ANNA KŁOSSOWSKA

 italiannawdrodze.blogspot.com

 

 « Kazachstan ma w sobie cudowną świeżość miejsca nie zalanego jeszcze turystyczną „stonką”. Na każdym kroku czułam się w nim odkrywcą witanym z otwartymi ramionami. »

 

 

W stepie szerokim, którego okiem nawet sokolim nie zmierzysz… – te słowa piosenki Wojciecha Kilara (muzyka) i Jerzego Lutowskiego (tekst) napisanej do uwielbianego przeze mnie w dzieciństwie serialu telewizyjnego Przygody pana Michała zabrzmiały mi w głowie, gdy po raz pierwszy zobaczyłam step. Jest niejednorodny i rzeczywiście przeogromny, jak sam współczesny niepodległy Kazachstan, który powstał w grudniu 1991 r. w wyniku rozpadu Związku Radzieckiego i dziś stanowi dziewiąte pod względem powierzchni państwo na świecie – jego terytorium zajmuje powyżej 2,7 mln km2. Jedynie ok. 13 proc. obszaru kraju należy geograficznie do Europy, reszta znajduje się w Azji. Najdłuższą granicę dzieli on z Rosją (ok. 7,6 tys. km). 

 

 Przez tereny dzisiejszego Kazachstanu przebiegał kiedyś Jedwabny Szlak. Ta sieć dróg handlowych łączyła Chiny z Bliskim Wschodem i Europą. Dziś może stanowić inspirację dla podróżników wytyczających trasy swoich wypraw.

 Polowanie z drapieżnymi ptakami praktykowane jest przez etniczną grupę koczowników kazaskich

© KAZAKHSTAN.TRAVEL

 

Kazaskie kobiety przygotowujące pannę młodą podczas ślubu stylizowanego na tradycyjny

© OSPaNalI

 

 

Ośnieżony szczyt chan Tengri (7010 m n.p.m.) na granicy Kazachstanu, Kirgistanu i chin

© KAZAKHSTAN.TRAVEL

 

 

PONAD CHMURAMI

 

Podróżuję na pokładzie samolotu przewoźnika Air Astana. Wcześniej nie wiedziałam o nim nic poza tym, że Polskie Linie Lotnicze LOT zawarły z tą firmą umowę codeshare. To oznacza, że na jednym bilecie możemy teraz polecieć z Warszawy aż do Ałmatów, z przesiadką w Nursułtanie (Nur-Sułtanie), po drodze zmieniając tylko samolot naszego narodowego przewoźnika na kazachstański. Mam okazję przetestować to wprowadzone pod koniec marca minionego roku rozwiązanie. Z boeinga, którym dotarłam znad Wisły, przesiadam się w stolicy Kazachstanu do nowiutkiego Airbusa A320neo. Wyposażono go w wygodne fotele – na każdym oparciu umieszczono ekran wyświetlający trasę lotu. Stewardesa ubrana w świetnie uszyty, dopasowany do figury, szary kostium z błękitną bluzką serwuje śniadanie w estetycznym, kartonowym pudełku z rysunkiem apetycznego ciastka. W środku znajduję same smakołyki: świeżą kanapkę, jogurt z marakują gęsty jak śmietana, batonik fitness, torebkę suszonych moreli i śliwek oraz napój, a przecież podróżuję klasą ekonomiczną.

