Szymon Opryszek

Kolumbia to kraj na granicy dwóch światów. Magiczny realizm miesza się tutaj z trudnym dziedzictwem, balansuje między prawdą i kłamstwem, między mitami i przyszłością.

To było kilka lat temu w Aracatace, położonej 2 godz. drogi od karaibskiego wybrzeża Kolumbii. Miejscowość, w której wychował się Gabriel García Márquez (1927–2014), stała się pierwowzorem słynnego Macondo ze Stu lat samotności. To właśnie dzięki tej powieści kolumbijski pisarz zyskał najwyższe uznanie Akademii Szwedzkiej, która w 1982 r. przyznała mu Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury za całokształt twórczości.

Byłem prawie dziesięć lat starszy od „Gabito”, więc nie bawiliśmy się razem – opowiadał mi 95-letni wówczas Hannibal Cai, bujając się w drewnianym fotelu na ganku przed domem, który stał przy jednej z niewielu brukowanych w mieście ulic. Dziadunio i babunia nie pozwalali mu wychodzić z dzieciakami na ulicę. Spod domu zabierała go nauczycielka, pras za rękę i do szkoły. A potem z powrotem. „Gabito” nie miał tej wolności co ja.

Do rozmowy włączyła się Yolanda Marcos de Sade, która mieszkała nieopodal w stylowym, nawet nieco dystyngowanym Domu Umarlaka, po którym niegdyś podobno biegał duch. Wszystko, co Márquez opisuje, jest realne: sposób, w jaki mówili ludzie i to, jak żyli. Loterie fantowe, gry, Cyganie, którzy zachodzili do Aracataki, by czytać przyszłość z dłoni – opowiadała.

Kiedy słuchałem tych wspomnień i patrzyłem na Casa Museo García Márquez, zrekonstruowany dom pisarza, zrozumiałem, dlaczego Kolumbia uchodzi za ojczyznę „realizmu magicznego”. Usypiający upał, gęste opisy, żółte motyle przysiadające przy kałużach po deszczu, towarzyszące też zresztą powieściowemu Mauricio Babilonii – to wszystko pozwalało balansować między snem i jawą. Dziś do mitycznego Macondo zaglądają nieliczni turyści, ale Kolumbia pozostaje krajem pełnym mitów, a opowieści rodzą się tutaj na każdym rogu.

La Candelaria – przedsmak Kolumbii

Zawsze myślę o tamtych, jakby zawieszonych w czasie, chwilach w Aracatace, gdy lecę do Kolumbii. Aby roztopić się w niej i zacząć ją smakować, muszę najpierw udać się do Bogoty. Zwykle są to wizyty nieco wymuszone, bo miejscowe lotnisko oferuje najwięcej połączeń z Europą. Miasto szczyci się m.in. tym, że uchodzi za jedną z najwyżej położonych stolic świata (zaraz po La Paz i Quito).

W żadnym mieście na świecie nie czułem się tak obco jak w Bogocie – notował Márquez. Kolumbijska stolica jest ogromna, zakorkowana i chaotyczna, trudno się w niej połapać. Niektóre ulice mają te same nazwy, więc trzeba zwracać uwagę, czy wybieramy się na calles, czyli ulice, które biegną ze wschodu na zachód, czy carreras – aleje biegnące z północy na południe.

Kiedy swego czasu muzeum w Bogocie otworzyło wystawę o lenistwie, rozłożono hamaki, zaścielono łóżka, a przed sofami zawisły telewizory, to uznałem, że to najlepsze miejsce, by zregenerować się po długim locie i dojść ze swoim ciałem do porozumienia. Wysokie położenie stolicy Kolumbii – 2625 m n.p.m. – nie ułatwia aklimatyzacji i powoduje lekkie oszołomienie.

Mimo wszystko sądzę, że warto spędzić choć jedną noc w kolonialnej dzielnicy La Candelaria, uroczej i nieco odizolowanej od wielkomiejskiego szumu, wybrać się na plac Bolivara, serce historycznej części Bogoty, ale też do Parque de la 93 (Parque 93), skweru otoczonego mnóstwem barów i restauracji. Nieopodal znajduje się też Muzeum Złota (Museo del Oro) z największą na świecie kolekcją prekolumbijskiego złotnictwa. To prawdziwa perełka w skali Ameryki Południowej.

Obowiązkowym punktem na etapie poznawania się z Bogotą jest także trekking na wzgórze Monserrate (Cerro de Monserrate). Można go zacząć właśnie w La Candelarii. To najlepsze miejsce do podziwiania panoramy kolumbijskiej stolicy. Monserrate wznosi się na wysokość 3152 m n.p.m., a na szczycie znajduje się urokliwe sanktuarium, którego początki sięgają XVII stulecia. Z dystansu zobaczymy to, czego turyści często nie chcą oglądać: miasto społecznych nierówności, otoczone niezbyt bezpiecznymi, ubogimi dzielnicami na obrzeżach, miasto nękane brakiem podstawowych usług, jak wodociągi czy sanitariaty.

