Strefa z basenami w resorcie Sandals Royal Caribbean w Montego Bay

©UNIQUE VACATIONS (UK) LTD. IMAGE BANK

 

Jerzy Pawleta


Gdy zamkniemy oczy i wyobrazimy sobie Jamajkę, zobaczymy słońce, białe plaże, krystalicznie czystą błękitną wodę Morza Karaibskiego, palmy i rozbawionych ludzi. Oprócz tego przyjdą nam na myśl muzyka reggae, Bob Marley, rum i egzotyczne drinki. Niektórzy z nas na pewno też przypomną sobie historię jamajskich bobsleistów startujących na XV Zimowych Igrzyskach Olimpijskich w Calgary w 1988 r. czy sześciokrotnego mistrza olimpijskiego Usaina Bolta. To jednak nie wszystko, z czego słynie ta piękna wyspa.

 

Sam miałem niezwykłą przyjemność skonfrontować swoje wyobrażenia z rzeczywistością. Jamajka nie zaskoczyła mnie temperaturą, gdyż ta cały rok utrzymuje się w tych stronach na podobnym poziomie, oscyluje w granicach 25–30°C. Zdziwił mnie natomiast fakt, że mimo tego występują tu sezony turystyczne. Pora deszczowa (od maja do października), objawiająca się zazwyczaj krótką ulewą w godzinach wieczornych, na tyle zniechęca zagranicznych gości, iż we wrześniu bez problemu znajdziemy nocleg w hotelu i stolik w restauracji czy pod plażowym parasolem, choć przecież nie pada codziennie, a chmury, które nagle pojawiają się na horyzoncie, wyglądają fantastycznie. Chyba największą niespodzianką była dla mnie miejscowa infrastruktura przeznaczona dla turystów. Ogromna liczba i różnorodność hoteli i pensjonatów oraz wysoka jakość ich usług naprawdę zdumiewają.

Ostatnie dni na wyspie spędziłem w Sandals Royal Caribbean w Montego Bay. Klasa obiektu, należącego do sieci luksusowych resortów Sandals działającej niemal w całym regionie Morza Karaibskiego, przeszła moje wszelkie oczekiwania. Oprócz malowniczego położenia nad wspaniałymi plażami i spokojnymi turkusowymi wodami, ten rozległy ośrodek wypoczynkowy szczyci się niezmiernie szeroką ofertą rozmaitych form spędzania wolnego czasu i usług w wersji all inclusive. Popływamy tutaj w błękitnych lagunach lub kilku basenach, ponurkujemy wśród raf koralowych, także z maską i rurką, wybierzemy się w rejs jachtem albo na wycieczkę kajakiem bądź po prostu wypoczniemy na łożach z baldachimem stojących tuż nad samym brzegiem. Na lądzie, na białym piasku wybrzeża i w hotelowych ogrodach, czeka na nas wiele propozycji bardziej towarzyskich rozrywek: od siatkówki plażowej czy egzotycznego dla nas krykieta przez zupełnie nieznane mi gry plenerowe po klasyczny bilard. Korzystać możemy ze spa, wielu stanowisk do masażu lub relaksu. W pięciu barach spróbujemy egzotycznych drinków, a na tarasie przy plaży zjemy potrawy regionalne i dania kuchni świata. Największą popularnością cieszy się restauracja tajska Royal Thai, usytuowana na małej wysepce z basenem, nad którym odbywają się imprezy. Dodam jeszcze, że mój pokój wyposażono w dwie wanny, a z jednej z nich, ustawionej niemal na trawniku, rozpościerał się cudowny widok na morze.

