SZYMON OPRYSZEK

« Serca Kolumbijczyków biją w rytmie salsy, warto więc przemierzać Kolumbię tanecznym krokiem. W podróży przez wybrzeże Oceanu Spokojnego będą nam towarzyszyć dźwięki fortepianu selwy, na Karaibach nie zabraknie też tańca, który działa jak terapia. »

 

Mówią, że prawdziwego caleño, mieszkańca Cali, z łóżka o poranku wyrwie tylko salsa. Gdy łapię oddech pod emblematycznym pomnikiem hiszpańskiego konkwistadora Sebastiána de Belalcázara (1480–1551), opierającego się o miecz i górującego nad okolicą założyciela miasta (w lipcu 1536 r.), słyszę, że obyłbym się bez problemów z tchem, gdybym tylko „praktykował sztukę tańca”.

Oto blisko 2,5-milionowe Cali, stolica departamentu Valle del Cauca… Tutaj oddycha się salsą.

Salsa, pikantny przysmak Cali

Do Cali (Santiago de Cali) wyłącznie z powodu salsy przyjeżdża aż 78 proc. turystów. Nie tylko po to, żeby jej słuchać, lecz także, aby zatańczyć – Carlos Molina Castellanos, dyrektor najstarszego w Ameryce Łacińskiej muzeum salsy (Museo de la Salsa) w popularnej dzielnicy Barrio Obrero w Cali, zaskakuje mnie tak dokładnymi statystykami. Na muzealnych ścianach wiszą fotografie, na wystawie można zobaczyć też instrumenty i pamiątki z autografami ponad 200 muzyków, którzy przewinęli się przez tę oryginalną placówkę.

W 1968 r. mój ojciec Carlos Molina zaczął robić zdjęcia artystów, którzy występowali w Cali. A ja od 28 lat kontynuuję jego dzieło. Dziś na wystawie mamy 720 fotografii i 300 tys. negatywów, ale też unikatowe pamiątki: złotą płytę Fani, bongo Roberta Roeny czy sukienkę Celii Cruz – opowiada rozemocjonowany właściciel Museo de la Salsa.

Carlos przekonuje, że miasto zawsze było żyzną krainą ekspresji muzycznej, która stopniowo stała się częścią codziennego życia kochających zabawę mieszkańców. Za Kolumbijczykami przenoszącymi się tutaj z Andów przywędrowały sentymentalne bambuco i charakterystyczna guabina. Wiatr nowości dął znad Oceanu Spokojnego, a wraz z marynarzami z Kuby do Cali przybyła guaracha, gatunek charakteryzujący się szybkim tempem i łobuzerskimi tekstami. A potem nastała moda na również kubańską mambę. Wszystkie style muzyczne mieszały się w kotle zabawowego kolumbijskiego miasta.

Aż do przybycia salsy, czyli „Jej Królewskiej Mości” – uśmiecha się Carlos. – Ona podbiła nasze serca!

Uważa się, że taniec ten narodził się w nowojorskiej dzielnicy Harlem z mieszanki kubańskiej muzyki i portorykańskich kroków. Dlatego tak idealnie pasuje do Cali, uchodzącego dziś za najbardziej zróżnicowane etnicznie miasto Kolumbii. I jeszcze ta nazwa, od słynnego meksykańskiego sosu, co bez dwóch zdań dodaje pikanterii.

W Portoryko nie tańczy się już prawdziwej salsy, także w Nowym Jorku tradycja zanikła. Na szczęście w Cali chowa się pamięć o tej sztuce i dlatego powtarzam wszystkim turystom: „Jeśli chcesz posmakować prawdziwej muzyki, wybierz Cali” – kontynuuje Carlos.