W drodze powrotnej warto przyjrzeć się ściennym malowidłom. Kolumbia słynie z zamiłowania do graffiti i murali, a niedługi spacer między Calle 12C a Carrera 2 pozwoli na posmakowanie lokalnego kolorytu. Ten widoczny jest w wiecznie szarej i często deszczowej Bogocie tylko na ścianach. Na szczęście w Kolumbii intensywności barw i smaków nie brakuje.

„Tinto” i inne kolumbijskie niespodzianki

Dlaczego tak się upieram, by opowiadać o tych przenikających się światach? Bo to swoiste balansowanie między skrajnościami zawsze towarzyszy mi w podróżach po Kolumbii. Przykłady? Kraj ma złą sławę jednego z najbardziej niebezpiecznych w Ameryce Południowej. A tymczasem Kolumbijczycy uchodzą w rzeczywistości za najmilej usposobiony naród na kontynencie. Wystarczy posłuchać ich hiszpańskiego: szczycą się tutaj, że używają najpiękniejszej odmiany tego języka, jakby wprost wyjętej z pełnych kurtuazji listów i dyskusji prowadzonych w dawnych zamkach i pałacach. Nikt tu nie zwróci się do sprzedawczyni obcesowym chleb poproszę. Zdecydowana większość mieszkańców powie jej za to: Czy mogłaby mi pani podarować kawalątek chleba?. Przy czym to słowo – „podarować” – wcale nie znaczy, że klient oczekuje daru. W Kolumbii to forma uprzejmości, do której łatwo się przyzwyczaić. Zawsze, gdy jechałem stąd do innego latynoskiego kraju, jacyś sprzedawcy szybko sprowadzali mnie na ziemię, gdy używałem w tym kontekście hiszpańskiego słowa regalar („podarować”, „sprezentować”). Nic panu nie podaruję! Ja tu sprzedaję! – ofukiwano mnie.

Pojedźmy z Bogoty do Cali, największego miasta departamentu Valle del Cauca, raczej przemysłowego i szarego, nie licząc ulic pełnych graffiti oraz kolonialnej i urokliwej dzielnicy San Antonio z XVIII-wiecznym Kościołem lub Kaplicą św. Antoniego (Capilla de San Antonio) w stylu barokowym. Cali przyciąga tysiące turystów rocznie dzięki etykiecie światowej stolicy salsy. Szkoły taneczne są tutaj na każdym rogu, impreza trwa codziennie. Można tu tańczyć od popołudnia do bladego świtu.

I w końcu kawa… Kolumbia jest trzecim największym jej producentem na świecie – zaraz po Brazylii i Wietnamie. Ze świecą jednak szukać tutaj smaku przypominającego włoskie espresso. Pamiętam, gdy w stołecznej Bogocie swój pierwszy sklep otworzyła sieć Starbucks. Mieszkałem wtedy w pobliskiej miejscowości Zipaquirá, znanej z powodu imponującej solnej katedry wykutej w podziemnej kopalni – Catedral de Sal (jak się dowiedziałem, zarządcy obiektu przed laty byli nawet w Wieliczce na wizycie studyjnej). Przez trzy miesiące pracowałem jako wolontariusz w szkole w pobliskiej wsi jako wspomagający w lekcjach angielskiego. W każdym razie do kawiarni amerykańskiej sieciówki już o świcie zaczęły ustawiać się długie kolejki. Najbardziej wytrwali stali już od 5.00, żeby spróbować hipsterskiej kawy. A w kolejce popijali tinto – słodką, niezbyt mocną kawę. Serwuje się ją tu z termosów na ulicy i podaje w malutkich plastikowych kubeczkach. I choć tinto to w większości hiszpańskojęzycznego świata „czerwone wino”, w Kolumbii przyjęło się tak nazywać właśnie taką małą, słodką i raczej lekką kawę.

Kolumbijczycy są przekonani, że najlepsza kawa na świecie rośnie w Regionie Kawy (Zona Cafetera), który otacza miasteczko Salento w departamencie Quindío. Salento jest kolonialne i niezwykle malowniczo położone. Jego wysokość (1895 m n.p.m.) i umiarkowany klimat sprawiają, że piękne widoki i urocze wycieczki są tutaj gwarantowane.

