Roman Warszewski

www.warszewski.info

„Costa Rica”, czyli hiszpańska nazwa tego kraju (co wiedzą chyba wszyscy), oznacza „Bogate Wybrzeże”. Jednocześnie Kostaryka określana jest też mianem Szwajcarii Ameryki Środkowej, a nawet całej Ameryki Łacińskiej. Obie nazwy kojarzą się z bogactwem oraz dostatkiem. I słusznie, bo ten środkowoamerykański kraj jest bardzo bogaty, a jego największy skarb stanowi niepowtarzalna, bujna przyroda. Taka, której nie ma nigdzie indziej na świecie.

 

Kostaryka jest matecznikiem wielu endemicznych roślin, które można odnaleźć na tym wąskim pasku lądu między Oceanem Spokojnym a Morzem Karaibskim – mówi prof. dr hab. Dariusz Szlachetko z Wydziału Biologii Uniwersytetu Gdańskiego, którego spotykam w hotelu, gdzie zatrzymuję się w San José, stolicy kraju. Ten znany botanik i orchidolog jest najwybitniejszym polskim tropikalistą, czyli biologiem specjalizującym się w dziedzinie roślin tropikalnych.

Te rośliny akurat tu, można powiedzieć, mają szczęście. Bo Kostaryka jak żaden inny kraj dba o swój ekosystem i uznaje go za swoje niezbywalne dobro. Nigdzie indziej na tak niewielkiej powierzchni nie ma aż tylu parków narodowych. Jest tu ich 30, a każdy z nich jest zadbany i towarzyszy mu zawsze dobrze prowadzona i świetnie wyposażona w sprzęt i ludzi placówka badawcza. W Europie w dziedzinie ochrony przyrody możemy wiele nauczyć się od dalekiej Kostaryki. Właśnie dlatego tak chętnie tu przyjeżdżam. Także dlatego, że – podobnie jak w Ekwadorze – jest tutaj bardzo wiele orchidei, ok. 1,5 tys. gatunków. A orchidee to ten obszar biologicznej wiedzy, którym na co dzień się zajmuję – kontynuuje prof. Szlachetko.

Nie ma armii, są kwiaty

Orchidea stanowi też jeden z symboli Kostaryki, a dokładniej orchidea purpurowa, nosząca łacińską nazwę Guarianthe skinneri i znana tu jako guaria morada. Największymi jej matecznikami są obszary koło Las Pailas i Las Hornillas w Parku Narodowym Rincón de la Vieja. Kostarykańczycy (czyli Ticos) nie bez kozery właśnie ten kwiat wybrali za symbol swojej ojczyzny. Wierzą, że przynosi on pieniądze oraz szczęście. I chyba rzeczywiście tak jest.

Kostaryka stanowi jeden z najspokojniejszych krajów Ameryki Łacińskiej. Nie ma on nawet regularnej armii, której funkcję pełni tutaj policja. Kraj jest niewielki – zajmuje powierzchnię 51 179 km². Jego szerokość liczy między 120 a 270 km, a długość – 380 km.

Takim państwem ze stosunkowo łagodnym klimatem dość łatwo rządzić – twierdzi prof. Szlachetko. Energię można spożytkować w ramach dążenia do realizacji pożytecznych celów. Można się skupić właśnie na ekologii, ochronie przyrody i – opierając się na tych dwóch elementach – na rozwoju turystyki. Ta w Kostaryce kwitnie. To kraj, który w coraz większym stopniu przyciąga ludzi z całego świata. Turystyka staje się coraz istotniejszym źródłem dochodu tego unikatowego zakątka. Gdy się tam przez dłuższy czas przebywa, można odnieść wrażenie, że człowiek znalazł się w miejscu, skąd – pod względem klimatycznym i krajobrazowym – jest już naprawdę bardzo blisko do raju – podsumowuje znany polski botanik i orchidolog.

Inna od innych

Kostaryka jest świadoma tych atutów. Do tego kultywuje swoją demokrację. Mimo iż leży w Ameryce Środkowej, nie ma tu tradycji golpismo, czyli wojskowych zamachów stanów. Wprost przeciwnie. Barwy kostarykańskiej flagi nawiązują do tradycji napoleońskich i flagi francuskiej. Składa się ona z pięciu poziomych pasów. Są to: niebieski (symbolizujący niebo), następnie biały (czystość), czerwony pośrodku (krew przelana w walce o wolność i demokrację), potem znów biały (sprawiedliwość) i ponownie niebieski (dwa oceany). Pas czerwony, na którym znajduje się otoczony białym kołem herb kraju, ma podwójną grubość. Bije po oczach i dominuje nad całością.

