Marcin Wesoły

www.caribeya.pl  

« Podróż na Sri Lankę przynosi podróżnikowi ogromną radość, choć budzi też w jego duszy skrajne emocje. Tyle szalonej różności kryje się w tej wyspie o kształcie łzy, jakby wyciśniętej z subkontynentu indyjskiego. Tyle na niej treści, tyle wszystkiego, w wielu wymiarach. Jedne mikroświaty znajdują dopełnienie w innych, tworząc oryginalną jakość. Odbiór Sri Lanki jest zawsze intensywny – od ulicznego chaosu nie do ujarzmienia po posągowe skupienie Buddy. »

 

Mieszają się tu ze sobą skrajności, które wywołują u przybysza zdziwienie, zaciekawienie, nieraz także szok oraz zupełną bezradność. Tutejsza egzotyka nie jest jednoznaczna. Oczywiście, potrafi oszołomić tropikalną, oczekiwaną przez wielu aparycją, ale zawiera w sobie znacznie więcej. Dopiero za fasadą bujnych palm kokosowych i pandanowców albo idyllicznych plaż znajdziemy prawdziwą Sri Lankę – kraj ukrytych znaczeń, kulturalnej mnogości i złożonej duchowości, świątyń buddyjskich i hinduistycznych, meczetów i kościołów blisko siebie. Patrzyłem nań szeroko otwartymi oczami, ale to, co najważniejsze, to, co najcenniejsze przyszło nieoczekiwanie, jakby zza kulis.

Niegdyś w Sri Lance zakochał się brytyjski pisarz fantastycznonaukowy Arthur C. Clarke (1917–2008). Osiadł na niej i poświęcił jej m.in. jedną ze swoich powieści, o tytule jakże wymownym – Fontanny raju (1979 r.). Z kolei włoski światowiec, podróżnik, reporter i dziennikarz Tiziano Terzani (1938–2004) nazwał Cejlon „wyspą obłędu”, bo ma wiele bolesnej i pełnej napięć historii, która wciąż pozostaje nierozliczona. Tak czy inaczej, wyspa magnetyzuje i mało kto potrafi jej się oprzeć. Dzieje się tak przede wszystkim za sprawą przeuroczych mieszkańców – Lankijczyków, niemal onieśmielających swą serdecznością. Nie brakuje na niej też smakowitego jedzenia, tysiącletnich zabytków oraz rozbuchanej, zachwycającej przyrody. Na Sri Lance wiele jest do zobaczenia i poznania. To doprawdy niezapomniany, azjatycki tropik, niezmiernie inspirujący, pełen wigoru, świeżości. Przyznaję, że odurzył mnie i poruszył, a teraz nie daje mi spokoju. Na pewno długo pozostanie moim podróżniczym odkryciem. I jakżeż wartościowym uzupełnieniem innych wojaży, choćby tych karaibskich. Przyjrzyjmy się zatem barwnej i oddziałującej na wszystkie zmysły Sri Lance – od roztętnionego Kolombo, zanurzonego w szalonej codzienności ludzkich spraw, po urzekające niemal kontemplacyjną ciszą, czasem zupełnie bezludne plaże w okolicach Tangalle…

Maseczka do twarzy ze złotym mlekiem ajurwedyjskim to odżywienie i przyjemne ukojenie dla cery

PULSUJĄCE SERCE KOLOMBO

Jeśli ktoś słyszał o tym miejscu, z pewnością wie jedno – dzielnica Pettah to gigantyczny bazar. Monstrualna krzyżówka ulic, zaułków, zakamarków, wciągających labiryntowych ścieżek, gdzie nie robi się nic innego, tylko sprzedaje i kupuje od świtu do zmierzchu.

Gdzie nie spojrzeć, wszędzie sterty tropikalnych owoców. Zatrzęsienie królewskich kokosów (king coconuts), zwanych tu po syngalesku thembili i mających w sobie mnóstwo orzeźwiającej wody. Pachnące jak marzenie mango, ananasy czy okazałe papaje gotowe do jedzenia natychmiast. Do tego banany w różnych rozmiarach i odcieniach żółci, nakrapiane brązowymi piegami, aromatyczne. Są również feronie słoniowe, czyli wood apples (zdrewniałe jabłka). Pachną tak sobie – zalatują leciutko fermentacją albo serem pleśniowym, co z owocem się nie kojarzy. Za to ich śliwkowo-jabłeczno-tamaryndowy miąższ zmieniony w sok momentalnie uzależnia!

