ALEKSANDRA WIŚNIEWSKA 

www.peryferie.com 

 

<< To drugie najbardziej zaludnione i siódme największe pod względem powierzchni państwo świata. Indie są krajem kontrastów. Kojarzą się z duchowymi przeżyciami, seansami medytacji i jogi w zacisznych świątyniach, ale też z wieczną wojną z dostarczycielami usług, którzy na każdym kroku starają się oskubać turystę z ostatnich pieniędzy. Jedni przyjeżdżają tu w poszukiwaniu cudów przyrody – niebosiężnych gór, wymagających pustyń i dzikiej dżungli, inni zachwycają się niesamowitymi wytworami rąk ludzkich, takimi jak Tadź Mahal, fort Kumbhalgarh czy niebieski Dźodhpur. Dla niektórych ten kraj to przede wszystkim przepych i bogactwo na miarę maharadżów, dla innych – ubóstwo i slumsy. Pojechaliśmy się więc przekonać, czym okaże się dla nas. >>

 

Przygodę z Indiami rozpoczynamy w iście bollywoodzkim stylu. Razem z rozśpiewanym tłumem tańczymy na środku ulicy do rytmu chwytliwych indyjskich hitów. Potężne głośniki ogłuszają nas piosenkami. Wokół szaleje masa ludzka złożona z postaci w kolorowych sari oraz miejscowych i turystów z narodowymi barwami Indii wymalowanymi na twarzach. Tak wygląda pierwsza część ceremonii granicznej na przejściu Attari – Wagah. Tu Pakistan spotyka się z Indiami. 

 

Część oficjalną ceremonii oglądamy już z wysokości trybun amfiteatru okalającego przejście graniczne. Przed nami paradują celnicy. Ich psy kłaniają się publiczności. Po obu stronach granicy żołnierze w galowych mundurach prześcigają się, kto wyżej wyrzuci nogę ponad głowę w czasie marszu. Ceremonię kończy trzykrotny i bardzo energiczny uścisk prawicy nad cienką linią oddzielającą oba państwa, które jeszcze do 1947 r. były jedną kolonią. Brama graniczna zamyka się. Następnego dnia rytuał symbolizujący rywalizację, a jednocześnie braterstwo i współpracę między krajami odbędzie się znowu. Tak jak dzieje się to nieustannie od 60 lat.

Mehendi, czyli hinduski zwyczaj ozdabiania rąk i nóg panny młodej misternym wzorem z henny

© INDIATOURISMFRANKFURT

 

Mauzoleum Tadź Mahal, nazywane świątynią miłości, wzniesione w Agrze, nad brzegiem rzeki Jamuna

© INDIATOURISMFRANKFURT

 

NOC WYSZYWANA ZŁOTEM

W przygranicznym mieście Amritsar planujemy być tylko przejazdem. Wizyta w XVII-wiecznej Złotej Świątyni (Harmandir Sahib) zmienia nasze plany. Tutaj znajduje się święta księga sikhów. Ściągają do niej pielgrzymki z najdalszych zakątków świata.

 

Dzień w Złotej Świątyni upływa pod znakiem tłumów i walki o znalezienie wolnego miejsca nad Nektarowym Stawem (Amrit-sar). Nurt pielgrzymów unosi nas tam, gdzie nie chcemy dotrzeć. Przyglądamy się oczyszczającym ablucjom, zachwycamy lśniącą złotem i bielą marmurów budowlą. Spod masywnych turbanów spoglądają na nas życzliwie wąsaci mężczyźni. W kantynie świątynnej dzielimy się ze współbiesiadnikami darmową porcją dalu (dhalu). Noc w Złotej Świątyni wypełnia cisza. Eteryczny, nieziemski monument oświetlony tysiącem latarni odcina się od czerni stawu i nieba. Noc wyszywa obraz Złotej Świątyni w pamięci oglądających.