Te żywe kolory odnajdujemy w upierzeniu kwezala herbowego, quetzala – królewskiego (bo tak pięknego!) ptaka, który stanowi także jeden z symboli Kostaryki. Kiedyś był to święty ptak Majów i Azteków, a jego ozdobne pióra zdobiły nakrycia głów i tunik lokalnych władców. Szczęśliwie przetrwał on do dziś i zamieszkuje tutejsze lasy. Stanowi wielką dumę kraju, bo powszechnie (nie tylko w Kostaryce) uznawany jest za jednego z najpiękniejszych ptaków świata. Miejscowi stwarzają odpowiednie warunki, żeby można go bez większych kłopotów obserwować, np. w Parku Narodowym Monteverde. Zdecydowanie warto się tam udać. Na jego terenie zbudowano liczne platformy oraz pomosty, którymi – na wysokości koron drzew – można się zbliżyć do tych ptaków i sycić się ich widokiem. Wielu, którzy dotrą do Monteverde, te niezwykłe chwile uznaje potem za najpiękniejsze momenty pobytu w Kostaryce.

Costa Rica wildlife. Talamanca hummingbird, Eugenes spectabilis, flying next to beautiful orange flower with green forest in the background, Savegre mountains, Costa Rica. Bird fly in nature.

Symbole do… wspinania

Inny ważny symbol i wyróżnik kraju stanowią wulkany. Jest ich tutaj w sumie aż ponad 120 (niektóre źródła mówią nawet o 290!). W większości tworzą je bardzo regularne stożki, jak z podręcznika geologii i wulkanologii. Jedynie pięć z nich uchodzi za aktywne – Turrialba (3340 m n.p.m.), Poás (2708 m n.p.m.), Irazú (3432 m n.p.m.), Arenal (1670 m n.p.m.) i Rincón de la Vieja (1916 m n.p.m.). Ku uciesze turystów towarzyszą im fumarole, sadzawki błota, którym (a jakże!) można się obkładać, a także gejzery i gorące siarkowe źródła. Trzy z nich są najbardziej znane i – jeśli to tylko możliwe – powinny znaleźć się na szlaku wędrujących po Kostaryce.

Pierwszy z nich to Arenal – najmłodszy i najaktywniejszy z kostarykańskich wulkanów, znajdujący się nad brzegiem jeziora o tej samej nazwie. Od lipca 1968 r. obserwuje się jego stałą niewielką aktywność wulkaniczną (ostatni większy wybuch miał miejsce w październiku 2010 r.). W związku z tym wejście na niego jest niemożliwe. Ale z pewnej odległości można obserwować przejawy aktywności tego wulkanu, np. widoczne z daleka potoki rozżarzonej lawy, szczególnie widowiskowe nocą. Chętni, chcący doświadczyć tych niewątpliwych atrakcji, mogą zatrzymać się w 20-tysięcznym miasteczku La Fortuna. Właściciele tutejszych niewielkich hoteli czekają na ciekawskich z całego świata. Mimo newralgicznego położenia La Fortuny ceny – jak na Kostarykę – są tu dość umiarkowane.

Drugi znany wulkan to Irazú. Nie jest aż tak charakterystyczny i regularny w kształcie jak Arenal, ale za to najwyższy w Kostaryce. Słynie przede wszystkim z tego, że na dnie jego krateru znajduje się seledynowe jezioro. Swoją aktywność przejawiał dość dawno temu, bo w latach 60. XX w. Najtragiczniejszy w skutkach był jednak wybuch w 1723 r. Ucierpiało wtedy bardzo mocno największe miasto regionu – Cartago. Irazú, inaczej niż Arenal, jest łatwo dostępny. Można dojechać do niego szosą, i to prawie do krawędzi krateru. To wycieczka ze wszech miar godna polecenia.