Poranek w raju

 

IMG_4825.jpg

 

Położone na wybrzeżu knajpki zapraszają na świeże i smaczne potrawy

©JERZY PAWLETA

Mimo wszelkich udogodnień warto opuścić teren hotelowego kompleksu i poznać bliżej wyspę. Niewielka Jamajka (10 991 km²) ma niezmiernie dużo do zaoferowania. Szczególnie urzekające jest jej piękne wybrzeże. Ja zacząłem zwiedzanie od 11-kilometrowej Siedmiomilowej Plaży w Negril. Do postkolonialnego resortu Rondel Village, na który składa się kilka komfortowych wolno stojących białych pawilonów z drewna, dotarliśmy po zmroku. W strefie podrównikowej dzień trwa zawsze od godziny 6.00 do 18.00. Na granicy morskiego brzegu i hotelu, pośród bujnej zieleni, znajduje się niepozorny okrągły bar. Nielicznym gościom ciemnoskóry barman serwuje tropikalne drinki. Dajemy namówić się na marleya. Napój ma trzy warstwy w kolorach rastafarian: zielonym, żółtym i czerwonym. Barman zapala drink od góry i przez słomkę opróżniamy cały kieliszek naraz. Witaj Jamajko!

Poranek przynosi wspaniałą pogodę. Dzień rozpoczynam od długiej kąpieli. Woda jest spokojna, pływa się świetnie. Z morza podziwiam łodzie rybackie i turystyczne (z przezroczystym dnem umożliwiającym obserwowanie stworzeń morskich i rafy koralowej) oraz niską zabudowę resortów usytuowanych pośród bujnej zieleni. Podglądam krągłe czarnoskóre kobiety rozstawiające pod palmami swoje stoły do masażu, muskularnych młodzieńców świadczących usługi dla turystów i pojawiających się pierwszych sprzedawców pamiątek. Gdy wychodzę na brzeg, zostaję zagadnięty przez jednego z nich. Oferuje swoją muzykę reggae na płycie CD. Żeby namówić mnie do zakupu, zaczyna śpiewać chrapliwym głosem którąś z piosenek. Na szczęście, mam ze sobą kamerę. Płytę – oczywiście – muszę kupić. Po krótkim targowaniu się schodzimy ostatecznie do 5 dolarów amerykańskich, które są tu równoprawną walutą z dolarami jamajskimi.

Śniadanie serwowane w postkolonialnej restauracji z widokiem na morze smakuje wyśmienicie. Zamawiam tutejszy przysmak, czyli ackee and saltfish. Pod tą nazwą kryje się smażony solony dorsz (wcześniej moczy się go przez całą noc) z dodatkami. Najważniejszym jest – oczywiście – sprowadzony na Karaiby przed trzema wiekami z Afryki Zachodniej owoc ackee (bligia pospolita, Blighia sapida), zupełnie nieznany w Europie. Oprócz niego używa się cebuli, papryki, pomidorów i przypraw, a także boczku. Nie wszystkim turystom ta klasyczna jamajska potrawa smakuje. Ja jednak po tym, jak spróbowałem jej po raz pierwszy, zawsze starałem się jadać ją na śniadanie. Warto dodać, że niewłaściwie przyrządzony owoc ackee może być trujący.

Skok na miarę mistrza

Wyruszamy w drogę. Mijamy codzienny targ w Negril, łodzie rybackie zacumowane przy brzegach rzeki wpadającej do morza, senne miasteczko o trochę chaotycznej zabudowie. Poza jego centrum znajdują się liczne resorty, knajpki i kluby. Odwiedzamy madame Jackie Lewis, właścicielkę dosyć niezwykłego pensjonatu Jackie’s on the Reef, usytuowanego na twardym jak skała koralowym nabrzeżu. Okazały kamienny dom mieści kilka obszernych pokoi, z których jeden wyróżnia się niewiarygodnych wręcz rozmiarów baldachimem. Gospodyni oferuje orientalne zabiegi lecznicze i kosmetyczne (co ciekawe, wyłącznie singlom), w związku z czym pomieszczenia pełne są osobliwych rekwizytów. W wolno stojących pawilonach, wokół których krzątają się pracownicy tego kompleksu, goście korzystają z masaży lub po prostu się relaksują. Niektóre z nich to jednopokojowe bungalowy z łazienką pod gołym niebem.

