ROMAN WARSZEWSKI

www.warszewski.info

Obsługa w barach chodzi tu w brudnych fartuchach i nie stara się zasłużyć na napiwki, bo uważa, że i tak im się one należą. Drinki serwuje się tutaj w plastikowych kubkach, a nie w szkle. Rzadko sprząta się toalety, a naczynia w restauracjach są notorycznie niedomyte. Jakby tego było mało – ceny wcale nie należą do niskich, przypominają raczej te światowe, europejskie. A mimo to wyspa ma swój niepowtarzalny urok, a turyści bardzo chętnie na nią przyjeżdżają. I dobrze, bo to miejsce naprawdę niezwykłe, a wpływy z turystyki stanowią aż połowę tutejszego PKB.

Mowa tu oczywiście o Kubie. Nie ma co ukrywać – pandemia koronawirusa bardzo ją i jej turystyczną branżę doświadczyła. Przez dłuższy czas znacznie trudniej było tutaj dolecieć, a i liczba chętnych, żeby podróżować i przemieszczać się po świecie, znacznie się zmniejszyła.

Teraz, krok po kroku, zaczyna się kubańskie turystyczne odbicie. Są już nawet tego pierwsze efekty – na Kubę wracają loty czarterowe z turystami, w tym również te z Polski. Ale do tego, żeby mogło być tak, jak kiedyś, jeszcze dość daleko. Sukcesów powinno być więcej i Kubańczycy starają się o nie walczyć…

Hawana. Pierwszy rzut oka

W popandemicznej Hawanie na pewno mniej jest Fidela Castro (1926–2016), a więcej Che Guevary (1928–1967), legendarnego partyzanta, który na Kubę przybył aż z Argentyny (przez Gwatemalę i Meksyk). Kiedyś brodaty Fidel spoglądał tu praktycznie z każdej ściany, teraz zdaje się go zastępować Che. Ernesto Guevara, po okresie pewnego wyciszenia, znów staje się główną gwiazdą tutejszej popkultury. Słyszę to od pierwszego taksówkarza, który zabiera mnie z lotniska:

Imię „Che” nadaje się tu teraz praktycznie wszystkiemu. Noszą je elektrownie, boiska, stadiony, a nawet pojedyncze budynki. Guevara pojawia się na nowych muralach i staje się też bohaterem wielu utworów muzycznych. Znów śpiewa się o nim pieśni i tworzy popularne piosenki. Na szczęście niektórych z nich da się nawet słuchać.

To dobrze? – pytam wiozącego mnie taksówkarza.

Dobrze. Nawet bardzo dobrze. Bo turyści lubią „Che”, widzą w nim romantyczną postać, a my, „amigo”, bardzo lubimy turystów… – odpowiada mój kierowca.

Kubańska stolica, co widać nawet zza szyb samochodu, jest chyba w jeszcze bardziej opłakanym stanie niż przed pandemią. Wszędzie ujrzeć można grzyb i słone liszaje na rozpadających się fasadach starych domów (bliskość morza, niestety, daje o sobie znać także w ten sposób). Na niezliczone plamy nakładają się prawdziwe tabuny elektrycznych kabli. Widać ich tutaj całe poplątane warkocze i sieci. Balkony, kiedyś przepiękne, teraz się uginają, i to w najlepszym razie… Niestety, niektóre z nich już runęły i teraz straszą jakimiś wystającymi ze ścian żelaznymi prętami. Jeszcze inne podparte są drewnianymi słupami, stemplami. Szyb w oknach praktycznie nie ma. Jeśli już się gdzieś znajdują, pokrywają co najwyżej połowę tego, co powinny pokryć, lub są we wszystkie strony spękane. Strach patrzeć na upadek tego, co niegdyś było piękne i zadbane. Ale to było dawno, przed rewolucją kubańską… A rewolucja ma teraz brodę starszą i dłuższą od brody Fidela, który już zresztą nie żyje od 25 listopada 2016 r. Pozostaje tylko liczyć na UNESCO, które dwoi się i troi, żeby nie dopuścić do całkowitego upadku substancji mieszkaniowej miasta (tak to jest określane w oficjalnych dokumentach). Wszak kiedyś Stara Hawana (La Habana Vieja) stanowiła architektoniczną perłę Karaibów, jeszcze piękniejszą niż Casco Antiguo (Casco Viejo) Panamy. Na szczęście jej zespół zabytkowy i jego system fortyfikacji zostały wpisane w 1982 r. na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Dzięki temu tli się jeszcze szansa, że kiedyś uda się to miasto reanimować.