Trzecim wulkanem jest Poás. Ma on ogromny krater o szerokości ok. 0,3 km i głębokości 30 m, a na jego dnie również znajduje się jezioro, a właściwie dwa – Laguna Caliente (na północy) i Laguna Botos (na południu). Zdecydowanie warto odwiedzić to miejsce.

Tylko roślin żal

Bujność tutejszej selwy wynika właśnie z wulkanicznego podłoża – kontynuuje prof. Szlachetko. Wulkaniczne gleby, jak wiadomo, są nadzwyczaj żyzne. Poza tym górskie tereny sprzyjają powstawaniu różnych pięter ekologicznych. Dlatego bioróżnorodność kostarykańskiej flory nie ma praktycznie równych sobie na świecie. To ważne. To bardzo cieszy, bo w związku z proekologicznym podejściem tutejszego rządu do biosfery istnieje szansa, że rośliny, które wyginą w innych częściach Ameryki Łacińskiej, tu się zachowają i pewnego dnia ponownie zostaną odnalezione. Chodzi nie tylko o kwestie czysto poznawcze (co może podniecać co najwyżej grupkę zapaleńców), ale także względy w zupełności egoistyczne. Bo jak wskazuje wiele badań, bardzo wiele roślin, które giną, może mieć trudne do przecenienia znaczenie praktyczne. Dewastacja środowiska naturalnego na świecie postępuje tak szybko, że według różnych szacunków co godzinę bezpowrotnie znika z powierzchni naszej planety kilka nieopisanych gatunków roślin. Rośliny giną szybciej, niż jesteśmy w stanie je poznać – nie mówiąc już o ich opisaniu czy zbadaniu! A przecież wiele z nich to potencjalne „plantas medicinales” – rośliny lecznicze. Takie, wśród których mogą znajdować się różne bezcenne gatunki. Szacuje się, że właśnie w Kostaryce aż ok. 15 proc. gatunków roślin może mieć w przyszłości znaczenie w dziedzinie leczenia nowotworów! Tym bardziej winniśmy wspierać wysiłki miejscowych władz w dziedzinie ochrony naturalnego ekosystemu i… być im wdzięczni! – stwierdza najwybitniejszy polski tropikalista.

San José – stolica

My tu gadu-gadu, a czas ruszyć w plener! Za progiem czeka tętniące życiem miasto, więc adelante, czyli „naprzód”! Serce San José stanowi Plaza de la Cultura. To tutaj krzyżują się wszystkie stołeczne szlaki, to także ulubione miejsce spotkań – miejscowej bohemy, ale też przeciętnych Ticos, Kostarykańczyków. Najważniejsze miejsce zajmuje Teatr Narodowy – Teatro Nacional (z końca XIX stulecia), który uważa się za najpiękniejszy i najbardziej okazały budynek w mieście, a nawet w całej Kostaryce, jak tu i ówdzie daje się słyszeć. To gmach, który powinien pachnieć kawą, bo jego budowę sfinansowano właśnie ze sprzedaży jej ziaren, po dziś dzień jednego z najważniejszych towarów eksportowych kraju. Miejscowi plantatorzy, doprowadzeni do szewskiej pasji faktem, że znana na całym świecie gwiazda opery, włoska śpiewaczka sopranowa Adelina Patti (1843–1919) nie włączyła do trasy swojego tournée San José (bo nie było tam żadnej nadającej się do śpiewu sali), dobrowolnie się opodatkowali i zbudowali teatr, który obecnie porównywany jest do słynnego Teatro Colón, stanowiącego chlubę argentyńskiego Buenos Aires.

Zaraz obok znajduje się Muzeum Prekolumbijskiego Złota – Museo del Oro Precolombino, w którym zgromadzono ponad 3,5 tys. prekolumbijskich artefaktów. To placówka równie ważna jak Muzeum Złota w Limie w Peru czy kolumbijskie Muzeum Złota w Bogocie. Kto przyjedzie do San José, nie może pominąć tego miejsca. Przy wyjściu z muzeum zlokalizowany jest dobrze pracujący punkt informacji turystycznej. Jego obsługa świetnie włada językiem angielskim. Można się tu dowiedzieć, co w danym momencie ważnego i ciekawego dzieje się w 400-tysięcznej kostarykańskiej stolicy.