To prawdopodobnie najlepsze miejsce na świecie do nauki tego tańca. Miasto można zwiedzać śladami kameralnych barów salsowych (takich jak kultowe już „La Topa Tolondra”, „Mala Maña” czy „El Chorrito Antillano”), sąsiedzkich imprez albo po prostu oglądać ulicznych tancerzy na słynnej Calle del Sabor, czyli ulicy Smaków. A tam zdarza się usłyszeć dyskusje o tym, że salsa potrafi też dzielić społeczeństwo. Puryści wychodzą na parkiet tylko w stylu muzyki lat 70. Z kolei eksperymentatorzy wykorzystują piruety rodem z teledysków MTV – jedni i drudzy zakochani bez opamiętania w sztuce, która tworzy duszę miasta.

W Cali na pewno warto odwiedzić także Plaza de Caicedo (Plaza de Cayzedo), gdzie staromiejska zabudowa przenika się ze współczesnymi biurowcami. Miłośników artystycznej bohemy zachwyci San Antonio, tradycyjna dzielnica kolonialnych domów, pełna kafejek, sklepów z antykami, urokliwych knajpek i galerii sztuki. Wart uwagi jest również słynny Park Kotów (Parque de los Gatos), gdzie lokalny artysta Hernando Tejada (1924–1998) postawił w lipcu 1996 r. gigantyczną rzeźbę z brązu El Gato del Río (po polsku Rzecznego Kota), a potem jego naśladowcy stworzyli jeszcze kilkanaście innych, wykonanych z różnej maści surowców.

San Andres Island at the Caribbean, Colombia, South America

Pacyficzne brzmienia fortepianu selwy

Cali to główna brama do nadmorskich miejscowości nad Oceanem Spokojnym – regionu o wiele mniej turystycznego niż choćby wybrzeże karaibskie, ale przez samych mieszkańców nazywanego ukrytym skarbem Kolumbii. To kraina bujnego lasu deszczowego i jeden z najbardziej różnorodnych biologicznie rejonów na Ziemi. Punktem obowiązkowym podczas podróży pacyficznym wybrzeżem jest Park Narodowy Uramba Bahía Málaga, położony w pobliżu 320-tysięcznego miasta Buenaventura, w departamencie Valle del Cauca. To idealne miejsce dla amatorów wycieczek w głąb selwy oraz pasjonatów pięknych widoków – sieć ścieżek prowadzi tu nad rwącymi rzekami z widowiskowymi wodospadami.

Bahía Málaga to też jedna z lokalizacji na wybrzeżu pacyficznym Kolumbii, gdzie można obserwować humbaki (okres godowy trwa od lipca do października), które przemierzają setki kilometrów, żeby w ciepłych wodach tutejszych malowniczych zatok wychowywać swoje młode. Kiedyś usłyszałem, że nie ma takiego innego miejsca na świecie, gdzie można siedzieć przy plaży z filiżanką kawy – najlepiej z ziaren, które wywodzą się wprost ze słynnego Regionu Kawy w okolicach Salento – i patrzeć na harce tych monumentalnych ssaków. Inny punkt obserwacyjny dla miłośników wielorybów znajduje się nieco dalej na północ, w zatokach nieopodal Parku Narodowego Utría w departamencie Chocó.

Po drodze do parku warto zahaczyć o Nuquí. To miasteczko stanowi bazę wypadową na rozległe, rajskie i niemal opuszczone plaże Guachalito i Arusí. Ośrodek ten jest także punktem obowiązkowym dla miłośników surfingu. Nieopodal leżą również gorące źródła w Jurubira.

W Parku Narodowym Utría oceaniczny klimat przenika się z wilgotną selwą, tworząc niepowtarzalny krajobraz. Miłośnicy obserwacji awifauny mogą się tutaj zatracić w swoim hobby: departament Chocó reklamuje się jako siedlisko różnorodności biologicznej, występuje w nim ponad 830 różnych gatunków ptaków, czyli prawie połowa całkowitego ptactwa Kolumbii, w tym 10 odmian endemicznych. Spacerując po Parku Narodowym Utría, warto zanurzyć się w cocolitos, dziesiątkach krystalicznych jeziorek (najlepiej zabrać rurkę do snorkelingu, można też zakosztować naturalnego prysznica pod Cascada El Tigre, czyli Tygrysim Wodospadem).