 

STOLICA CHAOSU

Dwa dni później znajdujemy się w Delhi, położonym nad rzeką Jamuną, będącym częścią ponad 27-milionowego regionu stołecznego (trzeciego największego pod względem populacji obszaru miejskiego na świecie). Jego historia sięga 3 tys. lat p.n.e. Jest jednym z najstarszych istniejących miast na naszym globie. Mówi się o nim, że powstało na siedmiu osadach. Każdą z nich rządził inny władca. Przez setki lat istnienia ośrodka panowali w nim indyjscy królowie, muzułmańscy zdobywcy czy brytyjscy kolonizatorzy (budowniczy Nowego Delhi). Ślady ich rządów do dziś są widoczne w poszczególnych częściach miasta.

 

Delhi wita nas kakofonią klaksonów i kompletnym chaosem na ulicach. Obowiązuje na nich prawo większego. Zapach kurzu wzbijanego przez setki tuk-tuków – zmotoryzowanych riksz – miesza się z wonią owoców i oleistych, mocno przyprawionych potraw curry gotowanych na ulicznych stoiskach. Wokoło biegają dzieci proszące o słodycze, długopisy i pieniądze. Wyciągają ręce do każdego, kto chociaż trochę przypomina turystę.

 

Z długim spisem miejsc do zobaczenia wtapiamy się w chaos miasta. Na pierwszy ogień idą pozycje z Listy Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Zabytkowy kompleks z Kutb Minar zwiedzamy w deszczu. Ocieka nim XIII-wieczny, niemal 73-metrowy minaret i ruiny przylegającego do niego meczetu. To pierwsze w Delhi budowle muzułmańskie wzniesione zaraz po przejęciu władzy przez najeźdźców. Zbudowano je na miejscu zburzonych świątyń hinduistycznych i z użyciem materiałów z ich rozbiórki. Grobowiec Humajuna – kopulastą budowlę z czerwonego piaskowca, wykończoną białym marmurem – oglądamy na tle gorejących w zachodzie słońca ogrodów w stylu perskim, które go otaczają. Piękno architektury mauzoleum XVI-wiecznego władcy z dynastii Wielkich Mogołów docenili również jego spadkobiercy. Wzorowali się na nim przy budowie samego Tadź Mahal w Agrze. Krwisty Czerwony Fort z XVII stulecia hipnotyzuje nas emanującą z niego potęgą. U stóp ogromnych baszt Bramy Lahori jesteśmy jedynie mizernymi, bezbronnymi mrówkami. Zadzierając głowy, staramy się w pełni ogarnąć splendor budowli, która powstała z inicjatywy Szahdżahana z dynastii Mogołów – budowniczego Tadź Mahal. Wnętrze fortecy – przestronny ogród z na wpół otwartymi salami audiencyjnymi i marmurowymi komnatami królewskimi – wciąż imponuje. Mimo iż po licznych najazdach i grabieżach jest już tylko echem dawnej świetności.

 

Do kolejnej budowli wzniesionej z rozkazu Szahdżahana – Meczetu Piątkowego – zmierzamy wśród ścisku stoisk Chandni Chowk. Zamiast obiecanych przez nawigację 10 minut droga przez jeden z najstarszych bazarów Delhi zajmuje pół godziny. Ktoś chce nam sprzedać stosy chlebków naan. Ktoś inny podtyka pod nos ociekające tłuszczem słodycze. Pewien jegomość, charakterystycznie potrząsając głową, proponuje, że uszyje dla nas garnitur very fast, very cheap!. Nie wiadomo skąd pojawia się chmara dzieci. Łapią nas za ręce, którymi staramy się odgonić od kierowców tuk-tuków oferujących podwózkę do meczetu za jedynie 150 rupii indyjskich (ok. 8 złotych). Stoi on zaledwie 50 m dalej.

 

Po stromych schodach wspinamy się do największej w Indiach muzułmańskiej świątyni. Przestronny plac zamyka ogromna budowla z bielejącymi czaszami kopuł i strzelającymi w niebo czerwieniejącymi minaretami. Ze względu na porozsadzane dookoła grupy ludzi bardziej przypomina on miejsce piknikowe niż kompleks sakralny. Przecinamy go i wchodzimy do minaretu. Klaustrofobicznie wąziutka klatka schodowa wiedzie nas do maleńkiego pomieszczenia na szczycie. Z lotu ptaka patrzymy na Stare Delhi i płonące w zachodzącym słońcu mury Czerwonego Fortu.

