© COSTA RICAN TOURISM BOARD

 

Jerzy Pawleta

www.jerzypawleta.pl 

 

Gdzie w ciągu jednego dnia można zobaczyć wschód i zachód słońca nad dwoma różnymi oceanami – pierwszy nad należącym do basenu Atlantyku Morzem Karaibskim, a drugi nad Pacyfikiem? Szansę na to mamy w uroczej Kostaryce. Najmniejsza odległość, jaka dzieli oba malownicze wybrzeża w tym kraju, to ponad 100 km. Z karaibskich plaż nad pacyficzny brzeg dostaniemy się bez problemu samochodem albo autobusem. Szybciej pokonamy ten dystans, jeśli skorzystamy z usług lokalnych przewoźników – SANSA czy Nature Air – oferujących przeloty samolotami na kilka lub kilkanaście osób.

 

Niewiele jest też zapewne miejsc na świecie, gdzie wczesnym rankiem, obudzeni przez okrzyki małp baraszkujących na jednym z wielkich drzew pobliskiego tropikalnego lasu, na tarasie naszego bungalowu zobaczymy maleńkiego kolibra spijającego nektar z pięknych kwiatów rosnących na wyciągnięcie ręki. Na spacerującego jakby nigdy nic po niebieskim murku hotelowego basenu szopa pracza także nie natrafimy wszędzie. Zdarza się, że dziki orlik przysiada na tarasowej balustradzie, gdy akurat spożywamy posiłek, i ciekawie przygląda się zawartościom talerzy, aby niespodziewanie porwać najpyszniejszy mięsny kąsek. Urocze jak maskotki małpki potrafią przez dłuższą chwilę towarzyszyć osobom, które zmierzają w stronę miasta. Z wdziękiem balansują na płocie wykonanym z cienkiego drutu.

 

W tym kraju możemy również być świadkami niezwykłych narodzin. Dla mnie było to jedno z najpiękniejszych doświadczeń, jakie przeżyłem. Dopiero wyklute żółwie, rozmiarów pudełka od zapałek, wygrzebują się z piaszczystej nory, gdzie ogromna żółwica złożyła jaja. Gnane instynktem przetrwania pędzą przez plażę w stronę morza. Wywracają się na nierównościach, pokonują przeszkody w postaci połamanych patyków. Starają się umknąć czyhającym na nie drapieżnym ptakom i innym zwierzętom. Te młode żółwie, którym uda się zdążyć, bez zastanowienia dają porwać się falom morskim i znikają szczęśliwie z naszych oczu. Obserwowanie tego cudu natury to niezmiernie wzruszające przeżycie. Właśnie po takie wspomnienia warto wybrać się do tego odległego zakątka w Ameryce Środkowej i nie zważać na czasami chimeryczną pogodę karaibskiego wybrzeża. Jej kaprysy wynagrodzą nam wspaniałe plaże Pacyfiku czy malownicze wulkaniczne krajobrazy centrum kraju. Zapraszam do urokliwej Kostaryki. 

 

KAWA NA DOBRY POCZĄTEK

 

Wylądowaliśmy w kostarykańskiej stolicy San José, która według mnie nie powala urodą. Uważam, że w zupełności wystarczy spędzić tutaj jedną noc, chociaż nasz komfortowy, zbudowany w kolonialnym stylu Costa Rica Marriott Hotel San Jose oferował wiele atrakcji, łącznie z kameralnym polem golfowym i fantastycznymi widokami na okoliczne góry. Warto wybrać się na niemal sąsiadujący z miastem wulkan Poás (2708 m n.p.m.). Podczas samochodowej wyprawy krętymi drogami prowadzącymi pod jego szczyt można oglądać niezapomniane krajobrazy. Po uiszczeniu opłaty za wstęp do Parku Narodowego Wulkanu Poás (Parque Nacional Volcán Poás) wyruszyliśmy na kilkunastominutowy spacer z parkingu do punktu widokowego usytuowanego na samej krawędzi krateru. Poás widziany z tego miejsca prezentuje się niezmiernie okazale, jeśli tylko mgła czy chmury nam go nie zasłonią. 