Największą atrakcję Salento stanowią wycieczki do hacjend, w których uprawia się kawę. Każdy tutejszy hotel oferuje spacer po farmie zwanej fincą. Podczas niego mamy możliwość prześledzenia sposobu produkcji kawy, a na koniec czeka degustacja. Z miasteczka rozciąga się widok na dolinę Cocora (Valle de Cocora), wizytówkę regionu i jedno z najchętniej odwiedzanych turystycznych miejsc w Kolumbii. Podczas trekkingu można zobaczyć setki wysmukłych palm sterczących pomiędzy zielonymi zboczami. Palma woskowa (palma de cera del Quindío) została oficjalnie uznana za narodowe drzewo Kolumbii. To najwyższa palma na świecie – osiąga od 45 do nawet 60 m wysokości. Jej wspaniałe okazy, często otoczone mgłą, wyglądają, jakby w niej ginęły albo z niej nagle się objawiały, co stanowi surrealistyczny obrazek. W okolicy możliwy jest kilkugodzinny trekking, podczas którego trzeba przekraczać rzekę Quindío wiszącymi (ale bardzo bezpiecznymi) mostami, i można, a wręcz należy (!), zatracić się w zieloności, jaką oferuje Region Kawy. Punkt kulminacyjny stanowi zwykle wizyta w pobliskim sanktuarium kolibrów. W Kolumbii występuje najwięcej gatunków tych niezwykłych ptaków na świecie. Spróbujmy uchwycić te niewyobrażalnie szybkie stworzenia w kadrze obiektywu…

I znów niespodzianka: do doliny Cocora turystów wożą tzw. willie (willys), przez miejscowych zwane też „mechanicznymi mułami”. To odrestaurowane jeepy z okresu II wojny światowej, niezbyt wygodne, ale dla wielu stanowiące dodatkową atrakcję. Wyrusza się nimi o świcie z głównego placu w Salento (Plaza de Bolívar), a wraca wieczorami, gdy w lokalnych knajpkach zaczynają się pojedynki w tejo (turmequé). To narodowy sport Kolumbii, który polega na rzucaniu ciężarkami do celu. Warto go spróbować, podobnie zresztą jak miejscowych pstrągów!

Okolice Salento to również wymarzony rejon dla miłośników kolarstwa. Ledwie 100 km stąd znajduje się mityczna przełęcz Alto de Letras (na wysokości 3692 m n.p.m.), a wiedzie do niej jeden z najbardziej wycieńczających podjazdów na świecie: ok. 80 km ostrej wspinaczki, gdzie przewyższenie wynosi prawie 3800 m. Nic więc dziwnego, że z Kolumbii pochodzą jedni z najlepszych kolarzy świata, jak Egan Bernal, Nairo Quintana, Rigoberto Urán, Sergio Henao, Fernando Gaviria czy Sergio Higuita, a kolarstwo ma status sportu narodowego. Każdej niedzieli w Bogocie odbywa się rowerowe wydarzenie, podczas którego stołeczne ulice o łącznej długości 120 km zostają zamknięte dla ruchu samochodowego, żeby mogli z nich korzystać amatorzy dwóch kółek. W samej kolumbijskiej stolicy na rower wsiada wtedy średnio 2 mln ludzi (żyje w niej obecnie łącznie 8 mln osób), a podobne wydarzenia odbywają się m.in. w Cali i Medellín.

Miasto, które chce się uwolnić od Escobara

Kolumbijskie opowieści są mocniejsze niż kawa – zaśmiał się kiedyś Carlos Palau, dobiegający 60 lat były policjant z Medellín, gdy zwiedzaliśmy wspólnie miasto Pabla Escobara, chyba najsłynniejszego na świecie narkotykowego barona. I znów mamy tutaj do czynienia z przenikającymi się światami równoległymi: obrośnięty legendami zbrodniarz, którego najbiedniejsi mieszkańcy Kolumbii wręcz miłowali, nagle stał się niezmiernie popularny na całym świecie, głównie dzięki amerykańskiemu serialowi telewizyjnemu Narcos. Na ekranie pojawia się też Roberto Escobar, El Osito, czyli „Niedźwiedź”, starszy brat Pabla i księgowy kartelu z Medellín. Mało kto wie, że pasjonowało go kolarstwo: odnosił sukcesy w wyścigach, zajął 3. miejsce w drużynowych mistrzostwach kraju (w 1965 r.), był także trenerem kolumbijskiej kadry.

Ale wróćmy do Carlosa Palau. Przez lata należał on do jednostki, której zadaniem było schwytanie Pabla. Spośród 150 funkcjonariuszy, którzy wstąpili razem z Carlosem do policji, tylko trzech wciąż żyje. Jeździliśmy więc śladami Escobara: cmentarz z grobem narcotraficante, przy którym pozowali turyści, dach domu, na którym zginął, dawna posesja z pustymi dziś basenami. W końcu zapytałem byłego policjanta, czy nie ma problemu z gwałtownym rozwojem narkoturystyki w Medellín. Escobar to duch, który żyje wśród nas – odpowiedział mi Carlos. Kiedy opowiadam turystom lub dziennikarzom o latach, podczas których go ścigałem, to dla mnie najlepsza psychoterapia – dodał na koniec.