Ta ruina turystom, jak się wydaje, za bardzo nie przeszkadza – mówi mój kierowca, gdy widzi, z jakim zainteresowaniem oglądam to, co mijamy.

Rzeczywiście – podtrzymuję go na duchu. – Bo to, co widzą, traktują z pewnym niedowierzaniem, trochę im się wydaje, że śnią…

Oby było tak jak najdłużej… – dodaje kubański taksówkarz.

Poza tym turyści z Europy przypominają sobie, jak ich kraje wyglądały po II wojnie światowej – mówię mojemu kierowcy.

To ci starsi. Ale do Hawany przyjeżdża przecież także młodzież, a ta czasów wojny nie może pamiętać – komentuje moje słowa Kubańczyk.

I właśnie to dla młodych jest takie ciekawe: jak wylądują w Hawanie, wydaje im się, że trafili do innej rzeczywistości, do całkiem innego świata – podsumowuję naszą rozmowę.

ŚWIEŻY CHROM I BŁYSZCZĄCY LAKIER

Tak, Kuba to naprawdę inny świat – w tym stwierdzeniu nie ma ani krzty przesady. Pierwszym z brzegu dowodem na to są wszędobylskie ogromne krążowniki szos zdobione chromem. To skutek uboczny amerykańskiego embarga na import samochodów. Przez to, że tak trudno o nowe auta, te, które pozostały tu od lat 50. XX w., stały się motoryzacyjnymi relikwiami, o które należało dbać jak o prawdziwe klejnoty. Hawana pełni przez to rolę niepowtarzalnego skansenu motoryzacji – wciąż działających i prujących ulicami samochodowych staroci. Tutejsze amerykańskie krążowniki szos są niesamowicie zadbane, często lśnią świeżym chromem i błyszczą jaskrawym lakierem. To wielki magnes dla turystów. Bez większego wysiłku mogą oni odnieść wrażenie, że oto trafili do jakiegoś starego filmu, w którym są statystami.

Świat starych samochodów na Kubie jest fascynujący – opowiadał mi nie tak dawno temu Patryk Mikiciuk, autor telewizyjnych reportaży o retrosamochodach z Hawany i okolic. Kubańczycy, przez dziesięciolecia, jakie minęły od rewolucji, przerodzili się w niezrównane złote rączki i są w stanie wyremontować praktycznie każdy stary samochód. Jak brakuje jakichś części, sami je dorabiają. Mają odpowiedni spryt i inteligencję. Poza tym uwielbiają improwizację. A po tym, jak już taki pojazd wyremontują i postawią na nogi, a właściwie na koła, starają się na nim zarobić – twierdzi ten znany polski dziennikarz motoryzacyjny.

Rzeczywiście tak jest. Wiele takich aut staje się taksówkami. Hawańczycy chętnie proponują tego typu usługi osobom odwiedzającym Kubę, bo w takim zakresie prywatna przedsiębiorczość jest tu dopuszczalna. Turyści z kolei z radością wychodzą takim ofertom naprzeciw, gdyż przejażdżka ulicami kubańskiej stolicy kilkudziesięcioletnim kabrioletem stanowi nie lada gratkę.

Według Patryka Mikiciuka: Czegoś takiego nie można doświadczyć w innym miejscu na świecie. Tylko tu. Takie przejażdżki, moim zdaniem, można porównać do pływania gondolami po weneckich kanałach!

Taka oferta jest szczególnie ważna w sytuacji, gdy tradycyjny system komunikacyjny w Hawanie znajduje się w rozsypce. Przedostanie się z jednego krańca miasta na drugi trwa czasami kilka godzin. Autobusy jeżdżą bardzo rzadko – na ogół mniej więcej co godzinę – i tłoczenie się w nich jest prawdziwą udręką. Taki kolos – naczepa ciągnięta przez traktor lub jakiś zdezelowany ciągnik TIR-a – zabiera nawet po kilkaset osób. Miejscowi pojazdy te nazywają camellos, czyli „wielbłądami”. Ale to nie koniec atrakcji! Aby dostać się do takiego „wielbłąda”, trzeba nierzadko czekać przez godzinę lub jeszcze dłużej.