 

W drodze powrotnej warto zajrzeć na ogromną plantację Doka Estate, gdzie w tradycyjny sposób zbiera się, selekcjonuje i suszy podobno najlepszą w Kostaryce kawę. Jej pracownicy z przyjemnością oprowadzają nas po tutejszych obiektach. Znajdziemy tu stary młyn, przedziwne dla laika urządzenia segregujące ziarna, magazyny pełne worków z aromatyczną zawartością i wiele innych. Na miejscu można – oczywiście – spróbować kilku rodzajów kawy i zakupić ten gatunek, który najbardziej przypadnie nam do gustu. Na terenie znakomicie zagospodarowanej plantacji warto też zjeść lunch bądź kolację wśród tropikalnych roślin i kwiatów. 

 

Kolejnego dnia odbywamy kilkugodzinną wycieczkę przez malownicze, pokryte bujną roślinnością góry. Jedziemy do miejsca niezwykłego – do Tortuguero u wybrzeży Morza Karaibskiego. Mijamy niezmiernie barwne ciężarówki o wysuniętych do przodu maskach kryjących potężne silniki. Niemal każda z nich stanowi unikatowe swoiste dzieło sztuki. Mają ozdobione nie tylko kolorowe karoserie, ale i wnętrza. Każde jest inne i odzwierciedla pasje i fantazję kierowcy. Dostrzegamy rozmaite inspiracje: od religijnych przez futbolowe po erotyczne. Gdy robię zdjęcia osobliwym kabinom, szoferzy natychmiast pozdrawiają mnie dźwiękami równie fantazyjnych syren i klaksonów. Ostatni odcinek trasy prowadzi pełną dziur i wertepów drogą szutrową wiodącą przez wioski, pola i plantacje bananów, ananasów czy innych egzotycznych owoców. Na łąkach pasie się bydło z gatunku rozpowszechnionego w Indiach (zebu). Tylko ono jest w stanie przetrwać tropikalny klimat tej części Kostaryki. 

 

WŚRÓD RZEK I BUJNYCH LASÓW

 

43

Rejs łodzią w Parku Narodowym Tortuguero dostarcza wielu wrażeń

© FOT. JERZY PAWLETA/WWW.JERZYPAWLETA.PL

 

Tortuguero wita nas przystanią La Pavona z kilkunastoma napędzanymi silnikami długimi łodziami z miejscami siedzącymi i przestrzenią na bagaże. Poza tym mieszczą się tu obszerna restauracja, sklep z pamiątkami i sklepik z najróżniejszymi artykułami. Wokół kręcą się spore grupki turystów czekających na wejście na pokład. Wchodzimy na naszą łódź i już po chwili pędzimy zakolami dość wąskiej rzeki. Fontanny wody tryskają na boki, zwalniamy tylko przed przeszkodami czy na wyjątkowo ostrych zakrętach. W trakcie ponadgodzinnego rejsu krajobraz zmienia się z wiejskiego na tropikalny. Roślinność gęstnieje, drzewa stają się coraz bardziej potężne, różnorodność i wielkość palm zadziwia. Pojawia się coraz więcej barwnych i drapieżnych ptaków. Niewielki kajman szczerzy zęby, leżąc na zmurszałym pniu. Gdy ponad wodę wynurza się ogromny łeb krokodyla, czujemy, że Park Narodowy Tortuguero (Parque Nacional Tortuguero) ukazuje nam w ten sposób swój prawdziwy charakter i majestat. Jesteśmy niemal w jego sercu. Nagle nasza mała rzeka wpada do znacznie większej, która za kilkaset metrów kończy bieg w Morzu Karaibskim. Tutaj, na jednym z jej brzegów, znajduje się rybacka wioska i płatne wejście do lądowej części parku. Po drugiej stronie leży kilka niewielkich resortów turystycznych, w tym nasz, czyli Pachira Lodge. Wita nas przystojny śniady menedżer ze starannie przystrzyżoną bródką. Dostajemy też pyszne powitalne drinki podane w łupinie orzecha kokosowego. Robi się sympatycznie, tym bardziej, że wbrew ostrzeżeniom pogoda sprzyja. Jest słonecznie i ciepło. Po umieszczeniu bagaży w pokojach w bambusowo-drewnianych pawilonach stojących wśród gęstej roślinności natychmiast wskakujemy do basenu z krystalicznie czystą błękitną wodą. Pobliski bar zaprasza do degustowania kolejnych drinków. 

