ALEKSANDRA WIŚNIEWSKA
« Mjanma (oficjalnie Myanmar, w publikacjach nadal również jako Birma) jest bramą do Azji Południowo-Wschodniej od strony północnego zachodu. Położoną w centrum kraju równinę Irawadi, kończącej swój bieg w Morzu Andamańskim, otaczają obszary górskie. Nad tą najdłuższą mjanmańską rzeką leży Mandalaj, a w jej delcie – Rangun. »
W 1056 r. król Anawrahta (panujący w latach 1044–1077), założyciel królestwa Paganu, uznał za religię narodową buddyzm therawada. Nowa filozofia życia z upływem czasu wypierała wcześniejsze wierzenia miejscowych. Była w tym tak skuteczna, że na przełomie XI i XII w. władca ze Sri Lanki Vijayabahu I zwrócił się o pomoc w krzewieniu buddyzmu właśnie do tego azjatyckiego imperium. Dziś buddyści stanowią mniej więcej 88 proc. populacji kraju, a za jeden z najważniejszych ośrodków kultu uchodzi Szwedagon.
W Rangunie, dawnej stolicy Mjanmy (od listopada 2005 r. tę funkcję pełni Naypyidaw), lądujemy po zachodzie słońca. Taksówka wiezie nas przez duszny, majowy gwar ok. 7,5-milionowego miasta. Mimo iż pora jest już późna, na ulicach wrze jak w kotle. Korowody samochodów blokują przejazd. Do chóru ich klaksonów dołączają dzwonki riksz. Zniecierpliwieni kierowcy strzykają przez okna śliną czerwoną od przeżutego betelu – mieszanki liści pieprzu żuwnego, anyżu, goździków, kardamonu i gałki muszkatołowej. Maleńkie uliczne stragany, oświetlone minisłońcem żółtej żarówki, parują od gotowanego ryżu. Zapach ostrych przypraw sprawia, że zebranym wokół klientom ślinianki zaczynają intensywnie pracować. Wśród nich są mężczyźni opasani kraciastymi longyi, kobiety z wysoko upiętymi bujnymi, czarnymi włosami i siedzące w zgięciu ich ramion szkraby ssące własną piąstkę. Przycupnięci na niziutkich, plastikowych stołeczkach, oddają się rozmowom nad daniem wyłożonym na liściach bananowca.
SZWEDAGON
Rangun otwiera się przed nami niczym scena teatralna, przygotowująca widza na wejście głównego aktora. Wreszcie się pojawia. Z porozcinanej słupami świateł kotary nocnego nieba wyłania się perła w koronie miasta i całego kraju – Szwedagon. Wysoka na 99 m stupa, majestatycznie wznosząca się na niedużym wzgórzu Singuttara, króluje nad okolicą już od setek lat. Według powszechnego mniemania miała ona powstać ponad 2,6 tys. lat temu. Pokryta złotem i klejnotami, ochrania święte dla buddystów relikwie, m.in. osiem włosów z głowy Buddy.
U jednej z czterech bram kompleksu świątynnego stajemy bladym świtem. Wejścia strzegą potężne figury chinthe. Mityczne stwory przypominające lwy ucieleśniają siłę i charyzmę tych zwierząt, są więc idealnymi strażnikami świętych miejsc. Za ich plecami złoty blask głównej stupy i pomniejszych kapliczek miesza się z lśniącą bielą marmurów, jaskrawymi kolorami kamiennych mozaik i misternymi ażurami rzeźbionych zdobień. Wschodzące słońce zalewa taras płynnym złotem.
Mimo iż jest wcześnie rano, kompleks tętni życiem. Bose stopy pielgrzymów niosą ich od kapliczki do kapliczki. Przed złotymi figurami Oświeconego wierni składają prośby i dziękczynienia. Utrzymując dyskretny dystans, podążamy za nimi, obserwując te rytuały. Tak jak oni unikamy odwracania się plecami do wizerunków Buddy i kierowania stóp w ich stronę. Uczynienie tego oznaczałoby brak szacunku, podobnie jak dotknięcie bez pozwolenia buddyjskich mnichów, a nawet szat tychże. Oczywiście z obowiązujących zasad nic nie robi sobie najmłodsze pokolenie. Pucułowate buzie dzieci, pomalowane przeciwsłoneczną pastą tanaka, rozciągają się w radosnym uśmiechu, kiedy tylko pulchna rączka zdoła uczepić się szafranowej togi.
