam usatysfakcjonowany trzy godziny później: duńskie oceanarium narodowe spełnia pokładane w nim nadzieje na rozrywkę i naukę. Den Blå Planet nie jest innowacyjne – to nieco inna liga niż tego typu obiekt chociażby w portugalskiej Lizbonie – ale obserwowanie płaszczek, ośmiornic czy piraruku (arapaimy), jednej z największych słodkowodnych ryb świata, to nie jest typ rozrywki, którego bym sobie odmówił.

* * *

Zastanawiam się, czy Christiania w dalszym ciągu jest miejscem do polecenia dla tych, którzy w turystyce szukają nieoczywistości. Nie mam w tym temacie jednoznacznej odpowiedzi: azyl niezależnych artystów, społeczności kontestującej normy, przedstawicieli alternatywy – wszyscy skupieni w ramach jednej dzielnicy Kopenhagi – może przyciągać wzrok.

Trudno również nie zauważyć, że do ideałów ruchu hippisowskiego, anarchistycznego wkradła się nieco komercja. I miejsce, które kiedyś było symbolem, aktualnie nieco odcina kupony od dawnego miana stolicy kultury alternatywnej. Zatem, wchodzisz na własne ryzyko: albo będziesz zachwycony, albo się rozczarujesz.

Nie przewiduję jednak, żeby ktokolwiek był rozczarowany wizytą w miejscu, które położone jest ponad 1,3 tys. km na północ od Kopenhagi. I właśnie tam obieram swój podróżniczy kurs podczas eksploracji Kongeriget Danmark, prewencyjnie pakując do plecaka spory zapas ubrań na wypadek niepogody.

TAM, GDZIE DESZCZ I WIATR ROZDAJĄ KARTY

Mawiają, że to archipelag cudów. Dla jednych: skrawek ziemi na niegościnnym Atlantyku, 18 wulkanicznych wysp na końcu świata. Dla innych: dowód na to, że Bóg był bardzo hojny dla Færøerne, rozdzielając przyrodnicze cuda. Strome klify, jaskinie, całkiem spore przewyższenia, ocean igrający z bazaltem. Widoki, które zapadają na długo w pamięć. I pogoda, która pokazuje wszystkim turystom, że nie ma czegoś takiego jak złe warunki do zwiedzania: co najwyżej jesteśmy nieodpowiednio ubrani.

Wysiadam z samolotu na lotnisku na wyspie Vágar i zastanawiam się na ile Wyspy Owcze – będąc terytorium autonomicznym Królestwa Danii – mają wspólny mianownik z przewidywalną, na wskroś europejską Danią kontynentalną, a na ile jest to kohabitacja, definiowana jako nieformalne „życie razem” w duńskiej rodzinie, z zachowaniem odrębności. 

Pytasz, czym różnią się Farerzy od Duńczyków z kontynentu? Przede wszystkim sposobem życia – śmieje się Sabina Poulsen, najbardziej znana Polka na Wyspach Owczych, która mieszka tutaj od 18 lat. W Danii muszę się tydzień wcześniej na kawę z kimś umawiać. U nas, na Farojach, po prostu idziesz bez zapowiedzi i albo zastajesz kogoś w domu i pijesz z nim kawę, albo go nie ma i po prostu wpadniesz na drugi dzień – dodaje.

Sznureczków splatających kontynentalną Danię z Wyspami Owczymi i powodujących jednocześnie różnice kulturowe jest więcej. Niektóre nie są oczywiste: przeciętny Duńczyk traktuje przeciętnego Farera trochę jak młodszego brata, tego wychowanego na wsi. Ale miejscowi coraz częściej zwracają uwagę na turystyczne analogie nie tyle z Danią, co z Islandią – boją się, że ich mała ojczyzna stanie się kolejnym celem tysięcy turystów z Europy i Azji. Efektem takiej inwazji może być skuteczne zburzenie panującego tu nastroju przewidywalności i stabilności. Aczkolwiek nie dajmy się zwieść pozorom: dłuższy pobyt w takim miejscu to suma kompromisów, gdzie codzienność, odosobnienie, aura (zwłaszcza w zimowych miesiącach) potrafią mocno dać w kość.