Za punkt wypadowy do parku uchodzi miasteczko Bahía Solano, jeden z bardziej turystycznych ośrodków w departamencie Chocó, położony tuż nad Oceanem Spokojnym. Można tutaj dolecieć m.in. ze stołecznej Bogoty, Medellín i Cali. To ciekawe miejsce mieszanki kulturowej: obok siebie mieszkają ludy rdzenne oraz społeczność afrokolumbijska. Dlatego w okolicznych wioskach wciąż można usłyszeć urzekające brzmienie marimba de chonta, lokalnego instrumentu, zwanego także „fortepianem selwy”. Marimba de chonta jest wytwarzana z drewna wysokiej palmy – wilhelmki wytwornej, w Kolumbii określanej mianem chontaduro, cachipay lub chonta. Przyjęło się, że należy ją ścinać w ostatnią kwadrę księżyca – tak radzą ostatni mistrzowie sztuki, rękodzielnicy, którzy wykonują instrumenty. To podobno zapewnia wyrobowi długowieczność, a słuchaczom wręcz duchową podróż. W 2010 r. gra na marimbie i tradycyjne śpiewy z regionu Południowego Pacyfiku w Kolumbii zostały wpisane na Listę Reprezentatywną Niematerialnego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Dziś to jeden z symboli kolumbijskiej tożsamości, w której – podobnie jak w przypadku salsy – wpływy z Afryki i Karaibów mieszają się z tymi lokalnymi, wywodzącymi się wprost z selwy. Większość turystów, którzy odwiedzają Bahía Solano, decyduje się na tę podróż z powodu emblematycznych plaż: Almejal (wyśmienita dla surferów) i Playa Larga. Długie wędrówki po złocistym piasku albo wycieczki kajakiem przez powykręcane lasy namorzynowe dostarczają niezapomnianych wrażeń.

Tańcząc wśród żółwich jaj

Na nieco bardziej odległej Playa Cuevita, która położona jest 5 km na południe (2 godz. piechotą) od wioski El Valle, nie znajdziecie turystów. Jeśli przyjedziecie tu między czerwcem a grudniem na pewno spotkacie Pedra Pinillę. Właśnie w tych miesiącach tańczy on na plaży pomiędzy żółwiami, które przypływają na Cuevitę, żeby złożyć jaja.

Żółwie zielone potrafią pływać z prędkością 1,5 km/godz., chociaż uciekając przed drapieżnikami, potrafią przyspieszyć do 30 km/godz. Żyją od ponad 100 mln lat, czyli od czasów dinozaurów – opowiada mi Pedro, który tytułuje sam siebie obserwatorem i ratownikiem gadów. Pomagają mu krewni – cała rodzina Pinilla zaangażowana jest w ratowanie tych kręgowców. Ich projekt nazywa się po prostu Tortugas del Pacifico, czyli Żółwie Pacyfiku. Pedro tłumaczy, że na Playa Cuevita przypływają nie tylko żółwie zielone, lecz także czarne, szylkretowe i przede wszystkim, jedne z najbardziej zagrożonych, oliwkowe.

Czemu je ratują? Bo wszystkie samice, które składają jaja, zostawiają ślady na piasku. A to ułatwia znalezienie jaj kłusownikom i ich psom.

Spożywanie żółwi i ich jaj jest w Kolumbii głęboko zakorzenioną tradycją. Niektórzy wciąż wierzą, że to dodaje sił, także tych erotycznych – mruga okiem Pedro. A potem dodaje z powagą: Dlatego nie tylko pomagamy żółwiom, lecz także staramy się zmienić świadomość mieszkańców na temat tego, jak negatywnie kłusownicze praktyki wpływają na gatunek i całą bioróżnorodność.

Na Playa Cuevita wolontariusze tworzą „żłobki” z plastikowych osłon, w których żółwiki znajdują schronienie przed kłusownikami i ich psami. Pozostają bezpieczne do chwili wyklucia i wypuszczenia na wolność. Jak przekonuje Pedro, takie „kontrolowane” wypuszczanie nowo narodzonych żółwików zwiększa odsetek ocalałych nawet do 10 proc. Ale żółwie mają coraz to nowe wyzwania: zmieniający się klimat czy coraz bardziej intensywne ekstrema pogodowe, powodujące powstawanie niszczycielskich fal, które porywają jeszcze niewyklute jaja.