Wszystko dookoła bezgranicznie nas fascynuje. Nasz wzrok przyciąga szczególnie to, co dzieje się przy kapliczkach planetarnych. W każdej z nich umieszczono podobiznę Buddy będącego patronem osoby, która przyszła na świat danego dnia. Jego cechy oddaje figurka zwierzęcia przycupnięta u stóp kapliczki: urodzonych w poniedziałek charakteryzuje tygrys (inteligentny, silny i cierpliwy), w środę rano – tusker, czyli olbrzymi słoń z długimi kłami (nieprzewidywalny i entuzjastyczny), w środę po południu – słoń (skryty, ale mający szczęście w interesach), w piątek – świnka morska (kreatywna, kochająca i wrażliwa) itd. Szukamy wśród nich swoich patronów. Odpowiednio pouczeni przez przygodnych mnichów, czerpiemy wodę ze złotej czary przy posągu Buddy i trzykrotnie go polewamy, aby wznieść modły za szczęście, za powodzenie w biznesie i za zdrowie. Kolejne trzy chluśnięcia trafiają na figurkę zwierzęcia, co oznacza prośbę o błogosławieństwo dla rodziny. Na koniec, w geście dziękczynnym, wieszamy na szyi Buddy girlandę kwiatów.
NOWICJAT
Tymczasem tłum na tarasie pagody gęstnieje w oczach. Kiedy już myślimy, że miejsce nie jest w stanie przyjąć więcej pielgrzymów, zaczynają pojawiać się fantastycznie kolorowe korowody. Na ich czele kroczą chłopcy nie starsi niż 10 lat. Wyglądają niczym książęta z bajkowego królestwa. Każdy usta ma podkreślone czerwoną pomadką, kontury oczu i brwi – czarną kredką, a głowę udekorowaną przypominającą koronę ozdobą z kwiatów i cekinów.
Za chłopcami podąża cała procesja. Dzieciom towarzyszą rodzice. Ojciec za pomocą złotego parasola osłania syna przed słońcem. Matka niesie poskładane w schludny pakunek pomarańczową togę, misę jałmużną, brzytwę, wachlarz i kawałek płótna do filtrowania wody – wszystko, czego potrzebuje mnich.
Procesja jest częścią ceremonii shinbyu będącej wprowadzeniem do buddyjskiego nowicjatu. Po raz pierwszy w swoim życiu chłopcy wstąpią do klasztoru – tym razem zaledwie na kilka dni w czasie trwania szkolnych wakacji. Dopuszczenie syna do nowicjatu uchodzi za najważniejszy religijny obowiązek rodziców. Wydarzenie ma tak doniosłą wagę, że małżeństwa nieposiadające potomstwa organizują shinbyu dla chłopców osieroconych bądź pochodzących z rodzin, których nie stać na opłacenie uczestnictwa w ceremonii.
Korowód okrąża stupę zgodnie z ruchem wskazówek zegara. W ten sposób prawa ręka, utożsamiana z czynieniem dobra, zwrócona jest zawsze w stronę świętego obiektu. Procesja kończy się przed drzwiami do klasztoru, gdzie przeor udziela zgody na wstąpienie chłopca w poczet mnichów. Na znak inicjacji nowicjuszowi goli się głowę.
AUNG SAN SUU KYI
Wieczorem po drodze na samolot do Paganu rzucamy jeszcze okiem na współczesny symbol Mjanmy – dom Aung San Suu Kyi. Do 2011 r. u władzy w Mjanmie pozostawała wojskowa junta. Rządy twardej ręki nie tylko zrujnowały gospodarkę kraju, ale również doprowadziły do jego izolacji na arenie międzynarodowej. Wobec obywateli stosowano prześladowania, w szczególnie trudnej sytuacji znajdowały się mniejszości narodowe. Aung San Suu Kyi – córka generała Aung Sana (1915–1947), założyciela nowoczesnej armii, uważanego za bohatera, który przyczynił się do uzyskania przez Birmę niepodległości – sama stała się bohaterką. Uhonorowana w 1991 r. Pokojową Nagrodą Nobla Mjanmanka swoją walkę o demokrację i prawa człowieka przypłaciła represjami. Spędziła łącznie 15 lat w areszcie domowym i nie mogła nawet wziąć udziału w pogrzebie męża (angielskiego historyka Michaela Arisa), zmarłego w Wielkiej Brytanii w marcu 1999 r., bo bała się, że jeżeli wyjedzie z kraju, nie zostanie już do niego wpuszczona.