 

Po orzeźwiającej kąpieli nadchodzi czas na kolację, gdyż zaczyna zapadać zmrok, który błyskawicznie przechodzi w czerń nocy. Gdy wracam do siebie ścieżką wijącą się pośród roślinności i pawilonów, aby przebrać się na posiłek, ze zdwojoną siłą docierają do mnie dźwięki dochodzące z tropikalnego lasu. Słychać dziesiątki różnych ptaków. Gdzieś obok pokrzykują małpy kładące się do snu w konarach drzew. Inne niezidentyfikowane odgłosy sprawiają, że wyobraźnia podsuwa mi niesamowite obrazy. Jest naprawdę magicznie. Mój pokój zamiast szyb ma jedynie siatki zabezpieczające przed mniejszymi i większymi intruzami. Dźwięki nocy wpadają przez nie bez żadnych przeszkód. Muszę się jednak śpieszyć na kolację, więc wracam do miejsca, gdzie znajduje się recepcja (tylko tu można skorzystać z połączenia internetowego, programów telewizyjnych nie obejrzymy nigdzie) i obszerny pawilon restauracji, równie ekologiczny jak cała reszta obiektu. Jakość i forma serwowanych lokalnych dań zaskakują finezją i elegancją, których trudno było się spodziewać w tak oddalonym od cywilizacji zakątku. Posiłek uzupełniają dobre wino, owoce w ogromnych ilościach i desery. Po kolacji udajemy się spać. Jutro czeka nas długi dzień. 

 

UROK KARAIBSKIEGO WYBRZEŻA

 

Namówiłem menedżera na wypłynięcie łodzią na oglądanie wschodu słońca na Morzu Karaibskim. Wyruszamy małą grupą jeszcze ciemną nocą, lądujemy na przeciwległym brzegu rzeki. W świetle latarek przedzieramy się przez chaszcze, aby nagle stanąć na piaszczystej plaży. Brzask ukazuje budzący się do życia świat. Schowane jeszcze za horyzontem słońce rozświetla nieliczne chmury wszystkimi kolorami tęczy. Choć nie jest to może zbyt rozsądne, wskakuję do wody, żeby przywitać świt pośród łagodnych fal. Czuję się naprawdę bosko!

 

Zgodnie z wcześniejszym planem dzień zaczynamy oficjalnie od śniadania, na które przybywamy naszą łodzią. W zacisznym zakątku wielkiej rzeki czeka na nas pływająca platforma z elegancko nakrytymi stolikami. Jeden z jej boków zajmuje kuchnia na świeżym powietrzu. Bufet przypomina te z najlepszych hoteli. Oferuje wszelkie tropikalne owoce, miejscowe kiełbaski na gorąco, desery i owocowe koktajle w różnych wersjach. Kucharz smaży omlety z wybranymi przez nas składnikami. Przebojem śniadania staje się jednak ręcznie wyrabiana tortilla. Smakuje wręcz rewelacyjnie! Pływamy po rzece i delektujemy się jedzeniem i widokami. 

 

Po tak fantastycznym początku dnia jest już tylko lepiej. Małymi sportowymi kajakami zapuszczamy się w meandry rzeczki wijącej się przez las tropikalny, w który zagłębiamy się później na piechotę, jednocześnie słuchamy opowieści przewodnika o otaczających nas roślinach i zwierzętach. Potem wpływamy dużą łodzią w głąb leśnej gęstwiny, żeby od strony wody podziwiać tutejszą przyrodę – piękne ptaki, majestatyczne krokodyle czy żółwie wylegujące się na wystających z rzecznej toni konarach. Dzień kończy wizyta w lokalnej wiosce, leżącej pomiędzy rzeką a Morzem Karaibskim, kąpiel w morzu i zupełnie niespodziewanie spotkanie z dopiero co wyklutymi małymi żółwikami, o których już wcześniej wspominałem. W drodze powrotnej wstępujemy do knajpki, gdzie króluje muzyka reggae. Zamawiamy lokalne piwo, które wypijamy w towarzystwie uśmiechniętych miejscowych z fantazyjnymi dredami. Witajcie radosne Karaiby! 