Dalej trafiamy do Parque Central – Centralnego Parku, gdzie wznosi się interesujący pawilon z lat 40. XX w. naśladujący styl Antoniego Gaudiego (1852–1926) – tym ciekawszy, że ufundowany przez Anastasia Somozę (1896–1956), niegdysiejszego krwawego dyktatora Nikaragui. Całkiem inny nastrój odnajdujemy w usytuowanej nieopodal Katedrze Metropolitalnej, czyli Catedral Metropolitana, w której wnętrzu znajdują się bezcenne elementy konstrukcyjne wykonane z drewna. Jeszcze dalej mieści się utworzony w 1880 r. bazar – Mercado Central. Niektórzy uważają, że jest on bardziej interesujący niż wszystkie muzea i stołeczne zabytki razem wzięte. Działa tutaj ponad 200 sklepów, w których można znaleźć dosłownie wszystko, co Kostaryka ma do zaoferowania: przede wszystkim co najmniej 20 różnych gatunków kawy. Nie ma się co dziwić. Znaleźliśmy się przecież w jednej z ojczyzn kawy! Aby zachęcić do jej zakupu, w wielu miejscach zaparza się małą czarną. Kawowy aromat jest wszechobecny, unosi i uskrzydla. Wystarczy głęboko oddychać. Już nie trzeba pić.

Ważne jest jeszcze Muzeum Jadeitu – Museo del Jade. To chyba jedyna taka placówka na świecie. Jadeit dla Majów i Azteków stanowił niezwykle ważny kamień ozdobny. Dlaczego? Bo był zielony. A zieleń, jak wiadomo, symbolizuje życie i odrodzenie. Z jadeitu w czasach prekolumbijskich wykonywano więc maski pośmiertne, które nakładano na twarze zmarłych wodzów i władców. Miało to gwarantować ich rychły powrót do świata żywych. Museo del Jade szczyci się największą kolekcją prekolumbijskiego jadeitu na kontynencie amerykańskim.

Parki narodowe

To chyba najważniejsze miejsca, które ma do zaoferowania turystom stołeczne San José. Reszta tego, co w Kostaryce atrakcyjne, mieści się na obszarze 30 tutejszych parków narodowych. To najbardziej „uparkowiony” kraj na świecie. Znajdujące się pod ochroną tereny zielone (i morskie) zajmują aż ponad 25 proc. powierzchni kraju. Tak, zgadza się, co czwarty km² jest tu czymś w rodzaju rezerwatu.

Jeden z najbardziej znanych chronionych obszarów przyrody – Park Narodowy Santa Rosa – leży na półwyspie Santa Elena w północno-zachodniej części kraju (w prowincji Guanacaste). Ma on dwa oblicza. Pierwsze to sucha selwa, w której można spotkać m.in. tapiry, aguti, jelenie, pekariowce i iguany, a drugie to rajskie plaże ze wspaniałą turkusową wodą, prawie białym piaskiem, idealnymi do surfingu falami i miejscami wylęgów żółwi. Cóż więcej można chcieć?! Do tego istnieje możliwość wynajęcia kajaku, bo warunki do uprawiania tego sportu są tu wręcz wymarzone. Park Narodowy Santa Rosa stanowi też doskonałe miejsce dla miłośników snorkelingu. Pod powierzchnią krystalicznie czystej wody mogą oni obserwować i ścigać kolorowe ryby. Co więcej potrzeba, żeby być szczęśliwym? Moja rada: zamieszkaj tutaj na kilka dni w jednej z cabañas, czyli chacie na palach krytej liśćmi palmy, i pław się w tej rozkoszy, w tych rajskich krajobrazach. A jakby tego wszystkiego było mało, ta cała wspaniałość podszyta jest jeszcze kontekstem historycznym. W marcu 1856 r. właśnie tu jeden z kostarykańskich bohaterów narodowych, generał José Joaquín Mora Porras (1818–1860), stając na czele mniej więcej 600–1000 ochotników z lokalnego pospolitego ruszenia, pobił amerykańskie wojska dowodzone przez Williama Walkera (1824–1860), który miał zamiar podporządkować sobie Kostarykę. Nic z tego nie wyszło.