W sektorze suszonych ryb panują zdecydowanie mocniejsze aromaty. Wszystko jest poukładane w płaty lub plastry, także wciąż można rozpoznać rybi kształt, tudzież pocięte w paski czy pokrojone w kostki w przypadku większych okazów, jak choćby tuńczyki. Ususzone dobrodziejstwa Oceanu Indyjskiego leżą na widoku albo są pochowane w wielkich jutowych workach, czekając na to, aby znaleźć się w curry czy innym kulinarnym rarytasie, który może stanowić część zarówno menu śniadaniowego, jak i obiadowego. Potem zapach słabnie, za to w oczy uderza moc szkarłatu ususzonej papryki chili. Wyobraźmy ją sobie w krwistoczerwonej i charakternej paście paprykowej (lunumiris), którą dosmacza się tutaj smażony ryż, albo w połączeniu z cebulą, sokiem z limonki i płatkami świeżo startego orzecha kokosowego, czyli w postaci tzw. pol sambola (po tamilsku thenkai sambal), apetycznego dodatku np. do placków roti (znanych też jako chapati) czy ryżu z curry.

Przebijając się przez zatłoczone arterie Kolombo, dostrzegam wielki, czerwono-biały gmach Meczetu Dżami Ul-Alfar (Jami Ul-Alfar) z początków XX w. oraz misterną koil (koyil lub kovil), czyli świątynię hinduistyczną ze strzelistą gopurą (bramą w formie wysokiej wieży), z wrotami zdobionymi zielenią wybujałych bananowców. Obsadzona jest ona rzędami barwnych i detalicznych rzeźb, symbolizujących rozmaite bóstwa wyjęte z jakiegoś nieskończonego panteonu. Mijam mnicha buddyjskiego rozmawiającego przez komórkę. Jej etui ma taki sam kolor – szafranowy – jak habit rozmawiającego.

Przychodzi czas na herbatę – mocną, dobrze posłodzoną, z mlekiem i mieszanką przypraw masala albo imbirem. Do tego kilka przepysznych przegryzek w postaci nadzianych soczewicą i warzywami, świetnie przyprawionych smażonych pierożków samosa.

Później huk, harmider, chaos i ryk silników oraz mgławica spalin stają się coraz silniejsze. To oznacza bliskość głównego dworca autobusowego. Stąd wyjeżdżają albo tu zjeżdżają bez przerwy niezliczone busy: czerwone (utrzymywane przez rząd) lub pstrokate (należące do przewoźników prywatnych). Na Sri Lance da się nimi dojechać praktycznie wszędzie. Linii autobusowych nie brakuje, tworzą gęstą, dobrze zorganizowaną sieć, a ceny biletów są zaskakująco niskie. Centrum dworcowe jest bezustannie zasilane setkami pyrkających motoriksz, czyli tuk-tuków, dowożących na miejsce i odwożących stąd masy pasażerów. W skali kraju tych najbardziej praktycznych pojazdów spotyka się zatrzęsienie. Duże miasta, miasteczka, wioski – wszędzie dojrzymy chmary tuk-tuków. Zobaczymy je w rozmaitych kolorach, od promieniującej świeżością czerwieni, przez błyszczącą butelkową zieleń, po matową czerń, oraz o różnej kondycji i, co ciekawe, w stylu oddającym jako tako osobowość swoich właścicieli – szoferów. W Kolombo można odnieść wrażenie, że tuk-tuków jest tyle samo, ile jego mieszkańców. Wypełniają „układ krwionośny” miasta, wszystkie komunikacyjne arterie i żyły. Bywa, iż tworzą zatory. Na Sri Lance, podobnie jak np. w Dominikanie, człowiek nie musi zazwyczaj szukać środka transportu. To on zawsze znajdzie jego. W sumie tak jest zdecydowanie łatwiej.