 

 

Nie dziwię się, że TripAdvisor wyróżnił Air Astana nagrodą Travellers’ Choice w kategorii regionalnych linii lotniczych w Azji. Zastanawiam się tylko, czy przewoźnik podobnie jak kazachstańska stolica zmieni nazwę. W marcu 2019 r. Astanę przemianowano na Nursułtan. Stało się to w dzień po tym, jak prezydent Nursułtan Nazarbajew, sprawujący władzę nieprzerwanie od blisko 28 lat, niespodziewanie ustąpił ze stanowiska, co ogłosił w orędziu telewizyjnym. Nazywany oficjalnie Przywódcą Narodu (jak tłumaczy się nadany mu tytuł Ełbasy), zainicjował w lipcu 1994 r. przeniesienie stolicy kraju z Ałmatów do Akmoły i przekształcenie tej ostatniej w nowoczesny ośrodek. Stołeczne miasto zostało przemianowane w 1998 r. na Astanę, co po kazasku oznacza właśnie „stolica”. Ze względu na ekspresowe tempo realizacji projektów i charakter zabudowy, w której nie brakuje ogromnych budynków o niekiedy bardzo fantazyjnych kształtach, wielu osobom dzisiejszy Nursułtan kojarzy się z Dubajem. 

nursułtan uczynił stolicą kraju prezydent, od którego imienia nazwano to miasto w 2019 r.

© KAZAKHSTAN.TRAVEL

 

 

DAWNA STOLICA SIĘ BAWI

 

Podczas gdy dawna Astana wyrasta na niemal płaskim stepie (na Pogórzu Kazachskim), Ałmaty, gdzie ląduję po 1,5 godz. lotu, otaczają malownicze szczyty Ałatau Zailijskiego stanowiącego część Tien-szanu. Z gór przez wiele miesięcy w roku pokrytych śniegiem spływa latem orzeźwiająca bryza, przynosząca ulgę w spiekocie, kiedy w lipcu temperatura sięga 40°C. Zimą amatorzy białego szaleństwa mogą wyruszyć na trasy ośrodka narciarskiego Szymbulak (Shymbulak).

 

 

Z Ałmatów blisko jest do granicy z Chinami. Podobnie jak Nursułtan leżą one na Jedwabnym Szlaku. Od kilku lat Chiny forsują projekt Nowego Jedwabnego Szlaku, złożonego z wielu połączeń kolejowych i morskich oraz rozszerzonego o kraje Afryki.

 

 

Ałmaty całkowicie różnią się od zbudowanej na nowo ze stali i szkła stolicy. Wyjątkiem jest architektoniczny kompleks w stylu hi-tech będący odwzorowaniem pasma Ałatau Zailijskiego. To symbol nowej epoki, podobnie jak przeszklone jurty centrum handlowego, usytuowane pod ziemią w samym centrum placu Republiki, na którym w czasach ZSRR odbywały się okolicznościowe defilady. Nowoczesne są też hotele coraz chętniej wchodzących na tutejszy rynek międzynarodowych sieci.

 

 

Mimo iż nie ma już tu siedziby władz centralnych, Ałmaty nadal wiodą prym jako największy ośrodek pod względem liczby mieszkańców w kraju (żyje w nich przeszło 1,8 mln ludzi). Stara, po części poradziecka zabudowa centrum miasta tonie wprost w zieleni, zdobiącej szerokie bulwary i liczne tereny parkowe, w tym piękny Park Centralny z jeziorem, w którym odbijają się górskie szczyty, i Park Pierwszego Prezydenta Republiki Kazachstanu. W tym ostatnim, zajmującym aż 73 ha, bawię się na dorocznym Dniu Ałmatów. Trafiam na jedną z dziesiątek imprez organizowanych z okazji tego wydarzenia przez miesiąc, od 25 sierpnia do 25 września. Na trawniku dumnie prezentują się ogromne, malowane jabłka z masy plastycznej. Uczestniczę w Alma Fest – Festiwalu Jabłka. Poprzednia, radziecka nazwa miasta brzmiała Ałma Ata, co znaczy „ojciec jabłek”. W tej okolicy rosyjski biolog i genetyk Mikołaj Wawiłow (1887–1943) miał odkryć drzewo, od którego pochodzą wszystkie współczesne jabłonie – Malus sieversii. Nie uratowało go to jednak przed stalinowskim więzieniem.