 

Ostatni dzień w Delhi spędzamy w tzw. ogrodach mogolskich. Otaczają obecny Pałac Prezydencki (Rashtrapati Bhavan), który zaczęto wznosić w 1912 r. oryginalnie dla gubernatora generalnego i wicekróla Indii. Godzinami chodzimy po ich rozległym terenie. Gubimy się między idealnie geometrycznymi rabatami, ozdobnymi kanałami wodnymi i fontannami w kształcie lotosu. Słodko pachnący i bajecznie kolorowy labirynt prowadzi nas do Pałacu Prezydenckiego. Neobarokowy budynek w kształcie podkowy, z potężnymi kolumnami i wieńczącą go olbrzymią kopułą, wydaje się zbyt ciężki, zbyt potężny w zestawieniu z otaczającą go delikatną przyrodą. Dokładnie taki był zamysł architektów. Silne elementy klasyczne miały podkreślać potęgę imperium brytyjskiego i status nowo wybranej stolicy Indii Brytyjskich.

 

DOWÓD MIŁOŚCI

Po kilku dniach intensywnie działająca na zmysły stolica daje nam się we znaki. Zaczynamy marzyć o odrobinie spokoju. Czy przyniesie nam go Agra…?

Kiedy docieramy do miasta, już zmierzcha. Lawirujemy kamperem pomiędzy oślepiającymi reflektorami motocykli i leniwie spacerującymi krowami. W końcu dojeżdżamy do promenady prowadzącej do Tadź Mahal. Jeszcze przed wschodem słońca stajemy w kolejce po bilety. Kasa otwiera się dopiero za pół godziny, ale ogonek już rośnie w oczach. Jeszcze po ciemku przechodzimy przez jedną z czterech bram kompleksu. Ścieżką wiodącą wzdłuż długiej fontanny docieramy do jednego z 7 Nowych Cudów Świata. Zaczyna świtać. Mrok ustępuje przed pierwszymi promieniami słońca. Mgła podnosi się. Z jej woalu, niczym blada zjawa, wyłania się kolos mauzoleum – świadectwo miłości Szahdżahana do zmarłej w 1631 r. żony Mumtaz Mahal. Ciosany z białego marmuru niczym z kości słoniowej ostro odcina się od lazuru nieba, jeszcze różowiejącego wschodem słońca. Mimo iż jest przeogromna, budowla emanuje błogim spokojem, który zdaje się udzielać nawet masie turystów. Zazwyczaj głośni i rozbiegani, teraz w skupieniu okrążają Tadź Mahal, wyrażając swój podziw i oddając mu należną cześć.

 

Po godzinach spacerowania tarasami mauzoleum przenosimy się na drugą stronę rzeki Jamuny, gdzie stoi Bacha Tadź, pieszczotliwie nazywany z angielska Baby Taj. Choć grobowiec skarbnika nadwornego jest o wiele mniejszy niż ten wzniesiony dla małżonki Szahdżahana, zachwyca nas misternością zdobień i marmurową mozaiką finezyjnie skomponowaną z różnokolorowych kawałków kamienia. Kilka godzin później zza Jamuny patrzymy, jak zachód słońca przemienia biel marmuru Tadź Mahal w płonący rubin.

 

JAK W KALEJDOSKOPIE

Agra to nasz ostatni przystanek przed słynnym regionem Radżastan. W nim ponoć znajduje się największa liczba zabytków w całych Indiach. Położony w północno-zachodniej części kraju, największy jego stan (ponad 340 tys. km² powierzchni) słynął ze swoich nieulękłych wojowników. To właśnie oni najzacieklej bronili tych ziem przed muzułmańskimi wojskami, które wkroczyły do Radżastanu w XII w. Radźputowie znani byli ze swojej waleczności, ale także wierności kodeksowi honorowemu. Nakazywał im on raczej popełnić samobójstwo niż się poddać. Ich oddane i nie mniej odważne żony dołączały do nich, rzucając się w ogień całopalnych stosów.