W tamtej podróży szukałem odpowiedzi na pytanie, czy Kolumbia poradziła sobie z tym trudnym dziedzictwem. Bo przecież w światowych mediach pojawiała się zwykle z powodu działalności karteli narkotykowych lub też toczącej się przez pół wieku wojny domowej pomiędzy rządem a oddziałami ruchu partyzanckiego FARC (Fuerzas Armadas Revolucionarias de Colombia, czyli Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii). W 2016 r. za zainicjowanie rozmów pokojowych i zakończenie konfliktu ówczesny prezydent Juan Manuel Santos dostał Pokojową Nagrodę Nobla.

Gdyby spojrzeć tylko na Medellín, to wydaje się, że wyszło z traumy i zerwało z łatką miasta Escobara, a jego ślady chcą tu tropić tylko zaaferowani serialem Narcos turyści. Dawno zapomniano tutaj o przełomie lat 80 i 90. XX w., gdy wybuchały bomby i samochody pułapki, a średnia 15 zabójstw dziennie czyniła je jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc na świecie. Dziś to otoczone zewsząd zielonymi wzgórzami miasto, ze względu na swój przyjazny klimat określane mianem „miasta wiecznej wiosny” (La Ciudad de la Eterna Primavera), pełne jest wolności. Czuć ją choćby w Parku Lleras – idealnym miejscu na szklaneczkę aguardiente przed imprezą w okolicznych hipsterskich barach, lub w Muzeum Antioquii (Museo de Antioquia), które odwiedzają liczni entuzjaści sztuki Fernanda Botera, najważniejszego i bardzo charakterystycznego współczesnego kolumbijskiego artysty.

Zresztą Medellín to dzisiaj wizytówka całego kraju i Ameryki Południowej – uchodzi za ikonę zrównoważonego rozwoju. Powstały tu dwie linie naziemnego metra zintegrowane z metrocables, czyli gondolowymi kolejami linowymi dowożącymi mieszkańców ubogich wzgórz do położonego w dolinie centrum. Ale próba przeciwdziałania wykluczeniu najuboższych dotyczyła też choćby kultury: na stacjach obecne są wypożyczalnie książek zwane Bibliometros, a na terenie biedniejszych osiedli lokalny samorząd wybudował biblioteki otoczone parkami. Te ostatnie inwestycje udało się zrealizować w ramach budżetu partycypacyjnego, który stanowi 5 proc. całego budżetu miasta. A to jedynie kilka przykładów zrównoważonych inicjatyw, dzięki którym Medellín uważane jest dziś za przykład inteligentnego miasta, tzw. smart city, które wyszło zwycięsko z walki ze społecznymi nierównościami. Ta niezwykła metamorfoza dotyczy także rozmaitych obszarów gospodarki. Medellín słynie obecnie jako duży hub firm związanych z IT i ważny ośrodek badawczy w tej części świata. Kilka lat temu zdziwiłem się, odwiedzając lokalny uniwersytet, gdy usłyszałem, że mają tu jedyny w Kolumbii, a prawdopodobnie w całej Ameryce Południowej, bank mózgów. A to dlatego, że miejscowi neurobiolodzy przy udziale specjalistów z całego świata szukają leku na chorobę Alzheimera! Czemu akurat w tym kolumbijskim mieście? Otóż w regionie Antioquia, którego stolicą jest blisko 2,7-milionowe Medellín, żyje 5 tys. osób ze zmutowanym chromosomem 14. Sprawia on, że prędzej czy później, a raczej prędzej, zapadną one na chorobę Alzheimera, do której rozwoju mają predyspozycje genetyczne. Często zaczyna ona dawać objawy już u czterdziestolatków. Wielu jest tu rodziców, którzy opiekują się swoimi osuwającymi się w demencję dziećmi. Rodziny włączone w badania stanowią idealną grupę laboratoryjną. Trwający od lat monitoring śledzą z nadzieją badacze nie tylko z Kolumbii, lecz także z całego świata, licząc, że już wkrótce zostanie odkryte remedium na tę straszną chorobę.

I teraz chyba nie powinny nas już dziwić rozczarowane spojrzenia i pełne rezygnacji westchnienia mieszkańców, którzy ciągle słyszą od turystów pytanie: Jak mieszka się w mieście Escobara?.