Jedziemy dalej krętymi drogami wnętrza lądu. Zapuszczamy się w głąb wyspy, między okoliczne wzgórza. Mijamy wspaniałe prywatne posiadłości i raczej ubogie wioski. Otaczająca nas przyroda jest niesamowicie bujna. Nasz cel stanowi Blue Hole Mineral Spring koło Negril – naturalna studnia o średnicy kilku metrów wydrążona w poszarpanej skale, na dnie której tryska źródło krystalicznie czystej wody o właściwościach leczniczych. Za największą atrakcję tego miejsca, oprócz kąpieli i zdrowotnych okładów z błota, uchodzą skoki z krawędzi do otworu o ok. 10-metrowej głębokości. Co odważniejsi wspinają się na wysokie drzewo rosnące w pobliżu i spadając, wykonują przeróżne ewolucje. To rozrywka tylko dla największych śmiałków. Mniej skłonne do ryzyka osoby mogą zrelaksować się w położonym niedaleko basenie lub podczas gry w domino z niezmiernie sympatycznymi Jamajczykami w lokalnym barze.

Jak się okazało, skoki do wody były tematem przewodnim tego dnia pobytu na Jamajce. Wyprawę zakończyliśmy w Rick’s Café w Negril. Podczas spaceru po plaży czy samym miasteczku odnosi się wrażenie, że nie ma tutaj zbyt wielu turystów, dopiero w okolicy słynnego lokalu przekonujemy się, że to nieprawda. Takich tłumów dawno nie widziałem. Dlaczego wszyscy ściągają wieczorem do Rick’s Café? Wymienić można kilka powodów, m.in. oglądanie malowniczego zachodu słońca czy popisów amatorów mocnych wrażeń, którzy skaczą z przybrzeżnych klifów West End, z wysokości kilku lub kilkunastu metrów, do wzburzonego morza pomiędzy skałami. Odważnych nie brakuje. Na dole asekuruje ich łódź ratunkowa. Pozostali świetnie bawią się na górze. W towarzystwie brylują amerykańskie dziewczyny w skąpych strojach kąpielowych i atrakcyjnie umięśnieni czarnoskórzy Jamajczycy. Zespół reggae gra też swoje piosenki, ale głównie prezentuje utwory Boba Marleya (1945–1981), które zebrani odśpiewują wspólnie. Gdy słońce chowa się za horyzontem, rozlega się głośny okrzyk i niemal wszyscy, włącznie z nami, opuszczają kafejkę. Kolację jemy w równie gwarnej sąsiedniej restauracji usytuowanej nad samym klifem. Czeka w niej na nas kolejny miejscowy przysmak – jerk chicken, czyli kurczak przyrządzony w bardzo specyficzny sposób. Maroni, potomkowie zbiegłych czarnych niewolników ukrywających się w regionie karaibskim, wynaleźli metodę bezdymnej konserwacji mięsa w glinie. Stosowali ją po to, aby nie zdradzać swoich kryjówek. Dzisiaj dania w stylu jerk, przygotowywane również z wieprzowiny czy ryby, stanowią obowiązkowy punkt na liście każdego smakosza przybywającego na Jamajkę. Wyjątkowy pierwszy dzień wizyty na wyspie kończymy także butelką lokalnego piwa.

Warto wspomnieć, że południowo-wschodni obszar kraju zamieszkiwany przez maronów i związany z ich kulturą, czyli Góry Błękitne (Blue Mountains) i pobliskie pasmo John Crow (John Crow Mountains), wpisano w 2015 r. na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. To prestiżowe wyróżnienie otwiera nowe możliwości turystycznego rozwoju rejonu, obejmujące organizowanie wypraw trekkingowych, raftingu bądź nawet wycieczek po historycznych strefach powojskowych. Trasa Nanny Town Heritage Route prowadzi wzdłuż marońskich szlaków, kryjówek i osad. Gęste tropikalne lasy zapewniały maronom wszystko, czego potrzebowali do przetrwania, dlatego kulturowo silnie zrośli się z górami. Wciąż można to dostrzec w obrzędach religijnych, tradycyjnej medycynie i tańcach ich potomków. W tym regionie znajdziemy mnóstwo endemicznych gatunków flory, zwłaszcza porostów, mchów i niektórych roślin kwiatowych. Tereny Parku Narodowego Gór Błękitnych i Johna Crowa (Blue and John Crow Mountains National Park) za czasów prekolumbijskich zasiedlali też Tainowie, rdzenny lud uważany za całkowicie wymarły. Według najnowszych badań jednak obecni mieszkańcy wysp karaibskich w znacznej mierze wywodzą się właśnie od tych Indian.