Oczywiście, w ślad za turystami idą pieniądze, rozwój, dobrobyt. Tylko czy aby na pewno są to najważniejsze rzeczy dla Farerów, którzy przede wszystkim cenią sobie święty spokój i możliwość celebrowania swojego hygge w miejscach, które zdecydowanie nie należą do tuzinkowych?

Mieszkańcy Wysp Owczych manifestują swoją odrębność od kontynentalnej Danii. Tutaj wszystko jest inne, tutaj wciąż nie zamyka się drzwi na klucz (Kto mi wejdzie do domu? Co najwyżej sąsiad…), tutaj mogą czuć dumę z prostego życia w surowym i pięknym rejonie świata. I mają ku temu solidne podstawy, o czym przekonuję się chociażby na wysepce Mykines (Myggenæs), podczas fotopolowania na maskonury (ptaki wodne z rodziny alk). Okazuje się, że jest to prostsze od wspomnień islandzkich podchodów do tych płochliwych zwierząt. Kadry są tu oszałamiające, a dzikość przyrody w połączeniu z zielenią trawiastych dachów tworzą niezapomnianą scenerię.

* * *

Znam sporo miejsc, które mogę określić mianem „końca świata”. Tjørnuvík (Tjørnevig) to zdecydowanie jedno z nich. Osada wygląda niczym z opowieści o wikingach. Małe domki przycupnięte między wzgórzami, klifami i zatoką to tylko preludium do oszałamiającej panoramy ze skalnymi iglicami Risin i Kellingin (71 i 69 m n.p.m.) w tle. Słynny Olbrzym i Wiedźma pilnują okolicy, stanowiąc dominantę na prawie każdym zdjęciu.

Byłeś w okolicach Tjørnuvík i nie zajrzałeś do Hansa Esberna? Niewybaczalny błąd! – kwituje stanowczo moje opowieści Sabina Poulsen, mrugając do mnie porozumiewawczo okiem. Hans to starszy pan, człowiek legenda, który w swoim malutkim, farerskim domku podaje wafle z dżemem rabarbarowym, za które można (ponoć) dać się pokroić. Na żądnych wrażeń czekają historie o grindwalach, na tych nieco mniej wrażliwych opowieści o jego czapce, z którą się nie rozstaje. Na wszystkich pozostałych – wafle. Cóż, kolejny powód, aby wrócić na Wyspy Owcze…

Zastanawiam się, czy schodzenie z utartego szlaku obowiązkowych punktów do odwiedzenia na Farojach to dobry pomysł. I dochodzę do wniosku, że idealnie zrobić podróżniczy miks: wymieszać te najsłynniejsze lokalizacje z czymś, co będzie swoistym, prywatnym, turystycznym odkryciem.

Nie wyobrażam sobie wyjazdu na Wyspy Owcze bez złapania w kadr wodospadu Bøsdalafossur, gdzie woda z jeziora wpada wprost do oceanu. Dojść w pobliże tego cudu natury można na kilka sposobów. Równie ciężko byłoby mi zrezygnować z wizyt w malutkich wioskach, gdzie nie docierają wypożyczonymi samochodami turyści, którzy w swoim planie podróży mają tylko zaznaczone punkty X, Y i Z, a spontaniczne odkrycia zostawiają na inny wyjazd. Łączę więc skutecznie kropki miejsc oczywistych z tymi, które być może dopiero czekają na docenienie.

Dla porządku: nie jestem bez grzechu pokusy odwiedzenia najbardziej oczywistych punktów. Zachwycam się wyspą Kalsoy (Kalsø) i słynną latarnią morską Kallur, wspominając kadry z filmu Nie czas umierać (2021 r.) o przygodach agenta 007. Oczywistym celem jest też Saksun (Saksen), z wodospadem nad wioską i szafirową laguną Pollurin – ale poza tym lubię po prostu zatrzymać się gdziekolwiek i rozejrzeć dookoła: niekiedy czeka na mnie miła niespodzianka. Tak jak chociażby okolice… aresztu w Mjørkadalur, które podziwiałem podczas jazdy samochodem ze stolicy archipelagu Thorshavn (po farersku Tórshavn).