 

GORĄCE ŹRÓDŁA POD WULKANEM

 

V

Sztuczne jezioro Arenal u stóp aktywnego stratowulkanu o tej samej nazwie

© COSTA RICAN TOURISM BOARD

 

Wracamy w głąb lądu. Kolejny przystanek stanowi wulkan Arenal (1670 m n.p.m.) i jego okolice. Po drodze zatrzymujemy się przy ogromnej białej katedrze, w której akurat rozpoczyna się msza – w końcu jest dziś niedziela. Oprawa i zaangażowanie wiernych robią duże wrażenie. Mnie szczególnie przypada do gustu niewielka orkiestra, która wykonuje przy ołtarzu religijne pieśni w nieco jazzowym stylu. Częstuję się też pajdą świeżego chleba posmarowanego czymś pomiędzy masłem a śmietaną, wydawanego na zewnątrz kościoła, i odwzajemniam uśmiech dziewczyny serwującej ten symboliczny poczęstunek.

 

Kilkadziesiąt kilometrów dalej naszą uwagę przykuwa napis Legwany na moście umieszczony na budynku restauracji i sklepiku w jednym, usytuowanym przy potężnej żelaznej przeprawie zawieszonej nad wąską, głęboką doliną. Jak się okazuje, na wielkich drzewach rosnących na zboczach wylegują się dziesiątki tych gadów. Są i takie, które upatrzyły sobie na nadzwyczaj długą sjestę pokaźną rurę biegnącą równolegle do mostu w odległości zaledwie paru metrów od niego. Nie przeszkadza im zupełnie ani huk przejeżdżających tędy ciężarówek, ani nasze ciekawskie spojrzenia.

 

Inną intrygującą przeprawą na trasie jest potężna konstrukcja przerzucona przez rzekę, nad brzegiem której wyleguje się mnóstwo ogromnych krokodyli. Nazywana bywa mostem straceńców, gdyż ze względu na swoją wysokość stwarza możliwość skutecznego popełnienia samobójstwa. Jeśli jakimś cudem desperatowi udałoby się przeżyć, na dole jego los przypieczętowałyby niebezpiecznie zwinne gady. Podobno swoje ofiary podrzucały im tutejsze gangi, żeby nie pozostał żaden ślad po zbrodni. Te makabryczne historie zupełnie nie pasują do pięknej górzystej scenerii, w jakiej ponoć się rozgrywały. 

 

Zupełnie bezpiecznie docieramy pod Arenal. O tym, że w jego rejonie znajduje się wiele atrakcji turystycznych, świadczy olbrzymia ilość tablic i banerów reklamujących trekkingi, wycieczki konne czy rajdy quadami po zboczach wulkanu i najbliższej okolicy oraz loty nad majestatycznym stożkiem. Dostrzegamy oferty parków linowych, resortów, hoteli i restauracji. My zatrzymujemy się w upatrzonym wcześniej komfortowym 4-gwiazdkowym kompleksie Arenal Springs Resort & Spa. Mój obszerny, wygodny bungalow z widokiem na ogromny symetryczny stożek zwieńczony koroną chmur nastraja mnie niezmiernie optymistycznie. Z takim nastawieniem ruszam na poznanie tutejszych atrakcji. Jedziemy do podnóża wulkanu, aby w kaskach i specjalnych uprzężach wsiąść do metalowej klatki, która wywiezie nas wysoko w górę. Czeka nas zjazd na linie zawieszonej nad zboczami. Korzystałem już z podobnych rozrywek, ale jeszcze nigdy nie miałem okazji poruszać się z tak dużą prędkością na tak długiej trasie i tak znacznej wysokości. Nie dane mi było również podziwiać takich wspaniałych widoków. Kilka odcinków tej tyrolki robi naprawdę spore wrażenie. Z tym większą przyjemnością po szaleńczym zjeździe oddajemy się kąpieli w źródłach termalnych. W znakomicie zagospodarowanym kompleksie z dziesiątkami naturalnych (mniej lub bardziej) basenów, wodospadów i rwących potoków znajduje się też spa, klasyczny bar pośrodku dużego zbiornika i restauracja, w której delektujemy się lokalnymi potrawami i zimnym piwem. I pomyśleć, że miejsce to, czyli Tabacón Thermal Resort & Spa, stworzył emigrant polskiego pochodzenia (Jaime Mikowski).