 

Wizytę w Radżastanie zaczynamy od jego stolicy – Dźajpuru (Jaipuru). Nieoficjalna jej nazwa to Różowe Miasto. Dźajpur zawdzięcza ją kolorowi piaskowca użytego do budowy najstarszej jego części. Za jej murami gubimy się w krętych, wąskich uliczkach. Podpatrujemy, jak wąsaty fryzjer podgala, masuje i układa w idealne spirale wąsy swojego klienta. Przez firanę mąki, unoszącej się nad kamienną stolnicą, przyglądamy się, jak sprawne ręce kucharza lepią naan. Zawoalowane kobiety w różowych sari odwracają za nami głowy dźwigające dzbany z wodą. Jakiś młodziak chce sobie zrobić z nami selfie.

 

Labirynt uliczek kończy się przy Hawa Mahal – Pałacu Wiatrów. Ta przedziwna, kilkupiętrowa budowla przypomina wielkie, różowe organy kościelne z setkami ażurowych okienek. To przez nie damy dworu maharadży przypatrywały się nieskrępowane toczącemu się na zewnątrz życiu. Nieopodal pałacu dostrzegamy inną konstrukcję, która wywołuje w nas kompletną konsternację. Jej dziedziniec znaczą półkoliste i trójkątne ściany ze schodami prowadzącymi donikąd. Druciana siatka przecina okrągłe pomieszczenia najeżone kamiennymi walcami. Ten przypominający dziwaczny plac zabaw twór to XVIII-wieczne obserwatorium astronomiczne. Szczycący się jednym z największych na świecie zegarów słonecznych Dźantar Mantar jest wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. 

 

Bez podpowiedzi zegara wiemy, że niebawem zacznie zmierzchać. Łapiemy więc tuk-tuka do podnóża wzgórza położonego na obrzeżach miasta. Wznosi się tu majestatyczny fort Nahargarh. Każdy zakręt półgodzinnej wspinaczki przynosi coraz to nowy obraz Dźajpuru. Docieramy aż na dach ufortyfikowanego pałacu, skąd oglądamy wspaniałą panoramę miasta i niknące za horyzontem słońce. W ramach zasłużonej nagrody za wysiłek fizyczny fundujemy sobie spacer po ulicznych stoiskach z jedzeniem. Próbujemy przypominających trochę naleśniki płaskich chlebków kulcha z różnym nadzieniem: z sera paneer, ziemniaczanym i cebulowym. Dahi puri – kuleczki z kruchego ciasta wypełnione ciecierzycą, słodkim jogurtem i przyprawami – eksplodują w naszych ustach. Na koniec robimy sobie ucztę z kojarzonych z Nepalem nadziewanych warzywami lub mięsem pierożków momo. To nasz ostatni posiłek przed odwiedzinami w Puszkarze.

 

BŁĘKIT I JEZIORA

Położone ok. 150 km na południowy zachód od Dźajpuru święte miasto z miejsca łapie nas w swoje sidła, i to całkiem dosłownie. Nasz kamper wplątuje się w linki banerów i reklam, kiedy chcemy dojechać do centrum Puszkaru. Uwolniwszy się, zmierzamy plątaniną uliczek do jeziora, wokół którego rozrasta się miejska zabudowa. Według legendy powstało ono, kiedy na ziemię upadł jeden z płatków kwiatu lotosu upuszczonego przez boga Brahmę. Jego woda ma mieć właściwości lecznicze, a nieopodal wzniesiono jedną z niewielu w Indiach świątyń Brahmy. Oprócz tych obiektów, ewentualnego safari na wielbłądach na pobliską pustynię Thar i kilku małych świątyń na wzgórzach, z których można podziwiać cykl słońca, nie znajdujemy w Puszkarze więcej atrakcji. Jeśli nie liczyć fantastycznej atmosfery spokoju i nieistotności upływu czasu. Z jej powodu ciągną tutaj jak ćmy do światła specyficzni ludzie. Historia każdego z nich zaczyna się i kończy tak samo: Przyjechałem do Puszkaru na kilka dni. Jestem w nim już drugi tydzień…, miesiąc…, rok… Atmosfera miasta udziela się i nam. Godzinami spacerujemy wokół jeziora, patrząc, jak wielkookie krowy moczą w nim swoje różowe jęzory. W tafli odbijają się nasze wschody i zachody słońca. Jak gąbka chłoniemy tak rzadkie w Indiach ciszę i spokój. Zaczynamy w nie wrastać. Jednak kończąca się wiza skutecznie przywołuje nas do rzeczywistości.