Smocze owoce, czyli kulinarnym szlakiem po Kolumbii

Kiedy opowiadam o Kolumbii, zawsze przychodzi mi na myśl pitaya, zwana smoczym owocem. Jej intensywnie różowa i pokryta łuskowatymi wyrostkami skórka wydaje się zamknięta, wręcz nieco wroga. Ale kiedy wejść głębiej, to w środku zobaczymy słodkawy, soczysty, biały miąższ, jakby naszpikowany czarnymi nasionkami, które przypominają pieprz.

Nieopodal Medellín znajduje się Guatapé, znane jako najbardziej kolorowe miasteczko Kolumbii. Feeria barw na każdej kamienicy, wszechobecne murale i klimatyczne stoliki przy uliczkach pozwalają zatopić się w bezczasie. Można też wdrapać się na Peñol (Piedra del Peñol lub Peñón de Guatapé), ogromną, 220-metrową skałę (czeka tu na nas 715 schodów do pokonania), z której roztacza się zapierający dech w piersiach widok na wyspy, które utworzyły się po zalaniu okolicy w latach 70. XX w. pod tamę (Embalse Peñol-Guatapé albo Represa de Guatapé).

Z góry Guatapé przypomina lokalny targ owocowy. W całej Ameryce Południowej trudno o lepsze miejsce do degustacji tak zróżnicowanych tropikalnych owoców. Zwykłem chodzić na targi i próbować wszystkiego, co popadnie: mangostanu właściwego (po hiszpańsku mangostino) – tak cenionego przez brytyjską królową Wiktorię (1819–1901), że płaciła setki funtów każdemu, kto go ze sobą przywiózł, właśnie pitai, ale także cyfomandry grubolistnej, zwanej pomidorem drzewiastym (tomate de árbol lub tomatillo), psianki lulo (lulo), piñueli, wilhelmki wytwornej (chontaduro albo cachipay) czy flaszowca miękkociernistego (graviola lub guanábana). Wielu z tych owoców można spróbować tylko tutaj. Są zbyt delikatne do transportu. I całe szczęście! Podoba mi się świat, w którym nie wszystko jest dostępne zawsze i wszędzie, a po niektóre wrażenia trzeba się pofatygować.

Kiedyś poleciałem z Bogoty do Leticii (można do niej dotrzeć tylko drogą powietrzną): z wysokich Andów, nad Niziną Orinoko (Llanos del Orinoco), aż do samego serca Puszczy Amazońskiej. Niewielka (jak na kolumbijskie warunki), 55-tysięczna Leticia leży w niesamowitym miejscu, nieopodal styku trzech państw: Kolumbii, Brazylii i Peru. I tuż nad potężną Amazonką.

Tutaj również nietrudno stracić poczucie czasu i oddać się zmysłom. Na targu spróbowałem wówczas kakowca cupuassu (copoazú), tzw. amazońskiego białego kakao (po prostu obłędnego!) i canangucho (moriche, palma de moriche), przypominającego nieco nasze kasztany. Miejscowa gospodyni poczęstowała mnie plackami z mąki z juki wypieczonymi tuż nad ogniskiem i lokalną rybą posypaną hariną (harina de mandioca), czyli maniokową mąką, którą rdzenni mieszkańcy dodają do wielu potraw.

Skoro jesteśmy na kulinarnym szlaku po Kolumbii, to muszę zaznaczyć, że wiele dań warto tu spróbować. Na wybrzeżu na pewno będzie to pochodzące z tradycji hiszpańskiej sancocho, gęsta zupa mięsna lub rybna. Dobrze smakuje też lechona: wolno gotowana, nawet 10–13 godz., mieszanka ciecierzycy, mięsa wieprzowego, mocno przyprawiona i podawana z arepas, kultowymi kolumbijskimi plackami z mąki z białej kukurydzy. Smaży się je na czarnej blasze i czasem można kupić jako street food w miastach Kolumbii. Oryginalny przysmak stanowią intrygujące hormigas culonas, pieczone mrówki o dość dużych odwłokach, uważane za frykas głównie w regionie Santander.

Wróćmy jednak do pitai i jej łuskowatej skórki. W całym zachwycie nad wielkim kolorytem i bioróżnorodnością Kolumbii nie można zapomnieć o tym, jak międzynarodowe koncerny, często przy współudziale skorumpowanych elit politycznych, degenerują ekosystemy, czy to Puszczy Amazońskiej (Selva Amazónica), czy np. karaibskiego półwyspu La Guajira położonego tuż przy granicy z Wenezuelą. Wszyscy powinniśmy patrzeć im bacznie na ręce i domagać się ochrony tych ziem.