Dokąd?

Dokąd taksówką retro (lub jakąś inną) warto w Hawanie pojechać? Przykładowo do położonej ok. 15 km na południowy wschód od kubańskiej stolicy rezydencji (Finca Vigía) słynnego amerykańskiego pisarza i dziennikarza Ernesta Hemingwaya (1899–1961), który mieszkał na tej karaibskiej wyspie w latach 1939–1960. Spędził tutaj najlepsze lata swojego życia: łowił ryby, w czasie wojny tropił niemieckie U-Booty pływające wokół Kuby i oczywiście tworzył. Właśnie w swojej rezydencji miał napisać w 1951 r. Starego człowieka i morze. Tu też się dowiedział, że za to opowiadanie otrzymał w 1954 r. Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury. Finca Vigía od lat pełni funkcję muzeum – niezmiernie interesującego i oddającego ducha Kuby z czasów sprzed rewolucji. Może właśnie dlatego często jest zamknięta pod pretekstem remontu, który… wcale nie ma miejsca. Wybierzmy się zatem w to urokliwe miejsce, aby sprawdzić, czy aktualnie na teren posiadłości wpuszcza się turystów. A nuż będziemy mieli szczęście…

Jeśli ktoś dalej chciałby tropić ślady Ernesta Hemingwaya, może wybrać się do Hotelu Ambos Mundos w Starej Hawanie. To także zabytek z czasów sprzed ery Fidela Castro i Che Guevary. Zbudowano go w stylu eklektycznym na początku XX stulecia i kilka razy rozbudowywano. Ma 4 gwiazdki, 4 piętra i 52 pokoje. Na ostatniej kondygnacji, w pokoju numer 511, zatrzymał się w 1932 r. Hemingway. Był to jego „pierwszy dom” na Kubie. Mieszkał w nim aż do połowy 1939 r. Pisarz lubił ten hotel. Chwalił, że panuje w nim dobra atmosfera do tworzenia. Napisał tutaj wiele tekstów dziennikarskich oraz spore fragmenty powieści Komu bije dzwon (wydanej w październiku 1940 r. w Nowym Jorku). Dziś pokój 511 udostępniany jest turystom do zwiedzania, bo znajduje się w nim niewielkie muzeum.

A jeśli jesteśmy już na tej hemingwayowskiej ścieżce, nie wolno zapomnieć o słynnym barze „Floridita”. Znajduje się on przy tej samej ulicy co Hotel Ambos Mundos (Calle Obispo). Hemingway też tu bywał, niekiedy nawet wynoszono go stąd pijanego. Uwielbiał koktajl daiquirí, który powstaje z białego rumu, soku z limonki, brązowego cukru z trzciny cukrowej, niewielkiej ilość likieru maraskino oraz pokruszonego lodu. Do baru zapraszał swoich gości, m.in. amerykańskiego aktora Gary’ego Coopera (1901–1961) albo aktorkę i piosenkarkę Avę Gardner (1922–1990). Gdy już Hemingwaya nie było na Kubie, bywał tutaj francuski powieściopisarz, dramaturg i filozof Jean-Paul Sartre (1905–1980). Dziś w lokalu znajduje się rzeźba Hemingwaya. Stworzył ją w 2003 r. José Villa Soberón. Ze słynnym Amerykaninem, opartym o bar, można dziś zrobić sobie zdjęcie. Jak łatwo się domyślić, ceny w lokalu są dość wysokie, ale… być w Rzymie i nie widzieć papieża?

Na pewno warto również odwiedzić Narodowe Muzeum Sztuk Pięknych (Museo Nacional de Bellas Artes). Oprócz ekstatycznych obrazów współczesnych kubańskich artystów (dowodzących, że Kuba nadal pozostaje – jak chce znany przebój sprzed lat – wyspą gorącą jak wulkan) znów spotkamy tu Che Guevarę. Galeria zgromadziła dziesiątki jego portretów inspirowanych słynnymi fotografiami autorstwa Kubańczyka Alberta Kordy (1928–2001), w tym takie, które do złudzenia przypominają Marilyn Monroe z obrazów Andy’ego Warhola.