 

W Dźodhpurze (Jodhpurze), znanym również jako Niebieskie Miasto, jesteśmy dwa dni później. Jego nazwa opisowa pochodzi od koloru farby, jaką mieszkańcy starej części malują swoje domy. Błękitu nie lubią ponoć owady. Podnóże wzgórza, na którym wznosi się fort Mehrangarh, tonie zatem w niebieskich domach. Do fortecy wspinamy się labiryntem wąskich uliczek historycznego centrum. Na jednej z nich, mimo iż ledwie możemy rozpostrzeć ramiona, dołączamy do dzieci grających w krykieta. Kilka domów dalej słuchamy, jak paru chłopców wygrywa skoczne rytmy na dwustronnych bębnach dhol. Za rogiem na progu jednego z mieszkań trafiamy na gromadę kobiet odzianych na biało, które rozpaczliwie zawodzą. Ktoś z grupy zgromadzonych wokół ludzi tłumaczy nam, że to płaczki wynajęte do opłakiwania zmarłego. Im więcej płaczek, tym wyższy status nieboszczyka. Ciągle przeżywając wydarzenia z błękitnego labiryntu, docieramy do celu. Największy w Radżastanie fort, wkomponowany w naturalne wzgórze, wygląda, jakby z niego wyrastał, był integralną częścią skały, której szczyt ręka olbrzyma ociosała w kształt ufortyfikowanego pałacu. Z jego murów rzucamy ostatnie spojrzenie na Dźodhpur i ruszamy do Miasta Jezior – Udajpuru.

 

Okrzyknięto go najromantyczniejszym miastem stanu. Udajpur rozciąga się nad kompleksem jezior. Część z nich stworzona została sztucznie na potrzeby gromadzenia wody pitnej. Położenie miasta jest przepiękne. Jednymi z najwspanialszych wnętrz może pochwalić się wznoszący się nad sztucznym jeziorem Pichola XVI-wieczny Pałac Miejski. Gdy patrzymy na jego masywny gmach – cały z granitu i marmuru – nawet nie spodziewamy się, jak delikatnie prezentuje się w środku. Otwiera się przed nami niczym skarbiec strzegący najcenniejszych klejnotów. Każda kolejna komnata jest piękniejsza od poprzedniej – są cudnie malowane, misternie rzeźbione, wysadzane kryształami, mienią się lustrzanymi mozaikami. Labirynty korytarzy i wąskich schodów prowadzą nas przez ażurowe krużganki, zacienione podwórce z oazami fontann. Niestety przyjemność cieszenia się bajkowym miejscem dzielimy z liczbą turystów, jakiej do tej pory nie widzieliśmy. Zdarza się, że na przejście z komnaty do komnaty trzeba czekać w kolejce. Doświadczony przewodnik jednej z grup, widząc naszą narastającą frustrację, rzuca tonem starego wygi: Trzeba było przyjść w środę. W środy prawie nikogo nie ma. Jest niedziela. W środę już dawno będziemy w Mumbaju (Bombaju).

Cenotaf Jaswant Thada i twierdza Mehrangarh

© INDIATOURISMFRANKFURT

 

W LUDZKIM ULU

Drugie najludniejsze miasto Indii (ok. 23 mln mieszkańców w regionie metropolitalnym), największy port kraju i ośrodek Bollywoodu, wita nas 40-stopniowym upałem i natężeniem ruchu, jakiego nawet Delhi nie widziało. Tkwimy niemal wieczność w ogłuszającym korku i do naszej miejskiej przystani docieramy dopiero w nocy. To niesamowita pora. Światła i ogniska wyrastają na ulicach, pomiędzy domami, przed urzędami. Zebrani wokół ludzie poruszają ustami w rytm niemych modlitw. Dla odmiany ranek wrzuca nas w chaos kolorów. Zewsząd sypie się różnobarwny proszek. Ktoś z pistoletem na wodę moczy nas od stóp do głów. Oczy zalewa nam kolorowy wodospad. Ludzie dookoła przemieniają się w tęczowe, przemoczone dzieła sztuki. Fiolety, błękity, żółcie, czerwienie nie oszczędzają nikogo bez względu na pochodzenie, status czy inne podziały, które teraz giną pod warstwą jaskrawych barw. Indie obchodzą holi – hinduistyczne święto radości wyznaczające początek wiosny i początek nowych relacji z najbliższymi. Jest to czas proszenia o wybaczenie i przebaczania.