 

 

Wgryzam się w jeden z owoców serwowanych uczestnikom zabawy z kolorowych budek w kształcie jabłek. Pochodzi raczej z eksportu, być może z Polski, bo sadownictwo na pokołchozowych terenach jest dopiero odbudowywane. Dlatego na tutejszych targach owoce mają wysokie ceny – kosztują w przeliczeniu nawet do 12 złotych za kilogram. Po żwirowych alejkach wręcz wypieszczonego parku z mnóstwem kwietnych gazonów przechadzają się na szczudłach kobiety ubrane w tradycyjne kazaskie stroje, bajecznie wręcz kolorowe i ozdobione cekinami czy innymi świecidełkami, z jedwabnymi szalami, haftowanymi płaszczami z aksamitu i twarzowymi nakryciami głowy. Zachwyca mnie bogactwo rękodzieła sprzedawanego na stoiskach. Znajduję na nich wyszywane tubeteiki – czapki przypominające kształtem jurty, przeznaczone do ozdabiania kazaskich namiotów wzorzyste dywany, na których dominuje czerwień, zwane syrmakami, czy rzeźby koni, udomowionych ok. 5,5 tys. lat temu właśnie na obszarze dzisiejszego Kazachstanu. Na trawnikach dzieci ćwiczą jogę, tuż obok wylegują się na kraciastych kocach całe rodziny, jedząc przyniesione z domu przysmaki. 

 

 

Po pewnym czasie odkrywam, że Festiwal Jabłka ma swoje odsłony w kilku innych punktach miasta, np. na wzgórzu Kok Tobe, na które wjeżdżam kolejką linową, aby z wysokości ok. 1100 m n.p.m. spojrzeć na metropolię. Prawdziwą gratką dla fotografów może być przejażdżka wagonikami tutejszego diabelskiego młyna (Ferris), dorównującego temu w parku Wiener Prater w Wiedniu. Tuż obok stoi na… dachu, jakby żywcem przeniesiony z Centrum Edukacji i Promocji Regionu w Szymbarku, drewniany dom do góry nogami. Ciekawostką tego miejsca, wcale nie wyeksponowaną, bo wciśniętą gdzieś za minizoo, jest pomnik grupy The Beatles wykonany z brązu w 2007 r., jak twierdzą jego twórcy, pierwszy na świecie przedstawiający wszystkich członków zespołu. Festiwal Jabłka obchodzi się też na ulicy Zhibek Zholy (zwanej Arbatem), szerokim bulwarze położonym w środku miasta i przeznaczonym tylko dla pieszych. Deptak z wielkich, kwadratowych płyt okrywają bardziej lub mniej udane dzieła street artu. Prezentują się na nim uliczni muzycy. Na jego obrzeżach tętnią na szczęście nie tak głośną muzyką kawiarniane i restauracyjne ogródki. W jednym z nich zjadam beszbarmak. To narodowe danie koczowniczych ludów tureckich zamieszkujących tereny od Azji Mniejszej po Czukotkę. Jego nazwa oznacza „pięć palców”, bo podczas jedzenia tej potrawy nomadowie używali właśnie ręki. Na drewnianym, pięknie rzeźbionym półmisku serwowane są gotowane kawałki mięsa (popularnej koniny, ewentualnie wołowiny lub baraniny) z makaronem w formie plastrów przypominającym włoskie płaty makaronowe lasagne. Całość oblana jest mięsnym sosem z mnóstwem krążków cebuli. Palce lizać!

 

 

AMBITNA SZTUKA

 

Wieczorem trafiam na otwarcie Almaty Film Festival, podczas którego gwiazdy defilują po czerwonym dywanie jak na festiwalu w Cannes, a w jury zasiadają gwiazdy formatu Nastassji Kinski. Spektakl premierowy poprzedza pantomima nawiązująca do 3000-letniej historii terenów dzisiejszego Kazachstanu. Kazachowie jako naród wyodrębnili się dopiero w drugiej połowie XV w. i niedługo cieszyli się wolnością na swoich stepach. Już w XIX stuleciu obszary te podbiła carska Rosja, po czym wchłonął je ZSRR. Teraz w Kazachstanie żyje powyżej 12 mln rdzennych Kazachów, stanowiących ok. 65 proc. liczącego blisko 19 mln obywateli społeczeństwa. 