W 2017 r. powstał raport Krajowej Komisji Prawdy, która zaczęła działać w zakresie wychodzenia Kolumbii z półwiecznej wojny domowej. Jego autorzy dowiedli, że grupy paramilitarne współpracowały z międzynarodowymi koncernami (np. węglowymi), by bronić interesów korporacji. To właśnie m.in. dlatego Kolumbia pozostaje jednym z czołowych krajów, w którym ginie najwięcej aktywistów środowiskowych walczących o zachowanie zasobów i tak oszałamiających oaz bioróżnorodności.

Rzeka, która ma osobowość prawną  

O ile Leticia jest trudno dostępna, o tyle przygody w tropikalnym lesie można też zasmakować w departamencie Magdalena na północy Kolumbii. Najlepszą bazę wypadową na puszczańskie trekkingi stanowi Minca, spokojna wioska utopiona w zieleni i śpiewie ptaków – mieszka ich tutaj ponad 160 gatunków. Osada położona jest na wysokości mniej więcej 650 m n.p.m. i jeszcze nie tak bardzo wyeksplorowana przez turystów. Otaczają ją porośnięte selwą wzgórza, z których rozciąga się piękna panorama na Morze Karaibskie. Lokalną atrakcję stanowi Pozo Azul, błękitne oczko wodne nieopodal wodospadu.

Można powiedzieć, że Minca to przedsionek Parku Tayrona (Parque Nacional Natural Tayrona). To najpopularniejszy z 59 parków narodowych Kolumbii, a zarazem miejsce, gdzie bujna selwa spotyka się z karaibskim wybrzeżem. Poza bogatą fauną i florą (można zobaczyć tu m.in. leniwce, wyjce, oceloty, iguany, krokodyle, żółwie, a usłyszeć ponad 300 gatunków ptaków) atrakcję stanowią zatoczki z niewielkimi plażami i wysmukłymi palmami kokosowymi. Wypoczynek w takim miejscu, gdy za plecami ma się ścianę lasu równikowego i masyw Sierra Nevada de Santa Marta (ze Szczytem Krzysztofa Kolumba – Pico Cristóbal Colón – na czele, 5775 m n.p.m.), to niepowtarzalne doświadczenie.

To właśnie pośród tutejszych gór leży Ciudad Perdida, czyli Zaginione Miasto. Odkryte dopiero w latach 70. ubiegłego stulecia ruiny, przejęte przez bujną roślinność, rozpalają wyobraźnię turystów z całego świata. Starożytne miasto należało niegdyś do ludu Taironów i zostało podbite przez Hiszpanów. Było ono miejscem duchowych rytuałów sprawowanych ku czci Matki Ziemi (po hiszpańsku Madre Tierra).

Po niemal wieku walki z konkwistadorami Taironi wyginęli (Ciudad Perdida została opuszczona ok. 1650 r.), a za ich potomków uchodzą dziś przedstawiciele ludu Arhuaco (Ika, Iku albo Bintukua). Wciąż żyją w okolicy i noszą się tradycyjnie. Sierra Nevada de Santa Marta stanowi dla nich serce planety. Wierzą, że dobrobyt reszty świata zależy właśnie od tego, w jakim stanie znajduje się ten masyw górski w północnej Kolumbii.

W okolicy mieszka wiele rdzennych ludów, np. Kankuamo (Kankui), określani mianem „strażników równowagi świata” (guardianes del equilibrio del mundo). Podobnie jak Arhuaco trudnią się głównie uprawą kukurydzy, bananów, manioku, fasoli, trzciny cukrowej, a ostatnimi laty także kawy. Żyją tu też ludzie Wiwa, znani z upraw ananasów, słodkich ziemniaków, dyni i ryżu, oraz przedstawiciele społeczności Kogui (Kágaba). Ci ostatni, znani po prostu jako „ludzie” (z języka kogui), zajmują się tkaniem włókien i produkcją tradycyjnego rzemiosła.

Trzeba podkreślić, że w Kolumbii żyje 115 zidentyfikowanych grup rdzennych mieszkańców, którzy mówią 69 językami i są rozmieszczeni w 827 rezerwatach zlokalizowanych w 27 departamentach kraju (dane według spisu ludności z 2018 r.). Rdzenni mieszkańcy (w sumie ponad 1,9 mln osób) stanowią 13,6 proc. populacji Kolumbii. Łączy ich to, że w ich kosmogonicznych wizjach świata kluczowy jest duchowy związek ludzi z ziemią, rozumianą jako środowisko naturalne, opiekunka i żywicielka, o którą oni również czują się zobowiązani dbać. Wielu z przedstawicieli ludów tubylczych (po hiszpańsku indígenas) uważa, że przyroda stanowi ich dziedzictwo, dlatego ich światopogląd i działania koncentrują się na ochronie Matki Ziemi.