Tourist walking on a hanging suspension bridge in the jungle of Monteverde Cloud Forest, Costa Rica

Ślizg między drzewami

Jedną z niezapomnianych atrakcji dostępnych w tym parku jest canopy tour – zjeżdżanie po linie w uprzęży pośród drzew na wysokości 25–40 m, wszak plaża sąsiaduje tutaj z selwą. W czasie takiego zjazdu można obserwować życie w wilgotnym lesie równikowym, np. wiszącego na gałęzi leniwca albo podrywającego się do lotu tukana (to jeszcze jeden symbol Kostaryki). Będąc w tym kraju, nie wolno nie zasmakować tej atrakcji. Wszak Kostaryka to dziewicza natura, a w czasie takiego „przelotu” czy „ślizgu” pośród drzew chyba najbardziej można zbliżyć się do przyrody.

Zapinają cię w uprząż, a ty musisz podpisać oświadczenie, że jeśli coś się stanie, to jesteś świadom, że nie ma co liczyć na jakąkolwiek pomoc medyczną (do szpitala daleko). Mało tego, jeszcze za to wszystko musisz zapłacić! Czyż to nie szaleństwo?! W kasku na głowie i z grubą ochronną skórzaną rękawicą na prawej dłoni, którą mam regulować prędkość zjazdu, zostaję pouczony, jak mam postępować, żeby nie zrobić sobie krzywdy.

Za chwilę jestem już na podniebnej platformie pośród koron drzew – to stąd zaraz ma się rozpocząć lot. Sam nie wiem, czy się boję, czy zabrnąłem już za daleko i teraz wszystko staje mi się obojętne. Wreszcie startuję… Lecę, a właściwie sunę coraz szybciej po linie. Pierwszy lot nie jest wcale taki zły, choć głównie koncentruję się na poruszaniu do przodu. Przez to nie mogę rozglądać się na boki i bardzo mało widzę. Przy trzecim zjeździe zaczynam rozumieć, że taki lot to ogromna frajda, a przy jeszcze następnym zaczynam rozglądać się na boki. I dopiero teraz czuję smak takiego zjazdu! To rzecz naprawdę fantastyczna! Za każdym razem jest coraz lepiej! Ostatni zjazd odbywam nad krystalicznie czystym strumieniem i z wysokości mogę dostrzec nawet ryby. Czuję się naprawdę szczęśliwy! Cieszę się, że nie stchórzyłem! I już wiem, że nazajutrz wszystko to będę chciał powtórzyć…  Koniecznie!

Jamajka w Kostaryce

Teraz kolej na drugi z najsłynniejszych kostarykańskich parków narodowych – Tortuguero. Jego nazwa pochodzi oczywiście od hiszpańskiego słowa tortuga, czyli „żółw”, bo ten najdzikszy zakątek kraju, leżący po stronie Morza Karaibskiego, niedaleko granicy z Nikaraguą, stanowi miejsce lęgowe żółwi zielonych i skórzastych. Mam oczywiście wielką nadzieję, że je zobaczę.

Do Parku Narodowego Tortuguero można dotrzeć tylko drogą wodną, ponieważ od wschodu jest morze, a od strony lądu rozpościera się bagnista selwa, poprzecinana wstęgami rzecznych kanałów. Mam szczęście, bo do celu dopływam niewielką indiańską pirogą, a nie hałaśliwą motorówką, co samo w sobie stanowi rzecz dość niezwykłą, bo w Kostaryce praktycznie nie ma Indian – dominują biali i Metysi. Na miejscu czekają mnie dalsze antropologiczne zaskoczenia. Otóż widać tu dużo ludności o afrykańskim rodowodzie. Jakbym nagle znalazł się na Jamajce! Po chwili okazuje się, że skojarzenie jest jak najbardziej uzasadnione. Tutejsi mieszkańcy w większości przybyli właśnie z tej karaibskiej wyspy i zamiast znanym mi hiszpańskim, posługują się kreolskim językiem patois (patwa), którego nie znam. Będzie trzeba zatem komunikować się z nimi na migi…

Panuje tutaj atmosfera niczym wśród gwatemalskich Garifuna („Czarnych Karibów”) z okolic miasta Livingston. Z chatek, cabañas dochodzą dźwięki muzyki reggae i wszędzie unoszą się kuszące opary gańdźi (marihuany). W knajpkach można raczyć się do woli owocami morza i świeżymi rybami oraz aromatycznymi warzywami przyrządzanymi na parze. Nie powiecie przecież, że czegoś takiego nie lubicie? Czy nie po to właśnie wybieracie się w te strony?