 

Po południu szaleństwo dobiega końca. Wychodzimy na spacer po gęsto znaczonych kolonialnymi budynkami dzielnicach Kala Ghoda i Fort. W tej ostatniej mieści się wzniesiony na cześć brytyjskiej królowej Wiktorii (Victoria Terminus) dworzec kolejowy (obecnie pod nazwą Dworzec Króla Śiwadźiego). Ten wspaniały obiekt w kolorze piasków pustyni, z koronką krużganków, strzelistymi wieżami i kopulastymi zwieńczeniami, jest znakomitym połączeniem neogotyku z tradycyjną architekturą indyjską. Nic więc dziwnego, że znalazł się na Liście Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Przekroczywszy jego progi, trafiamy do ludzkiego ulu. W gwarze, który poziomem głośności zbliża się do hałasu ze względu na świetną akustykę, przeciskamy się na perony. Ludzie potrącają nas w biegu. W ostatniej chwili wskakują do odjeżdżającego pociągu. Wagony są przepełnione. Ci, którzy nie zmieścili się w środku, kurczowo trzymają się poręczy przy drzwiach. Ktoś biega środkiem torów i wrzuca zgromadzone tam tobołki do pociągu. Wreszcie wypchany po brzegi skład znika. Obok stoi drugi. Cały spektakl zaczyna się od nowa.

 

W STRONĘ MORZA

Kolejny dzień rozpoczynamy nad zatoką Morza Arabskiego u stóp Bramy Indii. To spod tego monumentalnego łuku wzniesionego z okazji wizyty w 1911 r. brytyjskiego króla Jerzego V zabiera nas prom płynący na wyspę Elefanta (Gharapuri). Znajduje się na niej kompleks siedmiu świątyń skalnych z ok. VI–VII w. poświęconych Śiwie. Zaklęte w płaskorzeźby bóstwa hinduistyczne, wtulone w szal otaczającej je zieleni, przypominają nam momentami kambodżański zabytkowy zespół Angkor. Podobnie jak architektoniczne dzieło z Kambodży również i świątynne groty na Elefancie wpisane są na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO.

 

Po powrocie przenosimy się na zachód, na wybrzeże Morza Arabskiego. Ślizgamy się na mokrej posadzce kamiennej ścieżki, raz po raz zalewanej przez fale. Na całej długości usiana jest małymi stoiskami z owocami, jedzeniem i kwiatami. Po półkilometrowym, akrobatycznym spacerze docieramy do przycupniętego na końcu grobli meczetu Haji Ali Dargah. Jego bielony budynek z pojedynczym minaretem strzelającym w niebo wygląda skromnie, a mimo to od XV stulecia ta muzułmańska świątynia należy do najważniejszych w Mumbaju. Plac meczetu, podobnie jak prowadzącą do niego groblę i niestety niemal wszystkie ulice miasta, wypełniają żebracy, często niepełnosprawni. W Mumbaju znajdują się trzecie największe slumsy na świecie (Dharavi). Liczba przebywających w nich osób przekracza milion. Część z nich szuka zarobku na ulicy. Część prowadzi swoje małe biznesy, jak pralnie ręczne, do których bogacze z sąsiadujących ze slumsami szklanych wież wysyłają ubrania. Coraz częstszym zjawiskiem są slumhotele, gdzie turyści mogą spędzić noc wraz z rodziną zamieszkującą kwaterę.

 

WYCIECZKA NA PLAŻĘ

Zderzenie z rzeczywistością Mumbaju zmusza nas do pochylenia głowy z pokorą i uświadomienia sobie, jak bardzo jesteśmy uprzywilejowani. Skłania nas do zastanowienia się, jak bardzo powinniśmy być wdzięczni za to, że w każdej chwili mamy możliwość spakowania się i ruszenia tam, gdzie oczy poniosą. My już kilka dni później możemy czuć pod stopami rozpalony piasek plaż Goi.