Spotkanie z krokodylami

 

Jamaica_719.jpg

 

Rzeka Czarna to dom ponad 400 ogromnych krokodyli amerykańskich

©MAGAZYN ALL INCLUSIVE

Kolejnego dnia wybieramy się nad rzekę Czarną (Black River). Na Jamajce żyje niewiele dużych dzikich zwierząt, dlatego spotkanie z krokodylami amerykańskimi jest tu czymś wyjątkowym. Żeby je wypatrzeć, potrzeba nieco szczęścia. My mamy go w nadmiarze. W trakcie czekania na łódź zauważamy, jak z wody wynurzają się najpierw ślepia, a po chwili cały łeb ogromnego gada. Ostrzeżenia przewodnika, aby nie zbliżać się do nabrzeża, okazują się niebezpodstawne. Krokodyl na naszych oczach gwałtownie i z głośnym pluskiem rzuca się na niewidoczną dla nas ofiarę. Podekscytowani ruszamy wielką łodzią motorową w górę nieuregulowanej rzeki, która wije się leniwie przez niemal 55 km pośród fantastycznych lasów namorzynowych. Korzenie drzew wyglądają jak nogi tysięcy pająków wodnych. W przybrzeżnych trawach i krzewach kryją się niezliczone ilości ptaków. Występuje tutaj ponad 100 ich gatunków (w tym długoszpony, czaple i rybołowy). Nad nami krąży duży drapieżnik. Rzeka zmienia kolor z czarnego na jasnobrunatny. Miejscowi żartobliwie nazywają ją Michael Jackson River. Na odmienną barwę wpływa rodzaj dna i butwiejących na nim roślin oraz bagienne środowisko. Sama woda jest krystalicznie czysta. Wypatrujemy kolejnych krokodyli. Niespodziewanie spośród bujnej zieleni wynurzają się znane nam już oczy. Tym razem pojawia się młody osobnik. Pokazuje tylko pysk i bezgłośnie znika pod powierzchnią. Następnego dostrzega nasz przewodnik, gdy gad leniwie wyleguje się na wielkim konarze wystającym z rzeki. Ogromny i piękny krokodyl zupełnie nas ignoruje. Mimo iż podpływamy całkiem blisko, nawet nie otwiera oka. Leży z szeroko otwartą paszczą, ukazując imponujące uzębienie. Przewodnik ochlapuje go wodą i olbrzym uprzejmie zamyka pysk. Wracamy ukontentowani. Po drodze wsłuchujemy się w opowieści naszego opiekuna i podziwiamy niezwykłą równikową roślinność.

To nie koniec dzisiejszej wyprawy. Tym razem poruszamy się po lądzie. Krajobraz szybko się zmienia: z nadmorskiego przechodzi najpierw w bujny tropikalny, a po chwili przekształca się w zupełnie suchy i surowy. Przekraczamy góry, aby dotrzeć na południowe wybrzeże. Tutejszy niewielki, choć bardzo urokliwy resort Jakes Treasure Beach wita nas wiejsko-kolonialną architekturą i starym fordem prefectem z 1941 r. Zostaję zakwaterowany w domku stojącym nad samym brzegiem burzliwego w tej okolicy morza. Salon mieści się na jego dachu, wielkie łoże z baldachimem wychodzi wprost na drewniany taras, a łazienka z prysznicem i wanną usytuowane są na zewnątrz budynku. Widok z samej wanny też jest wspaniały. Urzeka pięknem zwłaszcza w nocy, gdy gwiazdy migoczą nad głową, a księżyc rozświetla srebrzyście morskie fale. Zanim jednak mogłem go podziwiać, usiedliśmy do znakomitej kolacji złożonej ze świeżych owoców morza i lokalnych ryb. W tym rejonie warto odwiedzić także odległy o mniej więcej pół godziny rejsu łodzią Pelican Bar. Lokal wzniesiony na palach z dala od brzegu zbudował i prowadzi jego właściciel.