Wydawać by się mogło, że w El Valle czas płynie żółwim tempem. To idealny zakątek dla podróżników, którzy cenią sobie spokój, puste plaże i obcowanie z przyrodą. Cała okolica to raj, dla tych którzy lubią trekkingi. Mamy wiele pieszych szlaków dających wolność, a zarazem gwarantujących nieograniczony kontakt z naturą – zachwala Pedro, który wraz z rodziną stworzył w okolicy plaży gospodarstwo ekologiczne (Mama Orbe Family Eco Farm). Swoim gościom, poza noclegami i lokalną kuchnią, oferuje spacery badawcze oraz możliwość uczestnictwa w wypuszczaniu żółwi na wolność (dzieje się to zazwyczaj nocami).

Wybrzeżem pacyficznym Kolumbii nie zawiodą się również smakosze: w tym regionie na pewno warto spróbować zapiekanki z owocami morza z kolendrą i mlekiem kokosowym. Idealnym napojem do tego będzie sok z borojó, lokalnego owocu z rodziny marzanowatych. Nazywają go tutaj, z racji imponujących wartości odżywczych, jugo del amor, czyli „sokiem miłości”.

Cartagena, Columbia – April 4, 2017: Lush balcony planters along the street looking towards town square in the old town of Cartagena Columbia

Terapia słońcem i muzyką

Kiedyś w Kolumbii usłyszałem, że nie ma jednych Karaibów. Możesz pochodzić z wybrzeża karaibskiego, ale tak naprawdę jesteś tym, czego słuchałeś, dorastając w swoim mieście lub wiosce. Trochę jak w popularnych komediach o stereotypowych łatkach nakładanych np. mieszkańcom południowej i północnej części Francji.

Jeśli więc w twoich uszach płynie plastyczne vallenato, to musisz być z Valledupar, stolicy departamentu Cesar, gdzie znajduje się nawet Muzeum Akordeonu (Museo del Acordeón) – Dom Beta Murgasa (Casa Beto Murgas). Jeśli zaś poruszasz się w rytmie champety, z jej energetyczną perkusją, gitarą i bębnami rodem z Afryki w tle, to musisz być z Cartageny de Indias (korzenie tej muzyki wywodzą się z pobliskiej miejscowości San Basilio de Palenque).

To ostatnie nadmorskie miasto jest najprawdziwszą perłą kolumbijskich Karaibów. Jeśli coś wyróżnia mieszkańców Kartageny to ich wesoły duch i dar do tańca. W weekendowe noce na ulicach wypełnionych rozśpiewanym tłumem można zobaczyć tańczących cumbię, porro, merengue, w końcu popularny ostatnio w całej Ameryce Łacińskiej reggaetón. Ale to champeta uchodzi za najbardziej tradycyjną: niektórzy przewodnicy prowadzą turystów śladami tego tańca, w ofercie są nawet zajęcia z kroków – zwykle kończą się w „Donde Fidel”, jednym z najsłynniejszych barów z salsą w historycznym centrum miasta. Tam już trzeba pochwalić się zdobytymi umiejętnościami.

Champeta nazywana jest w slangu „terapią”, pewnie dlatego tak zakorzeniła się w Kartagenie. To jedno z pierwszych miast kontynentu (zostało założone 1 czerwca 1533 r. przez konkwistadora Pedra de Heredię, uzyskało niepodległość od Hiszpanii 11 listopada 1811 r.) dziś słynie z niezwykłego uroku i energii, które działają kojąco na podróżników. Cartagena de Indias słusznie określana jest mianem perły kolumbijskich Karaibów albo „Romantycznej Stolicy Ameryki” (La Capital Romántica de América). Jej wizytówkę stanowi potężny fort na wzgórzu San Lázaro – Castillo San Felipe de Barajas. To największa z twierdz zbudowanych przez Hiszpanów na całym kontynencie. Castillo San Felipe de Barajas dominuje nad miastem, roztacza się stąd piękna panorama. Podobnie jak cały port, fortece i zespół zabytkowy w Kartagenie warownia ta trafiła w 1984 r. na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO.