W 2010 r. przeprowadzono w Mjanmie pierwsze demokratyczne wybory. Stały się one początkiem końca jej izolacji. Zachód wycofał nałożone na kraj sankcje. Prezydent Thein Sein (urzędujący od końca marca 2011 r.) zniósł cenzurę i rozpoczął szereg reform. W 2012 r. Aung San Suu Kyi wystartowała w wyborach uzupełniających do parlamentu. Dzięki licznym głosom została deputowaną z ramienia Narodowej Ligii na rzecz Demokracji (NLD). Międzynarodowa organizacja Amnesty International nazwała ją „supergwiazdą praw człowieka” (human rights superstar). Kilka lat później jej blask zaczął jednak przygasać. Opinia światowa nie potrafiła zrozumieć braku reakcji laureatki Pokojowej Nagrody Nobla na krwawe prześladowania muzułmańskiej grupy etnicznej Rohindżów (Rohingya). W kwietniu 2016 r. Aung San Suu Kyi objęła specjalnie stworzone stanowisko doradcy państwowego, faktycznie szefa rządu, czym wzbudziła nowe nadzieje na doprowadzenie do końca przemian demokratycznych w kraju.
PAGAN
Jeśli zapytać kogoś, co najbardziej kojarzy mu się z Mjanmą, można się spodziewać, że w odpowiedzi najprawdopodobniej padnie: miasto Pagan. Niegdysiejsza stolica królestwa Paganu (w latach 849–1297) za czasów świetności szczyciła się posiadaniem w swoich granicach ponad 10 tys. buddyjskich świątyń i klasztorów. Po stuleciach zmian dynastycznych, podbojów dokonywanych przez sąsiadujące państwa i katastrof naturalnych zachowało się ich niewiele więcej niż 2,2 tys. Łącznie zajmują powierzchnię 104 km2 i wyglądają, jakby wyrastały wprost z brunatnoczerwonej ziemi równin centralnej Mjanmy. Niektóre są odrestaurowane i utrzymane w całkiem dobrym stanie – freski odświeżono, złocenia wypolerowano. Większość jednak sprawia wrażenie, jakby pozostawiono je samym sobie, a czas przez wieki ostrzył sobie ząb na ich krwiście czerwonych cegłach.
Paradoksalnie to właśnie między murami tych zapomnianych świątyń spędzamy najbardziej pamiętne chwile. W ich mrocznych, chłodnych wnętrzach spotykamy żyjące tutaj rodziny. Kilkuletnie dzieci śpią na kocach rozłożonych wprost na kamiennej posadzce. Ich rodzice, w zamian za drobny datek, oprowadzają nas po zakamarkach budowli. Starsze latorośle zajmują się reklamą i marketingiem. Podchwyconymi od zagranicznych turystów wypowiedziami wabią potencjalnych nabywców pamiątek. My łapiemy się na zawołanie nastoletniej dziewczynki powtarzającej po polsku: Powoli! Powoli! Uważaj na głowę!. Jak się okazuje, jej rodzina wyrabia lakierowane naczynia, wykonywane tradycyjnie od XII w. Za formowanie miseczek i kubeczków z rozmiękczonego drewna bambusowego odpowiada ojciec. Starszy brat nakłada i poleruje warstwy lakieru otrzymanego z żywicy. Na koniec mama graweruje i maluje naczynia. Rodzinna manufaktura działa we wnętrzu jednej ze świątyń, zaraz przy ołtarzu z pozłacanym Buddą.