Babcie opowiadają nam, że jesteśmy związani z Matką Ziemią niewidzialną nicią. A skoro ona daje nam przywilej posiadania życia, to my też powinniśmy o nią dbać – opowiadał mi kiedyś jeden z mężczyzn z ludu Arhuaco. Wierzymy, że gdy Matka Ziemia cierpi i czuje się przez nas opuszczona, to wszelkie ekosystemy więdną, a społeczności zaczynają toczyć choroby – dodawał z przekonaniem.

Rdzenni mieszkańcy Kolumbii, bez względu na zamieszkiwaną przez nich prowincję, na różne sposoby walczą o zachowanie ekosystemów. Ich przeciwnikami są wielkie korporacje, często powiązane z polityczną wierchuszką.

Jeden z najlepszych przykładów zwycięskiej walki o prawa natury stanowi przypadek 750-kilometrowej rzeki Atrato. W jej sprawę zaangażowała się międzynarodowa fundacja, która w imieniu ludności tubylczej domagała się zadośćuczynienia za poniesione straty. Powodowie argumentowali, że działalność nielegalnych górników w Chocó naruszyła podstawowe prawa człowieka społeczności żyjących wzdłuż Atrato, powodując jej skrajną degradację, niszcząc jej naturalny bieg, zalewając lasy deszczowe i zanieczyszczając rzekę chemikaliami. Sprawa trafiła ostatecznie do Trybunału Konstytucyjnego Kolumbii (Corte Constitucional de Colombia). Sędzia Jorge Iván Palacio wskazał, że rząd naruszył podstawowe konstytucyjne prawa społeczności poprzez zaniedbanie kontroli nielegalnego wydobycia w Chocó (prawo do życia, zdrowia, wody, bezpieczeństwa żywnościowego, czystego środowiska oraz prawo do kultury i terytorium społeczności etnicznej). Na koniec uznał, że rzeka Atrato ma osobowość prawną, a więc zasługuje na całkowitą ochronę ze strony państwa.

Dziś pilnują jej strażnicy, którzy uznawani są za prawnych przedstawicieli Atrato, tacy jak Noency Mosquera Martínez, pieśniarka i aktywistka. Nasza rzeka łączy przeszłość z przyszłością, a zarazem wszystkich ludzi Kolumbii: od rdzennych mieszkańców, przez mieszkańców stolicy, aż po Afrokolumbijczyków. Jest naszą bronią i celem w walce o przyrodę – zapewniała Noency, gdy opisywałem przypadek rzeki Atrato w mojej książce o kryzysie wodnym Woda. Historia pewnego porwania. Walka Kolumbijczyków o uznanie rzeki za osobę prawną stała się inspiracją dla aktywistów na całym świecie. Również dla Polaków złączonych w Plemieniu Odry, które w tym roku maszerowało wzdłuż tej potężnej granicznej rzeki, żeby ubiegać się o nadanie jej prawnego statusu, umożliwiającego zapewnienie jej lepszej ochrony dla dobra wszystkich istot. Także i ludzi.

Karaiby to nie tylko plaże i palmy kokosowe

Należy wspomnieć, że Kolumbia jest też krajem wielu karnacji. Karaibskie wybrzeże zamieszkuje głównie społeczność afrokolumbijska. Widać to wyraźnie, gdy ruszy się nadmorską drogą z Parku Tayrona do Cartageny de Indias. Jeśli akurat trwa czas karnawału, warto zatrzymać się w ponad 1,3-milionowej Barranquilli. To rodzinne miasto Shakiry cieszy się sławą organizatora najlepszej imprezy karnawałowej w całej Ameryce Południowej (co roku bierze w niej udział ok. 3 mln osób!). Barranquilla zamienia się wówczas w tętniący muzyką uliczny klub pełen roztańczonych przybyszy z całej Kolumbii (i nie tylko).

Wspomniana Cartagena de Indias to prawdziwa perła kolumbijskich Karaibów, a zarazem jeden z najważniejszych portów w kraju. Jej czar nie zbladł ani trochę i dziś dumnie zdobi Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Przypomina o tym oblegany przez turystów potężny fort na wzgórzu San Lázaro – Castillo San Felipe de Barajas. To największa z twierdz zbudowanych przez Hiszpanów na całym kontynencie. Castillo San Felipe de Barajas dominuje nad miastem i roztacza się stąd piękna panorama.

Założona w 1533 r. Cartagena de Indias to turystyczny must see. To jedno z pierwszych miast kontynentu, które uzyskało niepodległość od Hiszpanii (11 listopada 1811 r.). Dzięki strategicznemu położeniu na szlakach handlowych i boomowi na ropę naftową rozwijało się prężnie. Dziś ogromne wieżowce w strefie biznesowej (Bocagrande) górują nad wybrzeżem i Starym Miastem (tzw. Ciudad Amurallada). Ta niesamowita mieszanka sprawia, że nadmorska Cartagena de Indias stanowi jedno z najwspanialszych miast w Ameryce Łacińskiej.