W klimatycznych zaułkach historycznego centrum, Ciudad Amurallada, pomiędzy kolonialnymi domkami można stracić poczucie czasu. Podobnie jak w Getsemaní, artystycznej dzielnicy, w której nie brakuje sklepów z rękodziełem i uroczych knajpek, takich jak „Café Havana”, w której niegdyś bywał sam słynny amerykański pisarz i dziennikarz Ernest Hemingway (1899–1961). Miłośnicy plażowania też znajdą coś dla siebie, ale na najpopularniejsze plaże, jak Castillogrande, Chiringuito lub La Boquilla, trzeba wybrać się już na dłuższą wędrówkę (co nie jest najlepszym rozwiązaniem w karaibskim skwarze) lub dojechać taksówką. Zamożniejsi turyści zwykle nie wyjeżdżają z Kartageny bez jakiegoś szmaragdu – Kolumbia słynie z tego, że wydobywa się tu najpiękniejsze zielone kamienie szlachetne na świecie. Co prawda, występują one w odległych od tego miasta departamentach, ale w stolicy kolumbijskich Karaibów nie brak jubilerów, którzy prześcigają się w ich oryginalnej aranżacji. Na koniec tej terapii słońcem i muzyką można także wybrać się na pobliski wulkan El Totumo (15 m n.p.m.), który stał się popularną atrakcją ze względu na kąpiele w błocie, mające podobno właściwości lecznicze.

Cartagena de Indias stanowi ważny port w kraju. Stąd też wypływają jachty, katamarany oraz motorówki na okoliczne wyspy. Najbliżej położona to Tierra Bomba. Można na niej posmakować imprez, jak również imponującego, panoramicznego widoku na Kartagenę. Robi wrażenie, ale woda nie jest tutaj tak krystaliczna, jak na wyspach położonych dwie, trzy godziny motorówką od miasta. Jeśli na beztroskie plażowanie zarezerwowaliśmy sobie jeden dzień, wówczas najlepiej odwiedzić archipelag Rosario (Islas Corales del Rosario). To 28 wysp koralowych, między którymi można pływać łodzią, jachtem, żaglówką lub katamaranem, także w ramach całodniowych wycieczek zorganizowanych przez lokalne biura podróży z Cartageny de Indias (lub Tolú, właściwie Santiago de Tolú). Jeśli mamy nieco więcej czasu, wówczas warto zaplanować wizytę na wyspach Múcura i Tintipán, obie należą do archipelagu San Bernardo. To istny raj dla miłośników podwodnych eksploracji.

Zanurkuj w morze siedmiu kolorów

Kolumbia ma również asa w rękawie, który leży ledwie 220 km od wschodnich wybrzeży… Nikaragui. To karaibskie wyspy San Andrés i Providencia. Można na nie dolecieć z Bogoty, Medellín, Cali, Barranquilli i Kartageny. Mieszkańcy archipelagu San Andrés, Providencia i Santa Catalina zwykle nie uważają się za Kolumbijczyków ani Nikaraguańczyków. Mówią o sobie po prostu: wyspiarze.