Wschody i zachody słońca za każdym razem podziwiamy ze szczytu innej budowli. W ciągu dnia, kiedy upał sięga 45°C, chowamy się między ich murami. Z przyjemnie chłodnego wnętrza, pachnącego wilgocią i historią, oglądamy grających w chinlone. Ustawieni w kole nastoletni chłopcy z longyi fantazyjnie zawiniętymi na kształt krótkich spodenek kopią małą, ratanową piłkę. Ich ruchy przypominają bardziej wyćwiczoną choreografię niż chaotyczną grę. Nie ma w tym nic dziwnego, bo ta narodowa dyscyplina Mjanmy jest połączeniem sportów walki i tańca. W swoich początkach, ok. 1,5 tys. lat temu, chinlone prezentowano na dworach królewskich, aby cieszyło oczy władców. Podczas oglądania meczu tej starożytnej gry pod bezkresnym, błękitnym niebem rozpostartym nad Paganem czujemy się tak jak dawni królowie.
Ostatniego wieczoru zapoznajemy się z jeszcze jedną miejscową tradycją – teatrem kukiełkowym, którego dzieje w królestwie Paganu sięgają ponoć XI w. Rozkwit i największa popularność tego gatunku, nazywanego yoke thé, przypadły na XVIII i XIX stulecie, kiedy to objęty był królewskim patronatem, co trwało aż do skolonizowania przez Brytyjczyków w styczniu 1886 r. całego terytorium Birmy. Teatr kukiełkowy odrodził się ponownie pod koniec lat 90. XX w., do czego przyczynił się jeden z generałów rządzącej junty (Khin Nyunt). Fakt ten jest o tyle ciekawy, że w przedstawieniach marionetkowych często krytykowano władzę. Lalkom uchodziło na sucho wiele komentarzy politycznych, za których wypowiedzenie zwykły obywatel trafiłby do więzienia. Być może pobłażliwe traktowanie marionetek wiązało się z wiarą w to, że mają one duszę i własną wolę, dlatego osoby pociągającej za sznurki nie wolno uważać za odpowiedzialną za swawolę kukiełki.
W trakcie powrotu do hotelu próbujemy nucić melodie z przedstawienia yoke thé. Egzotyczny śpiew aktorów, tak doskonale uzupełniający fabułę opowieści, w naszych ustach brzmi jak pojękiwania chorego koguta. Dla dobra ludzkości porzucamy starania, tym bardziej że gdy jesteśmy już w pobliżu hotelu, do naszych uszu docierają melodyjne głosy, którym raz po raz przerywa dźwięk gongu. Ciekawość prowadzi nas pod drzwi hotelowej kapliczki. Kilkanaście osób z obsługi siedzi na podłodze i rytmicznie, niemal jak w transie, kiwa się w takt zaśpiewów starszego jegomościa, uderzającego miarowo w niewielki gong. W przerwie pomiędzy modłami ktoś dostrzega w drzwiach nasze zdumione twarze i prowadzi nas do środka. Ktoś inny wkłada nam w ręce miski parującej fasoli z ryżem i zachęca do jedzenia. W międzyczasie starszy mężczyzna wyjaśnia: Dziś przypada dzień urodzin Buddy – Kasone. Dla nas, buddystów, to bardzo specjalny dzień. Żeby go upamiętnić, polewamy wodą święty figowiec, bo pod nim Budda osiągnął oświecenie. Potem do pobliskich rzek i strumieni wypuszczamy ryby. Ma to symbolizować czynienie dobra, do którego nawołuje Budda. Dzień kończymy modlitwą. Wasza wizyta uczyniła nasze święto jeszcze bardziej wyjątkowym. Proszę, rozgośćcie się i czujcie się jak u siebie w domu.
Przewodzący modłom wraca na swoje miejsce przy gongu i znów zaczyna intonować pieśni. Zamykamy oczy. Mimo iż nie rozumiemy słów, wraz z innymi ulegamy hipnotycznej sile jego głosu. Gdy znów docierają do nas odgłosy zewnętrznego świata, jest już po północy. Sami nie wiedząc kiedy, zatraciliśmy się w buddyjskiej ceremonii.