Mimo nazwy, która może wielu zniechęcić, warto też zajrzeć do Muzeum Rewolucji (Museo de la Revolución). Warto zrobić to choćby po to, żeby zobaczyć znajdujący się tutaj jacht Granma. Ten sam, na którego pokładzie na Kubę z Meksyku przypłynął na początku grudnia 1956 r. Fidel Castro, aby następnie po trzech latach walk obalić popierany przez USA reżim Fulgencia Batisty (1901–1973). Wielu staje przed tą łódką, wzdycha, a potem mówi: Jaka to niepozorna skorupka!

Zmiany. Trochę ich jest

Już pierwsze godziny mojego kolejnego pobytu w Hawanie pozwalają dostrzec zmiany, które – mimo wszystko – powoli tu zachodzą. Wynika to prawdopodobnie m.in. z tego, że ubywa ludzi pamiętających czasy rewolucji, a przybywa młodych, dla których Fidel Castro ze swoją ideologią i fanatyzmem coraz częściej należy do przeszłości. Tu i ówdzie kiełkuje prywatna inicjatywa – rodzinne minirestauracje, nazywane paladares, i hoteliki-pensjonaty urządzane w prywatnych mieszkaniach – tzw. casas particulares. Mniej jest też natręctwa tych, którzy kiedyś próbowali wyłudzić pieniądze od turystów. Rzadziej spotyka się pytania typu: Chcesz kupić cygara? Chcesz dziewczynę na pół nocy?, tudzież gadki w stylu: Chętnie poznam cię z moją siostrą/z moim bratem. Zaczepki zmieniają się na: Do you speak English?, czy też Może coś przywiozłeś/aś dla mnie albo mojej rodziny? Na plażach północnego wybrzeża Kuby nie widać także tych nerwowych spojrzeń wyrostków zastanawiających się, jakby się stąd wyrwać na Florydę…

Tak było. Kilka lat temu

Kiedyś próbowałem się nawet zabrać z takimi uciekinierami i wiem, jak cała ta sprawa wygląda z bliska. Miałem przygotować reportaż na ten temat (znalazł się on w mojej książce pt. Pierwsza wojna polsko-indiańska, która niebawem ukaże się nakładem Wydawnictwa „Bernardinum”). Wyznaczonego dnia, w nocy, pojawiłem się w ustalonym punkcie szosy. Krótko po 23.00 nadjechał rozklekotany samochód, którego kierowca ku mojemu zdziwieniu ani mnie nie zabił, ani nie ogłuszył, lecz kazał wsiadać. Rozmowa się nie kleiła, dało się wyczuć pewną nerwowość. Noc była tak ciemna, że oko wykol.

Po pół godzinie dojechaliśmy na miejsce. Balsa, czyli tratwa, była już wyciągnięta z krzaków. Zapłaciłem resztę kasy za przejazd (wcześniej, gdy się z nimi umawiałem, dałem już zaliczkę). W dziesięć ramion zepchnęliśmy balsę na wodę. Czyżby naprawdę miało to dojść do skutku? Serce biło mi jak młotem.

Najpierw zaczęli wiosłować, a gdy już nieco oddalili się od brzegu, na środku tratwy osadzili maszt. Wciągnęli na niego niewielki żagiel. Wokoło było tak ciemno, że gdyby mi o tym nie powiedzieli, w ogóle bym tego nie zauważył. To dobrze, bardzo dobrze – cieszył się kapitan. Nikt nas nie wypatrzy, a jak się przejaśni, będziemy już daleko na morzu – wyjaśnił.

Był to moment, kiedy zacząłem się bać. Zrozumiałem, że żarty się skończyły, że odwrotu już nie ma. A w jaki sposób uda nam się dotrzeć na drugą stronę Cieśniny Florydzkiej i jak nas tam przyjmą? Jak to się właściwie odbywa? Wiedziałem, że w USA podejście do balseros co jakiś czas się zmienia. Niekiedy reguły zmieniały się nawet w czasie trwania rejsu. Jak będzie tym razem?

Nie byłem w stanie zbyt długo się nad tym zastanawiać, bo zadowolenie kapitana sprzed kilku chwil bardzo szybko przeszło w „puta”, coś nie tak…,coś nawala. Niestety, tratwa po jakichś 20 min zaczęła przechylać się na prawą stronę.

Przecieka jedna z beczek, które są pod spodem! Puścił jakiś spaw! – podnieśli alarm pomocnicy kapitana.