Dlatego następnego dnia o świcie na dworzec kolejowy Colombo Fort podrzucił mnie, nie inaczej, tuk-tuk. Nie musiałem negocjować ceny przejazdu, jak to zwykle bywa. Mój szofer od razu włączył taksometr!

 

BUDDA ZE WZGÓRZA I WARANY Z KANDY

Do Kandy dotarłem z Kolombo porannym pociągiem numer 1009. Widoki na tej trasie potrafią człowieka rozbudzić i zachwycić. Parafrazując pierwsze zdanie z Hebanu Ryszarda Kapuścińskiego – przede wszystkim rzuca się w oczy zieleń, wszędzie – zieleń, wszędzie – zielono. Nie brakuje również światła, bo słońce rozgrzewa tę tropikalną wyspę już od świtu. Spoglądałem przez okno, rejestrując przewijające się przed oczami wybujałe gaje kokosowe, zagajniki bananowców, gęste, miejscami przypominające dżunglę knieje oraz pola ryżowe, tworzące jakby gigantyczną planszę do gry. W Kandy, gdzie dotarłem po niespełna trzech godzinach podróży, zastałem bezchmurne niebo, choć prognozy mówiły co innego.

Zanim spłynęło na mnie oświecenie kulinarne w postaci pikantnych „lankijskich łazanek”, czyli kottu roti, poszedłem zobaczyć wielkiego Buddę z Bahirawakandy znajdującego się w świątyni Sri Maha Bodhi Viharaya. Stoi ona na wzgórzu wznoszącym się nad Kandy, ok. 2 km od centrum miasta. Wielu Buddów widziałem podczas lankijskich wojaży. Ale ten kandyjski zrobił na mnie największe wrażenie. Także dlatego, że był ze wszystkich spotkanych dotąd najokazalszy. Gigantyczny posąg ojca buddyzmu pnie się na wysokość prawie 27 m i widać go niemal ze wszystkich punktów w mieście. Budda jest ukazany tutaj w swej klasycznej pozycji, wyrażającej stan głębokiego skupienia, samadhi. Dłonie – ułożone jedna na drugiej, wnętrzem do góry, ze stykającymi się kciukami – tworzą niejako znak firmowy tej religii, czyli tzw. gest medytacji (dhjanamudra).

Statuę ukończono na początku lat 90. XX w. Oficjalnego otwarcia dokonał 1 stycznia 1993 r. ówczesny prezydent Ranasinghe Premadasa. Cztery miesiące później zginął w zamachu bombowym przeprowadzonym w Kolombo przez zamachowca-samobójcę, jednego z Tamilskich Tygrysów. Wtedy historia Sri Lanki wciąż pisała się w cieniu regularnych dramatów.

Budda z Bahirawakandy jest dość popularny wśród przyjezdnych. Aby go ujrzeć z bliska, trzeba tylko podejść mniej więcej kilometr pod górę. Podczas upału nie każdy ma na to ochotę. Można też wybrać niedrogą podwózkę tuk-tukiem. Ja wolałem użyć nóg. Po drodze przyłapałem na gorącym uczynku stado dwudziestu kilku makaków rozczochranych (Macaca sinica) buszujących po czyjejś posesji. Zapewne szukały łatwego jedzenia, choćby owoców. Mój widok nie zrobił na nich wrażenia. Makaki najwyraźniej czuły liczebną przewagę.

U wrót świątyni ściągamy buty i dalej drepczemy boso. Wstęp kosztuje 250 rupii lankijskich (ok. 5,5 zł). Skąpo odziani dostają na czas zwiedzania bardziej obyczajny strój. Trzeba uważać, gdyż pierwsze schody i dziedziniec świątynny bywają diabelsko nagrzane od słońca. Można sobie przypiec podeszwy! Drugie schody, zacienione i ułożone dokładnie naprzeciwko posągu, nie stanowią już zagrożenia dla naszych stóp. Wchodząc po nich niespiesznie, stopień za stopniem, widzimy wyłaniającego się po kawałku niebosiężnego, kredowego Buddę zanurzonego w kontemplacji…