GÓRA PUPPA
Ostatniego dnia przed wyjazdem do Mandalaj odwiedzamy świątynię na wulkanicznym neku Taung Kalat (657 m n.p.m.). Wzgórze to powstało w wyniku aktywności pobliskiego wulkanu Puppa, od którego nazwę wziął klasztor i kompleks świątynny – Góra Puppa (Mount Popa, 1518 m n.p.m.). Żeby dotrzeć na szczyt, musimy pokonać 777 schodów i stoczyć walkę z małpami kradnącymi wszystko, co popadnie – od butelek z wodą przez jedzenie po okulary słoneczne. Ze świątyni rozciąga się panoramiczny widok na okolicę, która wygląda jak zielona oaza pośród suchej równiny centralnej Mjanmy. Bujna roślinność mogła się tu rozwinąć dzięki ponad 200 strumieniom opływającym górę oraz żyznej ziemi bogatej w pył wulkaniczny.
Panujące w tym rejonie warunki są idealne do zakładania upraw, m.in. winnej palmy (winodani wachlarzowatej). Na jednej z plantacji zatrzymujemy się na małą przekąskę. W szałasie z gałęzi palmowych przyglądamy się, jak właściciele przygotowują dla nas sałatkę ze sfermentowanych liści herbaty – laphet thoke. Mieszają je z podsmażonym czosnkiem, posiekanymi pomidorami i sproszkowanymi suszonymi krewetkami. Przed podaniem posypują obficie prażonymi orzechami ziemnymi, ciecierzycą i sezamem, a na koniec doprawiają ostrymi przyprawami. W efekcie powstaje kwaśno-ostra eksplozja smaków w miękko chrupiącym opakowaniu. Zajadając najpopularniejsze danie Mjanmy, obserwujemy, jak na ziemnym palenisku wrze sok palmowy. Zdobywa się go poprzez odpowiednie nacinanie rośliny. Ze słodkiego płynu plantatorzy wyrabiają słodycze, a także lokalne wino. Z kolei wyciśnięte owoce miesza się z ryżem i gotuje, aż do otrzymania budyniowatego deseru, który posypany wiórkami kokosowymi smakuje jak niebo. Oprócz korzyści kulinarnych roślina dostarcza również materiałów na naczynia (talerze wykonywane z liści). Poza tym z pni robi się szkielety domów i mostów.
MANDALAJ
W Mandalaj możemy zostać tylko jeden dzień. To krótko jak na drugie co do wielkości miasto w kraju (mające blisko 1,5 mln mieszkańców). Nasi przewodnicy twierdzą jednak, że damy radę. Aby wykorzystać ten czas jak najlepiej, zamiast z samochodów będziemy korzystać z motocykli, co okazuje się doskonałą decyzją. Poruszając się jednośladem, nie tylko chłoniemy chaos dawnej stolicy Birmy (w latach 1857–1885) – ostre zapachy, ogłuszające dźwięki – ale także omijamy rzeki samochodów zastygłych w niewiarygodnych korkach.
Dzień zaczynamy od porannej wizyty w buddyjskim klasztorze Mahagandhayon w Amarapurze. Ośrodek ten jest placówką edukacyjną dla ponad 1 tys. mnichów. Spędzają oni w klasztorze od 7 do 10 lat. Zgłębiają tu zarówno filozofię buddyzmu, jak i setki zasad bycia dobrym mnichem. Zwiedzający mają szansę dowiedzieć się, na czym polega taka edukacja. Mieszkańcy klasztoru chętnie udzielają informacji i jeszcze chętniej dyskutują z przybyszami na tematy związane nie tylko z religią. Uczelnia jednak słynie wśród turystów przede wszystkim z widowiskowego posiłku mnichów. O ustalonej porze ustawiają się oni w długie kolejki do kantyny. Każdy dzierży swoją misę jałmużną. Szafranowy korowód znika dokładnie w południe, kiedy kończy się ostatni posiłek dnia.