Trzeba ją jak najszybciej odciąć i zawrócić! Inaczej wszyscy utoniemy! – krzyknął kapitan.

Szarpanie się z coraz cięższą i coraz bardziej wypełniającą się wodą beczką trwało sporą chwilę. Pomocnicy mieli jednak wprawę w pozbywaniu się balastu. Była to już przecież ich trzecia próba pokonania Cieśniny Florydzkiej. Tratwę po kilkunastu minutach udało się w końcu odciążyć i znów można było nią sterować. Zrobiliśmy zatem zgrabny nawrót i skierowaliśmy się ku miejscu, z którego wypłynęliśmy. Wszyscy odetchnęli z ulgą i poczuli szczęście. Tylko kapitan klął jak szewc i patrząc w niebo, pytał: Kiedy wreszcie się uda…?!

Po dotarciu na brzeg balsa została wyciągnięta i schowana w te same krzaki, z których poprzednio trafiła na wodę. Do rana – w takim stopniu, jak było to możliwe – należało ją rozmontować na mniejsze moduły, a następnie niepostrzeżenie przetransportować na ciasne północnohawańskie podwórko, gdzie po raz pierwszy doszło do naszego spotkania.

Za kilka dni znów złożymy tratwę, dodamy nową beczkę i ponownie będziemy próbować – powiedział kapitan. – Będziesz chciał znów spróbować?

Jeszcze nie wiem – odpowiedziałem. – Pozostańmy w kontakcie.

Byłem cały happy, że znów czuję piasek kubańskiej plaży pod nogami.

Piękne plaże Varadero

Dziś do miejsca, gdzie wtedy wylądowałem, sięgają macki Varadero – największego kurortu Kuby przeznaczonego dla obcokrajowców. Ten raj dla miłośników turkusowych wód Morza Karaibskiego znajduje się na długim, 18-kilometrowym półwyspie Hicacos, który niektórzy porównują do naszego Helu. Piękne plaże Varadero ciągną się przez 22 km, a co kilkaset metrów, pośród niskich wydm, wyrasta tu 4- lub 5-gwiazdkowy hotel w formule all inclusive. Zwykli Kubańczycy nie mają tutaj jednak wstępu. Niektóre przewodniki określają to mianem turystycznego apartheidu. Jeśli lokalni mieszkańcy, szukając kontaktu z obcokrajowcami, pojawią się na którejś z plaż, szybko są usuwani przez hotelową obsługę, która bardzo niechętnie patrzy na kogokolwiek z nich, chcących uszczknąć co nieco z tortu ich przywilejów.

W drogę! Od Santiago de Cuba po Santa Clarę

A skoro już znaleźliśmy się poza Hawaną, ruszmy dalej przed siebie. Na trasie w głąb wyspy na pewno nie wolno pominąć Santiago de Cuba.

To bardzo ważne miasto położone na południowo-wschodnim wybrzeżu. Drugie co do wielkości na wyspie, mające blisko 600 tys. mieszkańców, było niegdyś jej pierwszą stolicą (w latach 1515–1556). W 1515 r. założył je hiszpański konkwistador Diego Velázquez de Cuéllar (1465–1524) – ten sam, który przed rejsem na Jukatan darł koty ze zdobywcą Tenochtitlánu Hernánem Cortésem. Tu też znajdowały się słynne koszary Moncada, które już 26 lipca 1953 r. wraz z grupką swoich popleczników zaatakował Fidel Castro. Atak się nie udał, brodacz trafił do więzienia, a następnie został przedwcześnie z niego zwolniony. Wyemigrował do Meksyku, skąd na pokładzie wspomnianego jachtu Granma po kilku latach powrócił, żeby zaprowadzić swoje porządki.

Santiago to jedno z najpiękniejszych miast Kuby. W sposób nienaruszony zachowało swój kolonialny charakter. Znajdują się tutaj całe kwartały domów mieszkalnych z czasów podboju wyspy, a także twierdza San Pedro de la Roca (inaczej Castillo del Morro), zbudowana w 1638 r. i w 1997wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO jako najlepiej zachowany przykład hispanoamerykańskiej architektury wojskowej, opartej na włoskich zasadach planowania i przybierającej formy renesansowe. Będąc na Kubie, tych wspaniałych zabytków nie możecie nie zobaczyć.