Na Sri Lankę zabrałem ze sobą książkę Jacka Kerouaca Zbudź się. Żywot Buddy (1955 r.). Znalazłem potem fragment, który idealnie opisuje ten moment: A kiedy tak siedział, jaśniejąc swą całą mądrością, doskonałą od darów, zrozumiał, że droga wiedzy doskonałej została mu przekazana przez Niezliczonych Dawnych Buddów, którzy przybyli wcześniej ze wszystkich dziesięciu kierunków i stron świata, gdzie teraz ujrzał ich w potężnej wizji, zebranych w jasności i mocy, siedzących na swoich wewnętrznych tronach w pozycji Świetnego Kwiatu Lotosu (…).

Budda z Bahirawakandy emanuje spokojem na miarę swojego pomnika. Poza tym niezwykła harmonia w całym świątynnym otoczeniu oddziałuje wyraźnie na odwiedzających. Czułem się tutaj zrelaksowany, żeby nie powiedzieć natchniony. Później, dla zrównoważenia uczty duchowej, zostałem w barze „Biriyani Cafe” uraczony kopiastą porcją kottu roti oraz herbatą z imbirem. I tak znalazłem sposób na pełne „oświecenie”.

Nazwa kottu roti oznacza dosłownie „posiekany chleb”. Składnikami dania są: „baza chlebowa”, czyli popularny na Sri Lance godamba roti – rodzaj smażonego placka, zwykle z mąki pszennej – oraz dodatki: warzywa, jajka, mięso oraz rozmaite przyprawy. Do tego salna – pikantna omasta, smakowity, nieco tłustawy sos (może pochodzić choćby z wcześniejszego gotowania innej potrawy, np. kurczaka curry). Kottu roti to potrawa interesująca nie tylko ze względu na walory smakowe. Otóż najpierw ją… usłyszymy, a dopiero później poczujemy jej aromat. A to ze względu na sposób przyrządzania – głośny, charakterystyczny, naprowadzający głodnego na cel. Składniki są smażone na gorącym żeliwnym ruszcie i jednocześnie wielokrotnie uderzane, siekane, mieszane i przewracane za pomocą masywnych metalowych szpatułek. Odgłos tego uderzania, będący nieodłącznym atrybutem przyrządzania dania, przywołuje ciekawskich łasuchów z dużej odległości. Kottu roti idealnie wpasowuje się w menu lankijskiej kuchni ulicznej – w Kandy, Kolombo, gdziekolwiek na wyspie. Potrawa ta bez wątpienia uszczęśliwi każdego podróżnika.

Na koniec planowałem obejść położone malowniczo miejskie jezioro, zwane Kandy Lake. Liczyłem, że podczas spaceru wydarzy się coś sensacyjnego, np. natknę się na warana paskowanego, zwanego też leśnym (Varanus salvator). Jak się wkrótce okazało, miałem szczęście. Spotkałem co najmniej 10 tych okazałych, budzących respekt gadów. Zazwyczaj poruszają się tempem ślimaczym, ale pobudzone przebierają nieprawdopodobnie żwawo swymi krótkimi i masywnymi kończynami. Do tego znakomicie pływają i nurkują. Warany te pojawiały się potem wielokrotnie w innych częściach Sri Lanki. Wyłaziły znienacka – z płytkiej wody w lagunie, zza sterty starych łupin kokosowych albo z zarośli przy plaży. Bywało, że kierowca tuk-tuka hamował raptownie na drodze, bo dumny gad wymuszał pierwszeństwo. Za to zawsze zwierzęta te uciekały w popłochu przed psami, których na wyspie nie brakuje. Jedna z psinek przypałętała się do mnie przy dużej, ruchliwej ulicy Colombo, gdy rano zmierzałem na dworzec kolejowy w Kandy, aby złapać słynny „pociąg herbaciany” do Ella.