Z klasztoru przenosimy się nad brzeg jeziora Taungthaman, gdzie przechadzamy się prawdopodobnie najstarszym i najdłuższym na świecie mostem tekowym – U Bein. Ukończona w 1851 r. konstrukcja o długości 1,2 km jest naprawdę imponująca. Wrażenie robi też informacja o pochodzeniu materiałów, z których powstała. Do budowy mostu użyto po części drewna z pałacu królewskiego w Inwie, kiedy po serii dużych trzęsień ziemi przeniesiono z niej stolicę do Amarapury (w lutym 1842 r.). Ponoć najpiękniej U Bein prezentuje się o zachodzie słońca. Wygląda wtedy, jakby lewitował nad płonącą zachodem słońca wodą. Niestety nie możemy tego sprawdzić, bo przed nami kolejny punkt zwiedzania.
Najświętsze miejsce Mandalaj – pagoda Mahamuni – jest domem ważącego 6,5 t i mierzącego ponad 3,8 m Buddy z brązu. Według podań to jeden z pięciu wizerunków Oświeconego wykonanych za jego życia. Pozostałe znajdują się w Indiach i… w raju. O pokrytą 15-centymetrową warstwą złotych listków statuę dbają zastępy mnichów. Do ich zadań należy m.in. mycie twarzy i zębów posągu.
Z Mahamuni mkniemy do podnóży wzgórza Mandalaj (ok. 240 m n.p.m.). Znajduje się tu świątynia Kuthodaw, znana również jako największa książka świata. Strony księgi stanowi 729 potężnych marmurowych płyt. Każda z nich zawiera fragment z Tipitaki (Trójkosza) – kanonu palijskiego, zbioru świętych tekstów therawady. Ukończenie dzieła zleconego w 1860 r. przez króla Mindona (panującego w latach 1853–1878) zajęło 8 lat. Płyty rozstawione są na olbrzymim tarasie i osłonięte małymi, białymi stupami. Między nimi lawirują alejki schodzące się u otwartych na cztery strony świata wejść do kompleksu.
Stąd jest już blisko do słynnego wzgórza Mandalaj, na którym Budda miał przepowiedzieć powstanie miasta. Jego złota podobizna z uniesioną dłonią, wskazującą miejsce zbudowania ośrodka, stoi w jednej z dziesiątek świątyń wspinających się po zboczu wzniesienia. Na jego szczyt docieramy w błyskawicznym tempie, ponieważ wkrótce musimy stawić się przy autokarze, który zawiezie nas w okolice jeziora Inle.
JEZIORO INLE
Jazda autokarem w Mjanmie jest przygodą samą w sobie. Zaczynamy od poszukiwań odpowiedniego autobusu w gnieździe chaosu, jakim są tutejsze dworce. Możemy wybierać między autokarami zwykłymi lub VIP. Nie różnią się one praktycznie niczym oprócz ceny przejazdu. Zdarza się, że autobusy odjeżdżają dużo wcześniej, niż podaje rozkład, o ile taki w ogóle istnieje. Fakt, że się spóźniają, trzeba za to przyjąć za pewnik. Podróż dostarcza nam niezapomnianych wrażeń. Brawura kierowców i nagminne ignorowanie zasad ruchu drogowego przyprawiają nas o ataki paniki. Na dodatek jedziemy autobusem nocnym, w ulewnym deszczu. Zapadnięcie w sen przynoszący błogą nieświadomość uniemożliwiają nam podskakiwanie naszego wehikułu na dziurawej drodze i nagłe manewry kierowcy wyprzedzającego na trzeciego pod górkę na zakręcie. Nad Inle jednak docieramy, co prawda 3 godz. za wcześnie, ale za to w jednym kawałku.
O świcie przy hotelowym brzegu czeka już na nas drewniana łódź, którą przecinamy drugie co do wielkości jezioro Mjanmy (mające ok. 116 km² powierzchni). W jego okolicy żyją Intha, co w dosłownym tłumaczeniu znaczy Synowie Jeziora. Mieszkają w pływających wioskach. Ich domy stoją na palach nad powierzchnią zbiornika. W wiosce mają wszystko, nawet szkołę, do której dzieci zamiast dojeżdżać autobusem dopływają łódkami. Życie Intha związane jest z jeziorem – łowią w nim ryby, uprawiają ryż i ogródki warzywne na platformach zbudowanych na wodzie. Dziś jednak największe zyski czerpią z turystyki.