Rum i wodospady

Nieco inne atrakcje czekają nas następnego dnia. Najpierw składamy wizytę w najstarszej na wyspie destylarni rumu Appleton Estate, która działa od 1749 r. Nie można być na Jamajce i nie skosztować dumy tego kraju. Ten trunek ma niezmiernie ciekawą historię. Dość wspomnieć, że na początku był jedynie produktem ubocznym przy wytwarzaniu cukru. Duże wrażenie robią hale, gdzie leżakują setki ogromnych bek z rumem, w tym również tym najstarszym, gdyż ten dojrzewa właśnie wyłącznie w beczkach. Alkohol rozlany do butelek już nie nabiera wieku. Odwiedziny w Appleton Estate kończy oczekiwana degustacja. Okazuje się, że oprócz podziału na roczniki, rozpoznawane przez znawców także po kolorze (młode są jasne i ciemnieją z wiekiem), trunek klasyfikuje się też ze względu na gatunki. Wśród nich wyróżnia się nawet takie jak czekoladowy czy kokosowy. Przy opuszczaniu destylarni robimy – oczywiście – niezbędne zakupy.

Po zwiedzaniu czas na przygodę. Jedziemy w kierunku gór. Dzięki szczególnemu mikroklimatowi rozwinęły się w tym rejonie bujne lasy deszczowe. Mijamy zielone pola, farmy bydła i stadniny koni. To nieomylny znak, że zbliżamy się do wodospadów YS (YS Falls). Przesiadamy się na traktor z przyczepą i po chwili trafiamy do prawdziwie magicznego miejsca. Spomiędzy gęstej zieleni wyłaniają się kaskady wzburzonej wody. Wodospady tworzą naturalne baseny, rozlewiska i przesmyki na kilku piętrach. Ten cud natury w sposób niemal nienaruszający jego pierwotnego stanu przystosowano do uprawiania sportu i rekreacji. Najodważniejsi mogą zjechać ze szczytu YS na długiej stalowej linie do samych podnóży. Skoczymy tu również do wody z wysokiego brzegu, trzymając się liany niczym Tarzan, oraz przeprawimy się kamiennymi krawędziami na drugą stronę kaskad, żeby opadające z hukiem strugi wymasowały nam całe ciało. Na równo przyciętych trawnikach u dołu wodospadów powstały miejsca przeznaczone do urządzenia pikniku, niewielka restauracja i sklep z pamiątkami.

Turystyczne nowinki

HQ_IslandRoutes_dunnsriver_2.jpg

Dunn’s River Falls koło Ocho Rios, skok z liany do naturalnych basenów

©UNIQUE VACATIONS (UK) LTD. IMAGE BANK

 

 

Wreszcie docieramy do turystycznego Montego Bay pełnego białych plaż. Zatrzymujemy się we wspomnianym Sandals Royal Carribean, resorcie szczycącym się tym, że znajduje się w rękach krajowego zarządu i pracują w nim niemal wyłącznie Jamajczycy. W tym samym czasie w nieodległym Montego Bay Convention Centre (MBCC) odbywają się w dniach 20–22 września największe na Jamajce, 25. targi turystyczne Jamaica Product Exchange (JAPEX) 2015. Przyciągają one wystawców z całego kraju i gości ze świata, którzy zainteresowani są nawiązaniem współpracy z lokalnymi firmami. Przedstawiciele branży mogą zapoznać się z mnóstwem ofert z tutejszego rynku. Wiele z nich to nowości zaskakujące pomysłowością, takie jak choćby uniform do kontaktu i pływania z delfinami. Delfinaria stanowią zresztą oczko w głowie jamajskiej turystyki. Z tymi niesamowicie inteligentnymi ssakami pobawimy się tu nie w basenie, ale w morzu. Pogłaszczemy też rekiny, które prezentują pokaz siły i sprawności. Najbardziej podoba mi się jednak nakierowanie na rozwój regionalnych inicjatyw, powstających wśród małych społeczności i nastawionych na bezpośrednie relacje z turystą.