 

Wjeżdżamy do małej Portugalii. Inaczej nie da się opisać atmosfery, jaka panuje w najmniejszym stanie Indii (ponad 3,7 tys. km² powierzchni). Nic dziwnego, bo położona na zachodnim wybrzeżu Goa przez ok. 450 lat (od 1510 do 1961 r.) była portugalską kolonią. Po Starej Goi (Velha Goa) – dawnej stolicy Indii Portugalskich – chodzimy jak zaklęci. Zadzieramy głowy, przyglądając się piętrowym, bajecznie kolorowym budynkom, to znowu wspinamy się na palce, żeby choć rzucić okiem na niskie, okazałe wille kryjące się w cieniu ogrodów. Wszystkie wibrują barwami, jakby festiwal holi nigdy się dla nich nie skończył. Raz po raz mijamy masywne, barokowe katolickie kościoły i kaplice. Mniej więcej 25 proc. mieszkańców stanu stanowią chrześcijanie – to również ślad po rządach Portugalczyków. Kościoły i klasztory Starej Goi trafiły na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. 

 

Nowa stolica regionu – Panadźi (Panaji) – nie może się pochwalić podobnym urokiem. Za to zdecydowanie widać w niej, że Goa należy do najbogatszych stanów Indii. Szklane wieże biurowców, luksusowe jachty, samochody i sklepy zostawiamy za sobą i jedziemy w stronę południowej części wybrzeża, tam, gdzie ponoć plaże są najpiękniejsze. Zanim do nich dotrzemy, raz po raz wyskakujemy z auta z aparatem. Przed nami rozpościera się zielone morze pól ryżowych. W ich centrum brodzi grupa kobiet. W sarongach do kolan mozolnie pracują zgięte wpół. W tle widać palmy kokosowe. Plaże rzeczywiście są piękne – szerokie szarfy białego piasku, turkusowa woda. Najbardziej zaskakuje nas prawdziwy spokój i brak ścisku. Plaż Goi wystarczy dla każdego.

 

SPOTKANIE Z TYGRYSEM

Wkrótce wybrzeże zamieniamy na safari. Wracamy do stanu Maharasztra, którego stolicą jest Mumbaj. To w nim znajduje się Park Narodowy Tadoba (Rezerwat Tygrysów Tadoba Andhari) słynący z gwałtownie rosnącej populacji tygrysów (w 2010 r. było ich 43, w marcu 2019 r. – 120). O piątej rano, w otwartym dżipie przejeżdżamy przez najstarszą bramę rezerwatu – Mohali. Dookoła szumią drzewa tekowe i bambusowe zagajniki. Jest jeszcze ciemno. Do wschodu słońca mamy pół godziny. W tym czasie przypisany nam strażnik parkowy recytuje listę zasad z naciskiem na niewysiadanie z pojazdu, bo opuszczenie go grozi atakiem ze strony zwierząt. Po zakończonym regulaminowym wykładzie przyjmuje lżejszy gawędziarski ton. Opowiada o tygrysicy, którą możemy zobaczyć – Mai. Maya ma młode. Ostatnio jedno z nich zabiły „dzikie psy” (cyjony rude). Prawdopodobnie wielu ich nie zobaczymy, gdyż tygrysica z zemsty zdecydowanie przetrzebiła populację. Tymczasem ognista kula słońca wschodzi nad drzewami. Po obu stronach wyboistej drogi las zaczyna rozbrzmiewać odgłosami budzącej się fauny. Widzimy sarny, jelenie aksisy (aksisy czytale), sambary jednobarwne i bawoły indyjskie. Ktoś ze współpasażerów wymachując rękami, wskazuje gąszcz bambusów, gdzie gramoli się wargacz leniwy – ciemny niedźwiedź o bardzo ruchliwym pysku. Dojeżdżamy do niewielkiego wodopoju. Korzysta z niego stado pawi indyjskich oraz langurów z rodziny koczkodanowatych. Zaaferowani robieniem zdjęć niemal nie zauważamy leżącego opodal kształtu. Tylko czarne pasy odróżniają stworzenie od koloru roztopionej gliny, w której się wyleguje. Szerokie łapy starają się sięgnąć za półokrągłe ucho, osadzone na masywnej głowie. Tygrys w kąpieli. Maya? – pytam. Nie, to Sonam. Można poznać po paskach – odpowiada strażnik. Ba! To przecież oczywiste… – myślę sobie.