Nie ma tylko zupy z żółwia. Tu jej być nie może. Żółwie stanowią co najwyżej maskotkę. Wszyscy są do nich przyjaźnie nastawieni. Najwięcej pojawia się ich tutaj między marcem a wrześniem, mam więc szczęście, że wpasowałem się w ten okres. Jest lipiec, a zatem pełnia żółwiowego sezonu. Istnieje duża szansa, że je zobaczę.

Na spotkanie niewidomym maleństwom

Wieczorem idę z przewodnikiem na plażę. Jest nów, ciemno – to podobno najlepsza pora, żeby zobaczyć malutkie żółwie zielone. Kładziemy się cicho na piasku i czekamy. Wypatrujemy je bez końca… Nasz wzrok musi przyzwyczaić się do spowijającej nas czerni. Gdy to już następuje, zaczynamy rozróżniać szczegóły tego, co jest dookoła. I… są, widzimy je! A jakże! Pojawiły się wśród kamieni, poza strefą piasku – musiały się właśnie wykluć. I teraz toczą się przed siebie… Maszerują, idą, biegną, choć jeszcze nie mają oczu i nic nie widzą! Ciągnięte nieomylnym instynktem, po linii możliwie najprostszej, poruszają się w kierunku wody, morza. Podziwiamy dziesiątki, setki albo nawet tysiące maleńkich żółwi zielonych (hiszp. tortuga verde).

Nagle w tej ciemności ożywa cała plaża. Rusza się i posuwa do przodu… Natura jest przewidująca i mądra. Malutkie żółwie w nocy nie mają wrogów. W ciągu dnia nieuchronnie atakowałyby je ptaki. Teraz nikt, oczywiście oprócz nas, ich nie widzi. Są zatem bezpieczne. Nic im nie grozi aż do samej linii wody. Tam mogą je zaraz dopaść ryby, może nawet rekiny… Na szczęście już tego nie widzimy. Umiejętnie przesłania to kurtyna ciemności. Pozostajemy więc z fałszywym przeświadczeniem, że w wodzie nic złego nie może im się przytrafić. Ale to nieprawda! Statystyki są niestety nieubłagane. Do dorosłości dotrwa co najwyżej co dziesięciotysięczny osobnik. Dlatego na plaży jest ich teraz takie mrowie, a jedna żółwia samica może złożyć nawet sto jaj! Patrzymy dalej, bo musimy się tym niezwykłym widowiskiem nasycić. Pewnie już nigdy nic tak poruszającego (się) nie zobaczymy!

W strugach deszczu

Następnego dnia potwierdza się, że to teren, gdzie może zdarzyć się praktycznie wszystko. Wczoraj świeciło słońce i noc była pogodna, a od rana – mimo (teoretycznie) pory suchej w Kostaryce (która zresztą nie występuje w Parku Narodowym Tortuguero) – leje jak z cebra. Nie na darmo miejsce to nazywane jest także w przewodnikach Amazonią w wersji mini. Średnie roczne opady dochodzą tu do 6 tys. mm. To jeden z najbardziej deszczowych rejonów kraju. Aby tyle wody mogło się zebrać, padać musi de facto niemal przez cały rok!

Dlatego też nasza już wcześniej zaplanowana kilkugodzinna wyprawa w głąb selwy musiała odbyć się w strugach rzęsistego deszczu. W ruch poszły kalosze, peleryny, kaptury. Wśród dudniących odgłosów spadającej na nas wody słyszeliśmy nawoływania wyjców, nieustanne granie cykad i pomruki jadowitych żab (na grzbiecie mają gruczoły z trucizną, którą kiedyś tubylcy wykorzystywali do zatruwania strzał). Ale warto było dać się tak zmoczyć i zaryzykować zapalenie oskrzeli czy płuc. Przeżyłem niezapomniane chwile – podobne do tych, kiedy to ciężkim gumowym pontonem wpływałem w Brazylii (albo Argentynie, bo kto to dokładnie rozgraniczy) pod wodospady Iguazú (port. Iguaçu).