PRZEZ KRAINĘ HERBATY

Pociąg Podi Menike (numer 1005) wyrusza o świcie z dworca kolejowego Colombo Fort na zachodnim, rozgrzanym wybrzeżu Sri Lanki, aby późnym popołudniem zakończyć bieg na stacji Badulla, zaszytej w głębi wyspy, na południowo-wschodnim krańcu górzystej krainy Hill Country. Pojazdowi nie brak charakteru i błękitnego powabu (w tym kolorze jest cały skład!), który roztacza na swej codziennej, 290-kilometrowej trasie. Czuła nazwa Podi Menike oznacza w języku syngaleskim „Małą Dziewicę”. Tym pociągiem pragną jechać wszyscy.

Szczególnie na odcinku z Kandy do Ella każdy chce się do niego wcisnąć. Prawdziwi podróżnicy najchętniej do wagonów klasy trzeciej – najtańszej, najbardziej obleganej, gdzie najwięcej miejscowych. Każdemu marzy się siedzenie przy oknie albo miejscówka najlepsza z możliwych – przy otwartych na oścież drzwiach. Wtedy nie pozostaje nic innego, jak tylko chłonąć zmieniające się wraz z wysokością, niemożliwe pejzaże: szmaragdowe szczyty w oddali, czasem tryskające bielą wodospady, lecz ponad wszystko niezliczone wzgórza pokryte zielonym oceanem pól herbacianych. Z wielu plastycznych kadrów zapamiętałem choćby ten – kobiety tamilskie wracające z plantacji. W workach, których troki tworzą szczególną, utrzymującą ciężar opaskę na czoło, niosą świeżo zerwane liście herbaty. W dłoniach trzymają długie kije bambusowe. To dodatkowe i pomocne narzędzie pracy. Zbieraczki układają je wokół siebie na gęstych krzewach herbacianych i zrywają tylko te najmłodsze liście, które wyrastają ponad kij.

To jedna z najbardziej spektakularnych tras kolejowych na świecie. Czasu na podziwianie widoków jest co niemiara. Podi Menike toczy się z Kandy do Ella prawie siedem godzin, mając do pokonania „jedynie” 160 km. Po drodze wspina się po licznych zboczach, wzniesieniach i pochyłościach, wybija z odrętwienia parę mostów, forsuje skalne tunele, zmieniając chwilowo słoneczną jasność dnia w głuchy i wilgotny mrok. Zatrzymuje się na wielu przystankach czy pochowanych w głuszy sennych stacyjkach, których nazwy, zapisane w języku syngaleskim, tamilskim i angielskim, kryją w sobie intrygujące znaczenie, budzą ciekawość, zapraszają do dłuższej wizyty, jak choćby: Nawalapitiya, Thalawakele (Talawakelle), Watagoda, Nanu Oya, Pattipola, Haputale, czy zwiastująca bliski kres podróży – Bandarawela.

Skład sunie z mozołem, wije się i wspina. Najwyższy punkt na trasie osiąga na wysokości niemal 1900 m n.p.m. w Pattipola. Po drodze zmieniają się klimat, krajobraz, temperatura powietrza oraz odzienie mieszkających w okolicy Lankijczyków. Orzechy kokosowe „ewoluują” w białą kapustę, a rozwichrzone palmy w surowsze iglaki. Potem wszystko wraca do poziomu tropiku, może nieco bardziej przewiewnego. Jednak na tej trasie prym wiedzie herbata.

Pociągiem Podi Menike trzeba się przejechać koniecznie! To wspaniała, angażująca przygoda w oszałamiających okolicznościach przyrody. Wielogodzinna, pełna zachwytów podróż dla większości cudzoziemców kończy się na stacji Ella.