 

SPOTKANIE NAD PACYFIKIEM

 

23585323864 181cbf6c4e o MA

Dziewicze plaże Parku Narodowego Manuel Antonio otacza tropikalny las

© COSTA RICAN TOURISM BOARD

 

Następnie udajemy się w stronę Pacyfiku, do regionu sąsiadującego z Parkiem Narodowym Manuel Antonio (Parque Nacional Manuel Antonio). Jadąc wzdłuż wybrzeża, mijamy wiele przepięknych plaż, ale jednej z nich nie możemy tak po prostu zostawić za sobą. Upodobali ją sobie surferzy, łatwo poznać to po charakterystycznych graffiti, sklepach czy wypożyczalniach desek surfingowych i szyldach knajpek. Zatrzymujemy się przy jednej z tych ostatnich. Stoi przed nią pomalowany na bajeczne kolory stary skuter. W środku wita nas szerokim uśmiechem młody człowiek z fryzurą afro. Zamawiamy owoce morza przyrządzone na różne sposoby i idziemy zanurzyć się w oceanie. 

 

Fale są na tyle słabe, że surferzy zostali przy barze. My wykorzystujemy tę ich nieobecność, żeby popływać w Pacyfiku. Spodziewałem się zimnej wody, ale ocean okazuje się równie ciepły jak Morze Karaibskie. Aż nie chce się wychodzić. Jednak czekają przecież na nas pyszne krewetki. Gdy zajadam moją porcję, do knajpki wchodzi trzech dużych, umięśnionych i mocno wytatuowanych mężczyzn. Szczególnie tatuaż jednego z nich wywiera na mnie duże wrażenie – wygląda, jakby miał zaszyte usta. Machinalnie sięgam po aparat i robię mu zdjęcie. No photo! – zwraca się ostro w moją stronę rzeczony osobnik. Szybko chowam nos w krewetki. Po chwili zastanowienia podchodzę jednak do ich stolika. Przepraszam za swoje zachowanie. Mężczyzna z tatuażem na ustach patrzy na mnie, nagle uśmiecha się i mówi: Nie ma problemu. Jeśli chcesz sobie zrobić ze mną zdjęcie, to nie ma sprawy – dodaje. Takiej reakcji się nie spodziewałem. Przysiadam się i pytam, kim jest. Okazuje się, że to znany amerykański raper o dosyć bogatej przeszłości. Na kartce papieru zapisuje swój pseudonim, który brzmi Stitches. Jego kolega robi nam zdjęcie. Nie wychodzi zbyt ostro, ale nie przejmuję się tym, i tak zostanie na zawsze w moich zbiorach.

 

Gdy w końcu docieramy do celu naszej podróży – luksusowego kompleksu Parador Resort & Spa zawieszonego nad urwistym brzegiem oceanu (na cyplu Punta Quepos) – wita nas malowniczy zachód słońca. Oznacza to jedno – nadszedł czas na kolację. Nie zamierzam jednak odpuścić sobie przyjemności popływania w basenie. Zanim udaje mi się spełnić mój zamiar, na jego murek wchodzi szop pracz. Nic sobie nie robi z mojej obecności, spokojnie okrąża basen i w okolicy restauracji szoruje nosem po płytkach. Niestety, nie znajduje niczego do zjedzenia i bez pośpiechu znika w najbliższych gęstych zaroślach. Czy była to nocna zjawa? Nie, spotkałem prawdziwe dzikie zwierzę, może tylko trochę przywykłe do ludzi. Taka właśnie jest urocza Kostaryka. Choć wiemy, że dziewicza przyroda stanowi największy atut tego kraju, to właśnie ona potrafi nas najmocniej zaskoczyć.