 

 

Oglądam film koprodukcji kazasko-rosyjsko-chińsko-niemiecko-francusko-polskiej Ajka w reżyserii Sergieja Dworcewoja. Występująca w nim Samal Jesliamowa, nominowana po raz pierwszy w historii kazaskiej kinematografii do nagrody za pierwszoplanową rolę kobiecą na festiwalu w Cannes, w 2018 r. sprzątnęła ją sprzed nosa innym pretendentkom. Zdecydowanie zasłużyła na wygraną, bo znakomicie zagrała Ajkę, kirgiską dziewczynę, która za chlebem udaje się do Moskwy i tam wśród śnieżycy stulecia zmaga się z przeciwnościami losu, samą sobą i mafią. Przesłanie filmu jest uniwersalne – jego bohaterką mogłaby być równie dobrze Filipinka w Dubaju, Ukrainka w Polsce czy jeszcze przecież tak niedawno Polka pracująca na czarno na Zachodzie.

 

 

Cieszę się, że miałam szansę uczestniczyć w pierwszej edycji tego międzynarodowego festiwalu zorganizowanego z polecenia i przy wsparciu kazachstańskiego rządu. Kolejną zaplanowano w dniach 14–20 września 2019 r. 

 

 

PRAWIE JAK W AMERYCE

 

W odległości mniej więcej 4 godz. podróży samochodem od Ałmatów leży Kanion Szaryński. Miejscami wyboista regionalna jednopasmówka, na której sporadycznie spotyka się inny pojazd, prowadzi w kierunku granicy z Chinami, głównie przez obszary stepowe i półpustynne. Na nich znajdują się z rzadka rozrzucone domostwa, ubogie już na szybki rzut oka, z zaledwie kilkoma sztukami bydła kręcącymi się po obejściu. Podobnie wyglądają skromne miasteczka jakby żywcem wyjęte z czasów ZSSR, z odrapanymi ścianami domów, ale kuszącymi feerią barw owocami i warzywami na targach. Tutejsze pomidory uprawiane bez sztucznych środków wspomagających mają naturalny kolor i zapach, podobnie jak bakłażany, ogórki czy sałata, które smakują tak, jak powinny, czyli wyśmienicie. 

 

 

Jadę dalej. W oddali, raz bliżej, raz dalej, dostrzegam szczyty wspomnianego już Tien-szanu. Ten łańcuch górski rozciąga się na ok. 2,5 tys. km na pograniczu Kazachstanu, Uzbekistanu, Kirgistanu i Chin. Na ostatnich 10 km za drogowskazem prowadzącym do wąwozu trzeba zamienić drogę asfaltową na gruntową, której koniec oznajmia skromna budka ze szlabanem. 

 

 