Spacery po Ciudad Amurallada nie mają końca. W klimatycznych zaułkach pomiędzy kolonialnymi domkami można stracić poczucie czasu. Podobnie jak w Getsemaní, artystycznej dzielnicy, w której nie brakuje sklepów z rękodziełem i uroczych knajpek, takich jak „Café Havana”, w której niegdyś bywał sam słynny amerykański pisarz i dziennikarz Ernest Hemingway (1899–1961). Miłośnicy plażowania też znajdą coś dla siebie, ale na najpopularniejsze plaże, jak Castillogrande, Chiringuito lub La Boquilla, trzeba wybrać się już na dłuższą wędrówkę (co nie jest najlepszym rozwiązaniem w karaibskim skwarze) lub dojechać taksówką. Zamożniejsi turyści zwykle nie wyjeżdżają z Cartageny bez jakiegoś szmaragdu – Kolumbia słynie z tego, że wydobywa się tu najpiękniejsze kamienie na świecie. Co prawda występują one w odległych od Cartageny de Indias prowincjach, ale w stolicy kolumbijskich Karaibów nie brak jubilerów, którzy prześcigają się w ich oryginalnej aranżacji.

Wspomniany już Márquez pisał w Stu latach samotności: Człowiek nie należy do żadnej ziemi, póki nie ma w niej nikogo ze swych zmarłych. I sam zdecydował o tym, że jego prochy spoczną właśnie w ukochanym przez niego mieście – Cartagenie. A miłośnicy jego literatury wciąż znajdują nowe miejsca, które ukrył w swoich powieściach. Jak choćby park Bolivara, w którym Florentino Ariza pisał listy miłosne do Ferminy Dazy w Miłości w czasach zarazy.

Cartagena stanowi także świetną bazą wypadową na Morze Karaibskie. Kiedyś zabrałem grupę turystów do niezwykłego hotelu na wodzie – Casa en el Agua (ostatnio pozostaje „tymczasowo” zamknięty i nie wiadomo, kiedy się to zmieni). W tym ekologicznym hostelu, który zajmuje wysepkę, mieści się ledwie 30 osób: część śpi w hamakach, część w prywatnych pokojach. Prosto z hamaka można wskoczyć do Morza Karaibskiego lub do motorówki, która zabiera na beztroskie plażowanie na ekskluzywne wyspy Múcura i Titipán, należące do archipelagu San Bernardo. Brzmi jak raj, zwłaszcza dla miłośników podwodnych eksploracji, prawda?

W odległości zaledwie 5 min motorówką leży najmniejsza spośród wysp archipelagu San Bernardo – Santa Cruz del Islote. Wygląda ona jak kawałek miasta wycięty i wklejony prosto w Morze Karaibskie. Brzegi wysepki to keje, wybudowane często na zalanych betonem śmieciach i muszlach ślimaków morskich – mieszkańcy stosują tę technikę, by uzyskać choć kilka metrów kwadratowych na dodatkowy pokój w domu. Cała wysepka ma mniej więcej 1 ha, a na nim stoi prawie 100 domów. W okresach wakacyjnych, gdy uczniowie wracają na wyspę ze szkół z internatem położonych na wybrzeżu – albo, jak sami mówią, „na kontynencie” – na Santa Cruz del Islote mieszka nawet ponad 1,2 tys. osób! Dlatego też uchodzi za najgęściej zaludnioną wyspę świata, choć o to miano ubiega się oczywiście jeszcze kilka innych. Poza wakacjami mieszkańców jest znacznie mniej – ok. 500–800 osób. Ich ścieżki na wyspie są ograniczone. Nie ma tu miejsca na boisko, nie ma miejsca nawet dla kawałka plaży i kilku palm. Nie ma także miejsca, żeby pochować zmarłych. Dlatego mieszkańcy, aby zagrać w piłkę, muszą płynąć na sąsiednią wyspę. Aby pochować najbliższych – również. W ostatnią drogę zmarły wyrusza łodzią przystrojoną kwiatami, a za nią płynie kondukt pogrzebowy.

Zwykle turyści oglądają Santa Cruz del Islote jedynie z perspektywy motorówki, ewentualnie schodzą z pokładu na kilka chwil, nawet nie ściągają kamizelek ratunkowych. Odpływają stąd, nikogo nie poznając i niewiele rozumiejąc. Ja zabrałem turystów, których miałem przyjemność oprowadzać, na wizytę do starych znajomych z wysepki. Byli zachwyceni. Bo mogli dotknąć tego, co ukryte. Tego, co prawdziwe. Balansująca między różnymi światami Kolumbia wciąż daje taką możliwość.