Galę uświetnił minister turystyki i rozrywki Kenneth Wykeham McNeill i inni wyśmienici goście, m.in. prezes Jamaica Hotel & Tourist Association (JHTA) Nicola Madden-Greig. Impreza na ogromnym placu przed centrum targowym to okazja do zawarcia wielu znajomości, które zaowocować mogą interesującymi kontraktami, szczególnie że Jamajka pretenduje do grona najpopularniejszych kierunków turystycznych. W Montego Bay mamy także szansę przyjrzeć się dynamicznie rozwijającej się bazie hotelowej. Swoim rozmachem imponują inwestycje hotelu Hilton Rose Hall Resort & Spa, który systematycznie się rozbudowuje, unowocześnia i poszerza własną ofertę. Duże wrażenie robi w nim ogromny basen w alei palmowej usytuowany nad samym morzem. W tyle nie pozostają również jego konkurenci, np. Hyatt Zilara Rose Hall. Park pomiędzy obiektem a wybrzeżem z piękną plażą wygląda jak Wenecja zbudowana z zieleni – pełno w nim przesmyków i kanałów z krystalicznie czystą wodą, nad którymi rozpięto białe mostki. Ukryte pośród roślinności baseny zapraszają do kąpieli. Zapotrzebowanie na miejsca noclegowe w hotelach i resortach typu all inclusive stale rośnie, podobnie jak w przypadku hosteli i pensjonatów B&B (bed and breakfast).

James Bond z Jamajki

Na koniec odwiedzam jeszcze modne wśród turystów Ocho Rios. Jamajczycy mówią, że tutaj niebo wlewa się do morza. Okolica słynie z efektownych wodospadów – Dunn’s River Falls – i egzotycznych ogrodów. Udział jamajskich bobsleistów w XV Zimowych Igrzyskach Olimpijskich w Calgary w 1988 r.stał się inspiracją do stworzenia na pobliskiej górze Mystic (Mystic Mountain) toru bobslejowego w lesie deszczowym. Wielką sławę przyniósł regionowi brytyjski agent specjalny James Bond. To właśnie tutaj nakręcono Doktora No (1962 r.), pierwszą część popularnej serii filmów z 007. Jedna z miejscowych plaż nosi nawet jego imię.

Do Ocho Rios zawijają też gigantyczne rejsowe statki wycieczkowe. Jeden z nich mogłem podziwiać przez ogromną szklaną ścianę hotelu Moon Palace Jamaica Grande Resort and Spa. Jego nazwa idealnie oddaje rozmiary kompleksu, należącego do Meksykanów z Cancún (do sieci Palace Resorts). Obiekt imponuje niezwykłą dbałością o każdy detal, pełną ofertą all inclusive (bez jakichkolwiek dopłat), takimi oryginalnymi pomysłami na spędzenie wolnego czasu jak surfing na terenie resortu oraz troską o najmłodszych gości. Wodny park zabaw dla dzieci po prostu zachwyca. Te osoby, którym przeszkadza towarzystwo niepełnoletnich, mogą zamieszkać w osobnym skrzydle, przeznaczonym tylko dla dorosłych, i w spokoju korzystać z uroków pobytu na wyspie.

Nie polecam jednak zamykania się wyłącznie w murach nawet najbardziej komfortowych ośrodków wypoczynkowych. Świat na zewnątrz jest znacznie ciekawszy. Do jego poznania na pewno zachęci każdego propozycja stadniny z parku rozrywki Chukka z rejonu Ocho Rios – Horseback Ride ’N’ Swim. Podczas przejażdżki konnej zanurzymy się na grzbietach wierzchowców w ciepłych wodach Morza Karaibskiego. To niesamowite doświadczenie pozwala poczuć siłę koni i przekonać się o ich umiejętnościach pływackich. Yeah mon! Zapraszam na rajską Jamajkę!