Słonie azjatyckie żyją przeciętnie ok. 60 lat

W SERCU WYSPY

Popularność tego mocno nastawionego na turystów miasteczka bierze się choćby stąd, że okolica wyjątkowo sprzyja różnego rodzaju aktywnościom na łonie natury: od wspinaczki górskiej gwarantującej niezrównane pejzaże po trekkingi pośród bajecznie rozlokowanych pól herbacianych. Niektórzy docierają tu po to, aby wspiąć się na Mały Szczyt Adama (Little Adam’s Peak, Punchi Sri Pada, 1141 m n.p.m.) i podziwiać ponoć najbardziej widowiskowy wschód słońca na Sri Lance. Inni wolą popatrzeć na spływający kaskadami 25-metrowy wodospad Ravana (po syngalesku Ravana Alla) usytuowany niemal przy szosie z Ella do Wellawaya. Nawet jeśli ktoś nie planuje się tutaj zjawić, pewnie tak czy inaczej minie tę urokliwą scenerię po drodze, choćby jadąc autobusem. Podczas pory deszczowej majestatycznie opadające białe wstęgi siklaw potrafią przeobrazić się w huczące, złowrogie wodogrzmoty w kolorze cappuccino. Wtedy wygląda to naprawdę imponująco, choć zarazem obnażone tu siły natury budzą niepokój. W porze suchej spływające wody znacznie łagodnieją i tworzą bardziej komfortowe tło, np. do odlotowych selfie.

Niektóre spośród miejscowych atrakcji można pominąć albo odłożyć na kolejny raz. Nie dotyczy to jednak Mostu Dziewięciu Łuków (Nine Arch Bridge). Odpuszczenie tego punktu programu będzie podróżniczym faux pas. Ta monumentalna kamienna budowla stoi dumnie w sąsiedztwie plantacji herbaty. Jest niebywale fotogeniczna i ma swoje zasłużone stałe miejsce w mediach społecznościowych. Warto ją zobaczyć, sfotografować, przespacerować się po niej. Niektórzy dla pozyskania najlepszych kadrów potrafią wiele ryzykować, stając na krawędzi czy też parodiując gotowość do skoku w otchłań. Bardziej wrażliwym od samego patrzenia na te lekkomyślne wyczyny robi się słabo. Architektoniczna perełka, zwana również Mostem na Niebie (Bridge in the Sky) posiada charakterystyczną akweduktową konstrukcję, co nasuwa od razu skojarzenia z budowlami z epoki Cesarstwa Rzymskiego. Powstała jednak znacznie później – w czasach, gdy wyspa, zwana wtedy Cejlonem, była rządzona przez Brytyjczyków jako część ich kolonialnego imperium. Do użytku most oddano w 1921 r. Wedle pogłosek, pierwotnie budulcem miała być stal, jednak rozwój wypadków podczas I wojny światowej zmusił brytyjskich urzędników do zmiany priorytetów i przesunięcia tego cennego surowca z projektów cywilnych w odległych krajach na cele wojenne w Europie. Budowlę stworzono zatem z kamienia i cementu, czyli z tego, co było dostępne na miejscu.

Spoglądałem na ten cud inżynieryjny bezpośrednio z tarasu fantastycznie usytuowanego hoteliku – Senevi 9 Arch Homestay. Zaraz po przebudzeniu, po śniadaniu poszedłem zachwycać się nim z bliska. Potem ruszyłem dalej, bardziej na południe, przez Wellawayę i Tanamalwilę, do Parku Narodowego Udawalawe. Liczyłem w nim na spotkanie z prawdziwym słoniem, pierwszy raz w życiu poza ogrodem zoologicznym.

 