To głównie społeczność afro – tzw. raizal (w ok. 60 proc.), wyznawcy Kościoła baptystów, którzy mówią w języku kreolskim (criollo sanandresano), będącym mieszanką hiszpańskiego i angielskiego. A wszystko dlatego, że archipelag ma bogatą historię. Przed podbojem Ameryki wyspy nie były zamieszkane. Ale po 1492 r. zaczęli napływać osadnicy brytyjscy, którzy utrzymywali się z zakładanych na Karaibach plantacji tytoniu i bawełny. Zakotwiczyli oni na Bermudach i Barbadosie, a następnie eksplorowali okolicę i na San Andrés założyli pierwsze osady. Gdy Hiszpanie zaczęli sprawować kontrolę nad Karaibami, wyspy zostały przekazane w 1544 r. Kapitanii Generalnej Gwatemali z siedzibą w mieście Antigua Guatemala (wówczas Santiago de los Caballeros de Guatemala), a następnie Wicekrólestwu Nowej Granady (Virreinato de Nueva Granada), które znajdowało się na terenie dzisiejszej Kolumbii. W czasach walki o niepodległość archipelag dołączył do ruchu niepodległościowego Simóna Bolívara (1783–1830), a w czerwcu 1822 r. po raz pierwszy zawisła tu kolumbijska flaga. To był jeden z argumentów dla obradującego współcześnie Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze, który dekadę temu rozpatrywał konflikt Nikaragui i Kolumbii związany z naruszaniem suwerenności archipelagu. Bo jak można się domyślić, poza dużym potencjałem turystycznym, w okolicy znajdują się bogate złoża ropy i gazu.

Wody wokół San Andrés określa się mianem el mar de siete colores, czyli „morzem siedmiu kolorów”. Przydomek ten szybko stał się popularny wśród wyspiarzy i odwiedzających ich gości. Jasnoniebieski, ciemnoniebieski, turkusowy, piaskowy, zielonkawy – to prawdziwy spektakl barw. Pod powierzchnią wody ukryte są tu labirynty raf koralowych. To część utworzonego w 2000 r. Rezerwatu Biosfery Kwiatów Morskich UNESCO (Seaflower Biosphere Reserve) – ogromnego morskiego obszaru chronionego obejmującego ok. 10 proc. Morza Karaibskiego.

Dlatego też San Andrés przyciąga wielbicieli nurkowania i snorkelingu. Jedną z tutejszych atrakcji jest spoczywający na dnie posąg Posejdona. Z trójzębem w dłoni dba o krystaliczne i przejrzyste wody otaczające kolumbijską wyspę. Warto zanurkować, choćby po to, żeby zrobić sobie zdjęcie z greckim bogiem. Miłośnicy fotografii powinni jeszcze udać się na wysepkę Islote Sucre (inaczej Johnny Cay), która wygląda jak z pocztówek: biały piasek, wysmukłe palmy kokosowe i niesamowite morze.

W San Andrés nie da się nudzić. Jeśli jednak nie lubicie atmosfery imprezowej wyspy (obok dużych resortów w formule all inclusive można tu znaleźć także urocze hotele butikowe), równie ciekawą opcję stanowi Providencia (znana również jako Old Providence). Na tym sąsiednim skrawku lądu (zajmującym powierzchnię 17 km²) jest o wiele spokojniej, na plażach nie ma tłumów, a odpoczynek na rajskiej Manzanillo to doświadczenie, które trudno powtórzyć na hałaśliwej San Andrés.

Hidden ancient ruins of Tayrona civilization Ciudad Perdida in the heart of the Colombian jungle Lost city of Teyuna. Santa Marta, Sierra Nevada mountains, Colombia wilderness

Karnawał przez cały rok

Wróćmy jednak na karaibskie wybrzeże kontynentalnej części Kolumbii. Z Kartageny warto udać się na wschód w kierunku granicy z Wenezuelą. W drodze napotkamy pełną paletę dźwięków, rytmów, smaków i faktur. Pierwszy przystanek? Barranquilla. I znów, to rodzinne miasto Shakiry (urodzonej tu w lutym 1977 r.) słynie jako organizator drugiego co do wielkości karnawału na świecie(bierze w nim udział co roku ok. 3 mln osób!) – także wpisanego w 2003 r. na Listę Reprezentatywną Niematerialnego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. W te cztery dni w roku (w 2025 r. od 1 do 4 marca) we wspólnej imprezie uczestniczą tłumy Kolumbijczyków i towarzyszący im goście z całego świata, którzy bawią się przy rytmach cumbii (ten taniec stanowi fuzję wpływów Afryki, kultur rdzennych i hiszpańskiej) albo choćby porro, opartego na rytmie bębnów, istnego hołdu dla dawnych niewolników z Czarnego Kontynentu.