Na horyzoncie kamienisto-piaszczysty teren przecina ciemna, zygzakowata rysa. Gdy się do niej zbliżam, potężnieje w oczach, aż wreszcie przybiera kształt kanionu. Otwieram usta ze zdumienia, bo przypomina on Wielki Kanion Kolorado w amerykańskim stanie Arizona, tylko w mniejszej skali. Cały Kanion Szaryński ma długość ok. 150 km. Od parkingu schodzę betonowymi schodkami 200 m niżej, na dno, którym zaledwie 2-kilometrowa trasa prowadzi do rzeki Szaryn. Od niej bierze nazwę ta jedna z najpopularniejszych atrakcji turystycznych Kazachstanu. Słońce mimo porannej godziny już przypieka, więc nakładam na głowę czapkę z daszkiem i smaruję twarz kremem z filtrem. Zdjęcia niczym japoński turysta robię właściwie bez przerwy. Otaczające mnie z dwóch stron, wyrastające ze ścian formacje skalne mają tak fantazyjne formy, że nie sposób ich nie uwiecznić. Znajduję się w części kanionu zwanej Doliną Zamków. Gnane lekkim wiatrem chmury rzucają cienie na lśniące złotopomarańczowe skały, które przed zachodem słońca, gdy będę wracać, zmienią kolor na czerwonobrązowy. Są polem do popisu dla nieograniczonej wyobraźni. Za każdym zakrętem wyrastają przed moimi oczyma nie tylko skalne zamki, ale i zwierzęta, drzewa i krzewy, a nawet grzyby wysokie na kilkadziesiąt metrów. Kilka razy przeżywam niemal chwile grozy, bo z powodu drgającego już od upału powietrza wydaje mi się, że zawieszona u góry wąwozu skała zaraz się oderwie i spadnie, grzebiąc mnie pod sobą. Te efekty specjalne natura wypracowywała przez 12 mln lat. W tym czasie wystawione na kaprysy pogody ostańce z piaskowców i zlepieńców kruszyły się, zmieniając swoje kształty – piaskowy miał, który wbija mi się w buty podczas marszu, długo będę potem usuwać. Koniec trasy zwiastuje szum niewidocznego jeszcze, malowniczego przełomu Szarynu. Na rzece można uprawiać rafting albo pokonać ją kajakiem. Ma długość ok. 400 km.

 

 

Na razie widzę tylko szałasy na palach z bambusa kryte słomą i coś na kształt ogrodzenia z ociosanych z kory pni drzew. Zawieszony nad ścieżką napis informuje, że weszłam na teren kompleksu turystycznego Eco-Park. Dalej bielą się jurty ustawione w krąg. Z ciekawością oglądam je w środku. Wyłożone wzorzystymi kobiercami, zapraszają, aby spędzić w nich noc (mieszczą do ośmiu osób). Przespać można się także w szałasach (bungalowach) i skromnych, choć komfortowych, pokojach. Kto nie zapłaci za nocleg, nie skorzysta jednak ze współczesnej toalety, pozostaje mi więc sławojka. Niestety, jest tak brudna, że nawet nie da się do niej wejść, więc jej okolica też woła o pomstę do nieba. Krzywię się zdegustowana, a przecież u nas jeszcze tak niedawno było dość podobnie. Zważywszy, w jakim tempie Kazachstan nadrabia zaległości i dogania Zachód, za kilka lat staną tu lśniące toalety. Ale wtedy to miejsce raz na zawsze straci swoją dziewiczość. Na razie to oaza spokoju w sam raz dla backpackerów, ze starannie nawadnianą trawą i drzewami. W kawiarence można zjeść smakowite szaszłyki z grilla i sałatkę w stylu greckiej, tylko bez fety. Na zapleczu najlepsze kino prezentuje sama natura – główny temat stanowi zachód słońca nad szeroko rozlaną rzeką Szaryn, okoloną zwalistymi, szarymi skałami.

 

 

MAŁA MEKKA

 

Pachnie słodko różami. Zza czerwonego łanu kwiatów wznosi się monumentalna, ciemnobrązowa bryła Mauzoleum Chodży Ahmada Jasawiego w Turkiestanie. Nazwa tego miasta położonego w południowym Kazachstanie jest skrótem od perskiego określenia Hazreti Turkestan, czyli „błogosławiony z Turkiestanu”, i odnosi się właśnie do Jasawiego, który zmarł w opinii świętości w 1166 r. Był sufim, co oznacza, że jako wyznawca islamu czerpał inspiracje nie tylko z Koranu, ale i innych religii, dążył do Boga poprzez mistyczne uniesienia i ascezę. W sufizmie nie ma agresji, nietolerancji, pychy, jego cel stanowi zdobywanie filozoficznej mądrości. Chodża Ahmad Jasawi założył nie tylko szkołę sufizmu, ale i pierwsze centrum nauki sufickiej w Azji Środkowej, stworzył też nowy gatunek literacki – religijną poezję ludową.