 

 

Tygrys bengalski wypoczywający w wysokiej trawie

© INDIATOURISMFRANKFURT

 

KOŁO ŻYCIA

Naszym ostatnim przystankiem przed wjazdem do Nepalu jest Waranasi w stanie Uttar Pradeś (Uttar Pradesh). To jedno z najstarszych miast świata, według legendy założone przez Śiwę ok. 3 tys. lat temu, rozciąga się wzdłuż brzegów świętej rzeki Ganges. Właśnie nad jej brzegi ściągają tysiące hinduskich pielgrzymów, którzy pragną zmyć swoje grzechy albo odbyć ostatnią podróż. Dokonanie żywota w Waranasi przy Matce Ganges (Ganga Mata) jest równoznaczne z osiągnięciem nirwany.

 

Z ręcznie ciosanej, drewnianej łódki obserwujemy wschód słońca nad ghatami – szerokimi kamiennymi schodami, które ciągną się wzdłuż Gangesu. Grupa półnagich mężczyzn zanurza się trzykrotnie w wodzie, szepcząc mantry. To rytuał oczyszczania. Obok owinięte w barwne sari kobiety puszczają na fale maleńkie koszyczki z kwiatami i świeczką. Tak wygląda niema modlitwa. Wkrótce dołączają do nich sadhu – święci mężowie, wędrowni asceci. Łatwo ich poznać po długich, białych brodach, jaskrawo pomarańczowych szatach i turbanach. Medytują w pozycji kwiat lotosu. Wreszcie zaczyna się dzień roboczy. Na ghatach zbierają się praczki. Zapamiętale tłuką namydlonymi ubraniami o schody. Wyżymają i rozkładają uprane rzeczy na kamieniach do suszenia. Obok praczek pojawiają się fryzjerzy, z przenośnym lusterkiem i wyposażeniem w kieszeni. Ktoś myje w Gangesie zęby. Ktoś kąpie dzieci. Między nimi w wodzie pływają psy, bawoły indyjskie i resztki zwęglonych ciał. Ghaty służą również do palenia zwłok. Takie było ich pierwotne przeznaczenie, kiedy wieki temu budowali je dla siebie indyjscy królowie. Chcieli umrzeć przy Gangesie. Nawet wczesnym rankiem widzimy płonące stosy. Kremacje przeprowadza się tu przez całą dobę. Zamożni Hindusi kupują wystarczająco dużo drewna, aby ich krewny spłonął całkowicie. Tylko jego prochy spadną na świętą rzekę. Ci, którzy mogą pozwolić sobie jedynie na niewielką wiązkę, będą patrzeć, jak zdeformowane ogniem, przypalone ciało nieboszczyka zsuwa się do Gangesu. W tej samej rzece rodzice kąpią swoje dzieci. Koło życia się zamyka.

 

Od roku podróżujemy kamperem po świecie. Przemierzyliśmy m.in. Rosję, Mongolię, Iran i Pakistan. Do tej pory żaden z krajów nie dostarczył nam tak intensywnych przeżyć jak Indie. Za pierwszym razem nie chciałam tutaj wrócić. Za drugim przyglądałam się otoczeniu zafascynowana, ale z rezerwą. Za trzecim nie mogłam się Indii doczekać. Ten kraj uzależnia, jak uzależnia wzrost poziomu adrenaliny we krwi. Jest kolorowy jak Radżastan, dziki jak tygrysy w jego parkach, nieokiełznany jak Himalaje, niekonwencjonalny jak Waranasi i przepiękny jak Tadź Mahal. Indie nie są łatwe, jednak warto podjąć każdy wysiłek, żeby je poznać, bo kiedy się to zrobi, nie ma odwrotu, trzeba je pokochać. To miłość trudna i pełna wyzwań, ale spełniona.