Innym ważnym miejscem są Ogrody Króla, czyli Jardines del Rey – łańcuch wielu tropikalnych wysepek na północnym wybrzeżu wyspy. Znajdują się tu najwspanialsze kubańskie plaże z białym piaskiem i niezliczone, położone blisko brzegu rafy koralowe (o łącznej długości ok. 400 km), stanowiące idealny teren do nurkowania. Temu wszystkiemu towarzyszy pustka. Miejsce jest odległe, więc dociera tutaj niewielu turystów, przez co natkniemy się tu na różnych interesujących przedstawicieli fauny – piękne karmazynowe flamingi, pelikany, ibisy białe, legwany, aligatory, żółwie, delfiny czy hutie kubańskie oraz szmaragdolotki kubańskie z rodziny papugowatych. Najsłynniejsza wyspa to oczywiście Cayo Coco, na której zbudowano nawet międzynarodowe lotnisko – zainaugurowane w grudniu 2002 r. Aeropuerto Internacional de Jardines del Rey (CCC). Ale każda inna wysepka leżąca obok niej jest równie piękna i urokliwa, a także… bardziej bezludna. Wystarczy tu choćby wymienić Cayo Guillermo czy Cayo Santa María.

Prowincja Pinar del Río z 30-tysięcznym miastem Viñales to z kolei region dla miłośników cygar. To ponoć właśnie tutaj liście tytoniu mają najlepsze warunki, aby nabierać tężyzny i przyszłego aromatu. Można zajrzeć na miejscowe plantacje i do manufaktur, gdzie powstają półprodukty do wyrobu markowych cygar. Młode Mulatki zwijają tu ponoć tytoniowe liście jednym pewnym ruchem dłoni na nagim udzie. A obok są słynne mogotes, czyli skalne ostańce, i jedna z największych krasowych jaskiń na świecie – Caverna de Santo Tomás o łącznej długości 46,2 km, usytuowana ponad 15 km na zachód od Valle de Viñales. Warto ją zobaczyć, może nie w całości, ale chociaż na pierwszym odcinku. Są też cudowne orchidee i wodospad w miejscowości Soroa w gminie Candelaria – w Jardín Botánico Orquideario Soroa (o powierzchni ok. 35 tys. m², na której zgromadzono ponad 20 tys. okazów). Zatem dla każdego coś miłego.

W żadnym razie nie zrezygnuję z zajrzenia do 180-tysięcznego miasta Cienfuegos, czyli… Stu Ogni. Jest ono równie zabytkowe jak Santiago de Cuba. Zostało założone 22 kwietnia 1819 r. przez francuskich kolonistów. Czasami nazywa się je też „Perłą Południa” (Perla del Sur) – tak wiele tu wspaniałych pomników historii. Szczególnie piękny jest Plac Główny – Plaza Mayor. W 2005 r. zabytkowe centrum Cienfuegos trafiło na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Dzięki temu z roku na rok może ono liczyć na postępującą rekonstrukcję i remonty. Ale miasto to bardzo dobrze łączy przeszłość ze współczesnością. Właśnie tutaj, na południowym wybrzeżu Kuby, niedaleko miejscowości Juragua w gminie Abreus w prowincji Cienfuegos, znajduje się jedyna kubańska elektrownia jądrowa – Central Nuclear Juragua. W 1976 r. zaplanowano z radziecką pomocą budowę dwóch bliźniaczych bloków energetycznych wyposażonych w reaktory. Po upadku Związku Radzieckiego projekt został zawieszony w 1992 r. po wydaniu na ten cel 1,1 mld dolarów. W 1996 r. Kuba i Rosja dyskutowały o jego przywróceniu, ale oba kraje zrezygnowały ostatecznie z tego w 2000 r. Pierwszy reaktor udało się jednak dostarczyć i zainstalowano prawie 40 proc. wyposażenia. Kuba nie posiada zatem obecnie żadnych działających elektrowni jądrowych.