W co drugim pływającym domu wytwarza się wyroby ze srebra. Zaraz obok mieszczą się przędzalnie i tkalnie, gdzie wykorzystuje się włókna lotosu. Podobnie jedynie turystyczną atrakcją są już rybacy, którzy rozsławili Inle na cały świat. Doświadczamy tego na własnej skórze. Naszą łódź mija łódź rybacka. Odziany w płócienne spodnie i bluzę sternik balansuje na rufie, stojąc na jednej nodze. Drugą, owiniętą wokół steru, kieruje łódkę w naszą stronę. W połowie drogi zarzuca manewrowanie wiosłem na rzecz iście akrobatycznych popisów z udziałem stożkowatej, sztywnej sieci. Znów stojąc na jednej nodze, drugą podnosi sieć do góry i balansuje tak na tle wschodzącego słońca ku uciesze naszych obiektywów. Po zakończonym pokazie podpływa i dobrze znanym gestem wyciągniętej dłoni domaga się datków. Zbierze sporo, bo w międzyczasie do naszej łodzi dołączyło jeszcze co najmniej 10 innych, wypełnionych po brzegi turystami. Doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że sami przyczyniamy się do nieodwracalnych zmian w życiu i tradycjach podobnych grup etnicznych. Z tego też powodu, kiedy żegnamy się z wioską, towarzyszy nam poczucie winy i żalu za czymś, co bezpowrotnie się skończyło.
Są jednak takie miejsca, w których atmosfera przez wieki pozostanie identyczna. Zmieni się ich wygląd, staną się nieco bardziej zorganizowane, nieco nowocześniejsze, ale zawsze będą rozbrzmiewać tym samym gwarem. Bazar w Nyaungshwe pod tym względem nie zawodzi. Oprócz zrobienia zakupów na fantastycznie kolorowych stoiskach ze świeżymi warzywami z pływających ogródków, rybami prosto z Inle czy przyjemnie drażniących węch przyprawami można tu spróbować gotowych potraw. My szukamy słynnego makaronu shan. Cienkie wstążki są wyrabiane ręcznie z mąki uzyskiwanej z ryżu uprawianego w okolicach odwiedzonego przez nas jeziora. Podaje się je w jedwabistym, ale mocno przyprawionym rosole. Zazwyczaj pływają w nim kawałki marynowanego kurczaka lub wołowiny. Makaron można jeść również bez aromatycznego rosołu, co moim zdaniem graniczy niemal z profanacją. Kucharka ze stoiska, które wybraliśmy, jest tak uradowana widokiem naszych ewidentnie rozanielonych twarzy, że robi dla nas jeszcze tradycyjną zupę mohinga. To intensywny w smaku bulion rybny, zagęszczany mąką z ciecierzycy. Składnikami, bez których mohinga by nie istniała, są czosnek, cebula, trawa cytrynowa i imbir. Nie wolno też oczywiście zapomnieć o kawałkach ryby prosto z Inle, bo na niej gotuje się bulion. Zupę podaje się z makaronem ryżowym, posypuje szczypiorkiem i prażoną cebulą. Nasze porcje zostają jeszcze obficie ozdobione czerwienią posiekanych papryczek chili, które dajemy radę zjeść bez ziania ogniem. Właścicielka stoiska w ramach uznania za ten wyczyn postanawia nie wziąć od nas ani grosza. Zaoszczędzone pieniądze wydajemy na hektolitry wody.
Mjanma ze swoją przebogatą historią, kulturą i tradycjami jest niesamowitym miejscem, pełnym zjawiskowych świątyń. Mnie jednak zawsze będzie się kojarzyła z otwartością i przyjacielskim nastawieniem ludzi, których spotkaliśmy na swojej drodze – z mnichami w Szwedagonie, którzy na migi i ze śmiechem tłumaczyli nam rytuał kapliczek planetarnych; ze starszymi kobietami na Taung Kalat, których dłonie pokryte gęstą siatką zmarszczek z niedowierzaniem dotykały bladej skóry moich przedramion; ze sprzedawczynią kwiatów, która ot tak, spontanicznie, przez uchylone okno samochodu wpięła mi we włosy kwiaty, i z Mjanmańczykami żyjącymi między świątyniami Paganu, którzy powitali nas w swoim świecie z szeroko otwartymi ramionami.