Nie jestem w tych peregrynacjach odosobniony. Wspomniana już Sabina Poulsen rozpromienia się, gdy rozmawiam z nią o farerskich ciekawostkach. To jedno z moich prywatnych odkryć, buzia sama mi się śmieje. Najlepszą miejscówką jest parking nad więzieniem. Widok na fiord łamie każdego, nawet farerskiego bandytę, który siedzi za nieopłacenie alimentów, bo przecież u nas, na Wyspach Owczych, nie ma prawie przestępczości – opowiada Sabina. Tak prawi osoba, która sama określa się mianem polskiego tubylca na Wyspach Owczych. Nie mogę się z nią nie zgodzić.

GRENLANDIA? TU WSZYSTKO JEST NA OPAK!

To nie jest takie proste. Góry lodowe są zdradliwe. Jedna z nich, która rozpoczęła swój żywot właśnie tutaj, nieopodal Sermeq Kujalleq, zatopiła „Titanica” – mruczy ogorzały kapitan, wyglądający jak rasowy wilk morski. Jego tubalny głos niesie się po całym pokładzie, a usłyszawszy, że jestem z Polski, raczy mnie opowieściami o tym, że statek, którym właśnie płyniemy, przeszedł remont w jednej z naszych stoczni.

Spoglądam zatem z wyżyn mostku statku Sarfaq Ittuk na pływające góry lodowe: cud natury, którego znakomita większość jest ukryta pod powierzchnią wody. Moje oczy widzą oszałamiającą feerię barw: biel, błękit i setki półcieni, których nie potrafię nawet nazwać. Nie ma krzty przesady w stwierdzeniu, że trudno znaleźć dwie góry lodowe o tym samym kolorze. Lawirujemy między nimi niczym kula bilardowa na stole przykrytym zielonym suknem, uważając na to, aby nie nastąpiło zderzenie z bandą – górą lodową.

To jedyny regularnie pływający na tak długiej trasie prom pasażerski na Grenlandii. W letnich miesiącach łączy miejscowości rozsiane na zachodnim wybrzeżu tej największej wyspy świata. Stanowi dowód na to, że dystans między Qaqortoq (duń. Julianehåb) a Ilulissat (duń. Jakobshavn) można pokonać w inny sposób niż lądem (za pomocą psich zaprzęgów lub skuterów śnieżnych) lub w powietrzu, korzystając z połączeń Air Greenland. Jednocześnie to pływający dowód na to, że turystyka na Grenlandii ma się dobrze, a rejon ten będzie w przewidywalnej przyszłości coraz częściej gościć w kajetach potencjalnych podróżników, zajmując rubrykę: „Wyjazd do zorganizowania”.

* * *

Liczby nie oddają rozmachu Grenlandii. To największa wyspa świata, którą zamieszkuje zaledwie 57 tys. osób. Będąc terytorium zależnym Danii, posiada szeroką autonomię – ale spoglądając na zawartość półek w sklepach w stołecznym Nuuk (duń. Godthåb), Sisimiut (duń. Holsteinsborg) czy Kangerlussuaq (duń. Søndre Strømfjord), widzę dokładnie to samo, co w wiejskim sklepie w Jutlandii lub w Nexø na Bornholmie.

Duńczycy czują się tutaj jak u siebie w domu, wielu z nich pracuje na Grenlandii w ramach czasowych kontraktów. W kwestii turystów jest tu nieco inaczej. Otóż zwiedzanie Grenlandii nie należy do tanich przyjemności, a lista wydatków zaczyna się od lotu na pokładzie samolotu Air Greenland z Kopenhagi.

Ceny w sklepach są znacznie wyższe niż „na kontynencie”, a wszelka aktywność turystyczna (skutery śnieżne, rejsy widokowe, loty wewnętrzne, noclegi, wyżywienie) jest odpowiednio wyceniona. I ciężko tutaj o jakiekolwiek negocjacje, walkę o ewentualny rabat: albo decydujemy się brać to, co jest, po cenie, którą widzimy, albo rezygnujemy.