Nie zapominajcie też o ponad 330-tysięcznym Camagüey (Puerto Príncipe). Miasto, założone w lutym 1514 r. przez wspomnianego już Diega Velázqueza, słynie ze starych hiszpańskich kościołów, którym szczęśliwie bez większego uszczerbku udało się przetrwać czasy rewolucji. W jednym z nich (Iglesia de Nuestra Señora de la Merced z 1748 r.) znajduje się uważany za jeden z najstarszych w całej Ameryce Łacińskiej kolonialnych obiektów kultu religijnego – ważący blisko ćwierć tony solidny sarkofag ozdobiony setkami srebrnych dzwonków, tzw. Santo Sepulcro, czyli Grób Święty. Z wieży tej świątyni, po pokonaniu niezliczonych kamiennych schodów, można rozejrzeć się po okolicy, a następnie westchnąć: Jak tu pięknie… Tuż obok rozciąga się Plac św. Jana Bożego – Plaza San Juan de Dios. Ma on walor bardzo praktyczny: otacza go wiele kafejek i restauracji, w których po zwiedzaniu można się najeść i napić. Historyczne centrum Camagüey, obejmujące obszar 54 ha, wpisano w 2008 r. na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO.

Na naszej trasie nie może oczywiście zabraknąć słynnego miasta Trinidad, które w przeszłości nosiło bardziej rozbudowaną nazwę – Villa de la Santísima Trinidad. Powstało ono między 23 grudnia 1513 a 4 stycznia 1514 r. i założył je znany nam już antagonista Cortésa, Diego Velázquez de Cuéllar. Wielu Kubańczyków uważa, że właśnie tutaj w sposób najbardziej pełny można odnaleźć niepowtarzalną atmosferę kolonialnej Kuby. Rzecz w tym, że architektoniczny układ centrum dość mocno zmienił się od czasów pierwszych konkwistadorów. Z roku na rok staje się to coraz bardziej czytelne, bo jak w wielu innych miejscach na tej karaibskiej wyspie również tu ostro działa UNESCO (od blisko 35 lat), odtwarzając to, co zostało nadgryzione przez czas i… rewolucję.

Bliżej końca

Potem, po takiej dawce zwiedzania, będziemy mieli już zapewne niezbyt wiele czasu, żeby dokończyć objazd Kuby. Ale na pewno warto jeszcze pojechać do… Guantánamo i do położonego w centrum wyspy miasta Santa Clara.

Guantánamo to nie tylko nazwa nadmorskiej amerykańskiej bazy wojskowej (Guantanamo Bay Naval Base) – jedynego skrawka Kuby (49,4 km² powierzchni lądowej), do którego Kubańczycy nie mają dostępu, gdzie do dziś więzieni są islamscy bojownicy Al-Kaidy. To także cała prowincja, która tę bazę otacza. Bardzo pięknym miastem jest tu Baracoa. To pierwsze większe europejskie osiedle na wyspie, założone w sierpniu 1511 r. przez Diega Velázqueza. Dlatego też nosi nazwę „Pierwszego Miasta Kuby” (Ciudad Primada de Cuba). Przez wiele lat Baracoa stanowiła ważne centrum handlu kokosami, kakao i kawą. Na terenach wiejskich prowincji Guantánamo osiedliło się dość wielu francuskich uciekinierów z Haiti, po tym jak – mimo wykorzystania Legionów Polskich – klęski doznała tam zamorska wojskowa ekspedycja Napoleona.

Na koniec została nam Santa Clara położona w samym sercu wyspy, w prowincji Villa Clara. We współczesnej historii Kuby to bardzo ważne miasto. To właśnie tutaj w grudniu 1958 r. partyzanci pod dowództwem Guevary wykoleili pociąg wojskowy Batisty i zdobyli czołg. Otworzyło im to drogę do marszu na Hawanę. Dziś znajduje się tu Mauzoleum Che Guevary i 29 jego towarzyszy, których ciała po wielu latach poszukiwań odnaleziono w Boliwii, gdzie zginęli w 1967 r. podczas próby wzniecenia chłopskiego powstania. W 1997 r. z wielką pompą przewieziono je do Hawany, a następnie do miasta Santa Clara, gdzie odbył się uroczysty pogrzeb. Obok znajduje się muzeum, w którym można zobaczyć wiele unikatowych pamiątek po Erneście Guevarze: zdjęcia oraz różne przedmioty należące niegdyś do Che, m.in. plecak, beret, bidon, buty i inhalator na wziewne leki rozkurczowe (słynny rewolucjonista był z wykształcenia alergologiem i cierpiał na astmę). Jak więc widać, na gorącej jak wulkan Kubie bez tego Guerrillero Heroico, czyli „Bohaterskiego Partyzanta”, ani rusz…