Od końca 2018 r. z Barranquillą kojarzy się monument Ventana al Mundo, czyli Okno Świata. To imponująca, 47-metrowa budowla architektoniczna. Roztacza się z niej panoramiczny widok na miasto, mieni się kolorami jak sama Barranquilla. Warto tutaj odwiedzić m.in. Muzeum Atlantyku (Museo del Atlántico), miejscową modernistyczną katedrę (Catedral Metropolitana María Reina de Barranquilla) i eklektyczny Kościół św. Mikołaja z Tolentino (Iglesia de San Nicolás de Tolentino). Za miastem, w miejscowościach takich jak Puerto Colombia i Salgar (oficjalnie San Antonio de Salgar), czekają urokliwe białe plaże.

Ale celem podróży na wschodnie rubieże kolumbijskich Karaibów są okolice stolicy departamentu Magdalena. Mowa tu o Santa Marcie, określanej mianem El Balcón de América, czyli „Balkonu Ameryki”. To miasto nie jest aż tak atrakcyjne jak Cartagena de Indias (na pewno warto odwiedzić tutejsze Muzeum Złota – Museo del Oro Tairona – i pójść na plażę El Rodadero). Dlatego też warto rozważyć nocleg w malowniczej miejscowości Minca, usytuowanej ok. 20 km od wybrzeża, w masywie górskim Sierra Nevada de Santa Marta, na wysokości 660 m n.p.m. To spokojna osada, utopiona w zieleni i śpiewie ptaków – żyje ich tu ponad 160 gatunków. I co najważniejsze, wciąż jest jeszcze niewyeksplorowana przez turystów.

W trasie przez karaibskie wybrzeże Santa Marta stanowi ważny punkt na mapie, ponieważ to świetny punkt wypadowy do dwóch największych atrakcji okolicy. Pierwszą z nich jest Park Narodowy Tayrona (Parque Nacional Natural Tayrona) – to prawdziwy must-see w Kolumbii. Zajmuje powierzchnię 150 km² i może go odwiedzić dziennie maksymalnie 6,9 tys. turystów. To dom dla dziesiątek gatunków dzikich zwierząt, m.in. małp, ocelotów, jaguarów i aligatorów. Wizytę w parku warto dobrze wcześniej przygotować, gdyż jest on zamykany trzy razy w roku na okres dwóch tygodni. Poza tym mnogość szlaków i interesujących miejsc do odwiedzenia sprawia, że najbardziej wymagającym turystom nie wystarczy tutaj i tygodniowy pobyt. Z kolei miłośnicy bardziej zaawansowanych trekkingów powinni wybrać się w pobliskie góry, czyli Sierra Nevada de Santa Marta. To jeden z najwyższych przybrzeżnych masywów górskich na świecie, a najciekawszy tutejszy szlak prowadzi do Ciudad Perdida, tajemniczego Zaginionego Miasta, gdzie dziś znajdują się stanowiska archeologiczne (trasa zajmuje kilka dni, konieczne jest wynajęcie przewodnika).

Na tym jednak nie kończą się kolumbijskie Karaiby. Jeszcze dalej, prawie 350 km na wschód, czeka przylądek Cabo de la Vela. W departamencie La Guajira (w języku wayuu Wajiira) czeka na nas surowy, pustynny krajobraz – Australijczykom przypomina ich rodzimy outback. Półwysep La Guajira to jeden z najmniej zaludnionych rejonów kraju, dość ubogi, zamieszkały głównie przez rdzenną ludność Wayúu (Guajiro). To miejsce określa się mianem Dzikiego Wschodu Kolumbii. Turyści tu bywają, ale niewiele jest jeszcze pod nich skrojone. Prawdopodobnie za jakiś czas półwysep La Guajira stanie się częścią gringo trail – klasycznej trasy zachodnich obieżyświatów. Dziś na razie jest tutaj jednak dziewiczo i pusto. Ale może warto pomyśleć o tym, żeby w Kolumbii po tych wszystkich taneczno-muzycznych doświadczeniach spróbować wsłuchać się również w błogą ciszę?