Paradoksalnie, największą grupę turystów w tej części świata stanowią emeryci z takich krajów jak Niemcy, Szwecja, Norwegia, Kanada, USA, zwiedzający zachodnie wybrzeże Grenlandii z poziomu luksusowego statku wycieczkowego. Gentryfikacja klienteli? Wydaje mi się, że z czasem te proporcje nieco się wyrównają – ale na pewno nie jest to kierunek, który można byłoby nazwać budżetowym.

* * *

Magiczne Ilulissat leży 250 km za kołem podbiegunowym północnym. Tutejszy fiord lodowy od 2004 r. figuruje na Liście Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Czy lokalni Inuici na co dzień mieszkają w igloo i chodzą w spodniach ze skóry białego niedźwiedzia oraz anorakach? Nie. Czy mówią w inuktitut? Tak, większość, bo tutejszy język grenlandzki (kalaallisut) niektórzy eksperci uważają właśnie za jeden z dialektów inuktitut. Czy jedzą surowe mięso? Tak i nie – równie dobrze mogą wybrać się do miejscowego sklepu sieci Pisiffik w celu zakupu czekolady, coca-coli, mrożonej pizzy lub owoców. Tak, jak zrobiłem to ja.

To przykład dość drastycznego rozjazdu między powszechnym obrazem medialnym a rzeczywistością. Mieszkańcy Grenlandii mają samochody, smartfony, korzystają z Netflixa, słuchają hip-hopu i tak naprawdę, zachowując oczywiście pewne proporcje, niewiele różnią się od typowego mieszkańca kontynentalnej Danii.

I nawet dojście do jednego z najbardziej niezwykłych miejsc na zachodnim wybrzeżu Grenlandii, czyli lodowca Sermeq Kujalleq (duń. Jakobshavn Isbræ), jest doskonale wyznakowane i przygotowane w „europejski” sposób. Siedzę na wprost cielącego się lodowca, obserwuję tworzące się góry lodowe, wpływające do zatoki Disko (duń. Disko Bugt), i czuję, że to jest piękny dzień. 

* * *

Wędruję samotnie szlakiem Arctic Circle Trail. Tylko ja, mój plecak i trasa od lodowca Russella w okolicy Kangerlussuaq, gdzie zaczyna się grenlandzki lądolód, do wybrzeża oceanu w Sisimiut. Ponad 160 km zróżnicowanego terenu, które chcę przebyć w 7 dni i 7 nocy – mała różnica, skoro trwa dzień polarny i w nocy jest jasno. To jeden z najciekawszych szlaków turystycznych, które można przejść. Moim hotelem jest ziemia i śpiwór, moją lampką są gwiazdy. 

Podczas wędrówki oprócz pardw, lisów polarnych, piżmowołów arktycznych i reniferów napotkałem tylko kilka osób. Każdy musi być samowystarczalny. Tutaj nie ma pomocy, turysta cały dobytek i jedzenie musi dźwigać na swoich plecach, na szlaku nie ma możliwości uzupełniania zapasów.

Tydzień później, lżejszy o 8 kg i 7 kg mniej w plecaku, dochodzę do Sisimiut. Pierwsze kroki kieruję do miejscowego sklepu, aby kupić zimną colę. To była najlepsza cola w moim życiu.

Każdego roku szlak Arctic Circle Trail, w zależności od źródeł, pokonuje od 300 do ponad 1 tys. osób. Wśród nich jest coraz więcej Polaków.

POTĘGA RÓŻNORODNOŚCI

Czy umiem wybrać najbardziej fascynujące oblicze Królestwa Danii? Gdybym miał w tym momencie wskazać palcem na mapie, zapewne jego opuszek kierowałby się w okolice pięknych i surowych Wysp Owczych lub oszałamiającej Grenlandii. Ale sielski Bornholm i zróżnicowana, kontynentalna Dania również oferują moc atrakcji dla każdego typu turysty. Dopasujcie zatem swoje oczekiwania i… w drogę: have det godt!