Carrillo Beach, Costa Rica

Kulista pustka

Zaraz potem z Parku Narodowego Tortuguero wyruszam na południe – na pogranicze Kostaryki z Panamą. Czasu miałem coraz mniej, ale chciałem zobaczyć jeszcze jedną ważną rzecz. Od wielu lat słyszałem, że właśnie w tej okolicy można natknąć się na tajemnicze kamienne kule, które nie wiadomo, czym właściwie są i skąd się tu wzięły. Czy to naturalne twory? A może przedziwny wytwór ludzkich rąk?

Za tym, że to twory natury, przemawia ich liczba. Jest ich bardzo wiele – całe zatrzęsienie. A komu chciałoby się bez końca tworzyć tak regularne i pozbawione artystycznego polotu kształty? Z kolei to, że kule stanowią wytwór ludzi, sugeruje ich rozmiar – niemal taki sam, jak słynnych kamiennych głów Olmeków z meksykańskiego stanu Tabasco. Czy kule były zatem półproduktem, z którego owe głowy rzeźbiono? A może stanowiły ich pierwowzór – coś, co zainspirowało Olmeków do tworzenia kamiennych trójwymiarowych podobizn? Ale jeśliby tak było, kostarykańskie kule musiałyby być niezwykle stare, bo – jak wiadomo – Olmekowie w Ameryce Środkowej byli protoplastami wszystkich i początkiem wszystkiego. To czyniło całą sprawę jeszcze bardziej intrygującą, a wniosek był tylko jeden: muszę te kule zobaczyć.

I udało mi się to. Ujrzałem je na Isla del Caño, niewielkiej zalesionej wyspie oddalonej o ok. 20 km na zachód od półwyspu Osa. Nie było ich wiele – tam akurat tylko dwie. Ale obie bardzo gładkie i o średnicy większej niż wzrost człowieka. Były naprawdę imponujące. Miałem na czym zawiesić oko. I można było się przy nich dobrze skupić.

I co z tego wynikło? Nic. Nadal nic nie wiem. Kule będące niczym gigantyczne bile leżały przede mną i ważyły tyle, że nie można było ich nawet poruszyć o centymetr. Kto je tu przytoczył? W jaki sposób to zrobił? Albo jaka naturalna (może wulkaniczna?) siła je wyprodukowała?

Widok był pyszny i tym wspanialszy, że stanowił realizację zamysłu, aby przyjrzeć się owym słynnym kamiennym kulom z bliska. Ale cóż z tego? Przybyłem, zobaczyłem i nadal byłem tak samo bezradny jak poprzednio.

To piękne uczucie. Niczym doświadczenie pustki. Wszystkim je polecam. To jeszcze jeden powód, żeby w te pędy pognać na drugą półkulę, do rajskiej Kostaryki.

Ramka 1: Duma kraju

Jest nią Óscar Arias Sánchez, który stał się symbolem demokratycznych tradycji Kostaryki. Ten prawnik, polityk i ekonomista urodził się we wrześniu 1940 r. w San José. Dwukrotnie pełnił funkcję prezydenta kraju (w latach 1986–1990 i 2006–2010). W 1987 r. otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla za opracowanie pokojowego planu dla Ameryki Środkowej, zwanego „planem Ariasa”. Podpisało go pięć krajów regionu: Kostaryka, Salwador, Honduras, Nikaragua i Gwatemala. Dzięki tej inicjatywie udało się zażegnać wiele konfliktów, które nękały Amerykę Środkową, a nade wszystko krwawą wojnę domową w Gwatemali.

Ramka 2: Co przywieźć z Kostaryki?

Oczywiście opaleniznę i niezapomniane przyrodnicze wspomnienia. A z rzeczy bardziej namacalnych, np. carretas, ich miniaturki. Kiedyś były to drewniane kolorowe i dwukołowe wozy powszechnie używane do przewozu kawy. Dziś spotyka się ich coraz mniej, bo wypiera je bardziej zmechanizowany sprzęt. Za to masowo zaczęto produkować miniaturki tych pojazdów, tak samo kolorowe jak ich pierwowzory. Małe carretas szybko stały się jeszcze jednym symbolem Kostaryki. Są obecnie bardzo chętnie kupowane przez turystów jako pamiątki z tego środkowoamerykańskiego kraju.