SŁONIE U SIEBIE

Po drodze natknąłem się na istny potop. Niebo zaszło chmurami, pociemniało do zastraszającego granatu i spadł potężny, monsunowy deszcz, jakiego dotąd nie przeżyłem. Na szczęście kilka kilometrów dalej ulewa ustała, przejaśniło się i ogrom wody musiał teraz odparować, zmieniając się w wilgotną mgłę. Nastało parne popołudnie. Wtedy ujrzałem wreszcie upragnionego słonia cejlońskiego (Elephas maximus maximus)! Skórę miał pokrytą czerwonawobrązową mazią, jakby wcześniej zażywał błotnego spa. Tkwił w skupieniu kilka metrów od pobocza, tuż przy granicy parku. Kontakt z tym uroczym stworzeniem w jego naturalnym środowisku wzbudził we mnie niejakie wzruszenie. Przyroda w takiej autentycznej, nieskrępowanej postaci chwyta mocno człowieka za duszę. Następnego dnia, podczas startującego o świcie safari w Parku Narodowym Udawalawe, obserwowałem znacznie więcej słoni żyjących spokojnie u siebie. Wędrowały pojedynczo lub w grupach liczących kilka osobników na oko różniących się wiekiem. Pośród nich maszerowały słonice z młodymi. Rozczulające to były sceny. Zwierzęta posilały się, rwąc wysoką trawę żwawymi ruchami umięśnionych, wszędobylskich trąb. Obszar parku przypomina nieraz całkowicie afrykańską sawannę – trawiaste, tolerujące suchość przestrzenie, gdzieniegdzie tylko zadrzewione. Skojarzenie to jest tym silniejsze, gdy słoniom towarzyszą ulokowane w malowniczym tle bawoły wodne. Nie zabrakło również krokodyli błotnych, iguan, miejscowych gatunków orłów, sokołów i pawi oraz przelatującego dzioborożca orientalnego (Anthracoceros coronatus). Nie ujawnił się tylko żaden z rezydujących tutaj lampartów. Nie szkodzi – koty małe czy wielkie zawsze chadzają własnymi drogami.

Wpatrując się bacznie w jednego ze słoni cejlońskich, poważnego, dostojnego samca, pilnującego terytorium, przypomniałem sobie fragment wieńczący Heban. Ryszard Kapuściński wspomina tam, iż w Wigilię świąt Bożego Narodzenia, spędzanej ze znajomymi na terenie jednego z parków narodowych w Tanzanii, do obozowiska wtargnął słoń: Widać po jego ruchach, po kołysaniu głowy, że waha się, ciągle nie może podjąć decyzji. Trwa to i trwa w nieskończoność, całą lodowatą wieczność. W pewnym momencie chwytam jego spojrzenie. Patrzył na nas uważnie, ciężko, była w tych oczach jakaś głęboka, nieruchoma posępność.

Kapuściński widział słonia, bez wątpienia. Z kolei jeden z towarzyszących mu wówczas Tanzańczyków zaprzeczył temu. Powiedział, że to przybierający zawsze taką postać Duch Afryki…

Słonie azjatyckie, jak te podpatrywane na Sri Lance w trakcie wypraw safari, są mniejsze od afrykańskich i różnią się fizjonomią. Jednak ducha im z pewnością nie brakuje.

 

CZAS MEDYTACJI

Dotychczasowa podróż po lankijskim interiorze była emocjonująca, pełna wrażeń i treści, lecz przy tym niezmiernie intensywna, absorbująca człowieka, który próbuje zrealizować wytyczony wcześniej plan i doświadczyć jak najwięcej. Byłem zmęczony i potrzebowałem odpoczynku. Dlatego zatrzymałem się na południowym wybrzeżu wyspy, kilka kilometrów na wschód od miasta Tangalle (Tangalla), nad Oceanem Indyjskim, w drewnianym bungalowie przy rajskiej plaży Marakolliya. Bardzo tu spokojnie, czarująco dziko. Słychać jedynie nielicznych rybaków krzątających się wokół swoich zajęć. Nieraz pojawiają się też młodzi grający w elle – plażową odmianę naszego rodzimego palanta. Poza tym na podróżników czekają tutaj setki metrów pustej przestrzeni. Nie ma lazurowej wody obmywającej piasek w kolorze mąki kukurydzianej ani kąpielisk jakby żywcem wyjętych z turystycznych folderów. Jest za to coś innego: fale z charakterem. Szumią, łoskoczą, rozbijają się o brzeg. Utrwalają w głowie jakiś pożądany, wakacyjny rytm, sprzyjający medytacji. Mamy wycinek oceanu tylko dla siebie. Przyjemnie tak pomyśleć – ta świadomość przynosi błogą radość i odprężenie.

Wieczorem, kiedy głosy w ciemności lepiej się niosą, słychać echa modlitw dochodzących ze świątyni buddyjskiej, zaszytej gdzieś na uboczu, w tropikalnej gęstwinie. To wszystko ma niesamowity klimat, jak zresztą cała Sri Lanka. Podróż po tym kraju stanowi bez wątpienia prawdziwe doznanie.