 

 

Zbudowane w latach 1389–1405 mauzoleum jest miejscem pielgrzymek, dlatego nazywa się je małą Mekką. Spotykam tutaj także parę nowożeńców: roześmianą pannę młodą w białej sukni, takiej, jaką mogę dostać w salonach mody ślubnej również w Warszawie, i jej męża w garniturze. Bez oporów pozują mi do fotografii.

 

 

Przyglądam się z bliska budowli, jakbym ją już wcześniej widziała. Rzeczywiście, innowacyjna architektura była inspiracją dla budowniczych Samarkandy w sąsiednim Uzbekistanie. Przez wysoki na kilka pięter, zakończony ostrym łukiem przedsionek, ejwan, i bogato rzeźbione drzwi wchodzę do kwadratowej sali głównej, kazandyku. Wieńczy ją największa w tej części kontynentu kopuła (o średnicy 18,2 m i wysokości 28 m), będąca właściwie dwiema kopułami – jedną w drugiej. Na zewnątrz pokrywają ją błękitne płytki ceramiczne, ornamenty w jej wnętrzu kojarzą mi się z koronkowymi wzorami z Alhambry w hiszpańskiej Grenadzie. Ściany zdobią elegancka polichromia i wersety z Koranu. Grób błogosławionego, znajdujący się w jednym z ponad 35 pomieszczeń kompleksu, od wiernych i niewiernych odgradza gęsta, gruba krata. Obok niego umieszczono obraz pokazujący, jak świętą postacią dla sufitów był Chodża Ahmad Jasawi. Mauzoleum, choć nie zostało ukończone, wpisano w 2003 r. na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. 

 

 

WSPOMNIENIE PO MIEŚCIE

 

Jestem w Otrarze, jednym z najstarszych miast Azji Środkowej. Dziś stanowi tylko wspomnienie po latach swojej świetności. Archeolodzy z mozołem wykopują z piasków pustyni zatarte przez czas ruiny, ukryte przedmioty codziennego użytku, kości. Z tych puzzli próbują odtworzyć obraz życia dawnej społeczności w tym miejscu. Założone prawdopodobnie w I w. p.n.e. miasto okres prosperity przeżywało między VIII a XII stuleciem. Podróżnicy sprzed wieków opisywali je jako ważny przystanek na jednym z głównych odgałęzień Jedwabnego Szlaku. Otrar był znaczącym ośrodkiem handlowym, słynącym z rzemiosła i sztuki. Do jego ogromnej biblioteki zjeżdżali uczniowie i uczeni mężowie z całej Azji Środkowej. Miasto biło także własną monetę. Ciasną, zwartą zabudowę, z licznymi meczetami i pałacami, otaczały mury obronne, stanowiące dziś jedną z najciekawszych części wykopalisk. Podziwiam odtworzoną współcześnie główną bramę wjazdową z cegły z dwoma wieżami po bokach i drewnianym mostem przerzuconym nad fosą. Według jednej z hipotez w Otrarze przyszedł na świat ok. 870–872 r. Al-Farabi, należący do najwybitniejszych filozofów Wschodu. Przybliżył on wyznawcom islamu dzieła Arystotelesa i Platona. Jego pisma poświęcone polityce i miastu idealnemu przetłumaczył na język polski arabista Józef Bielawski (1910–1997), inicjator utworzenia samodzielnych studiów arabistycznych na Uniwersytecie Warszawskim. 

 

 

W karawanserajach w mieście zatrzymywały się karawany przewożące nie tylko jedwab (który nigdy zresztą nie był głównym towarem transportowanym tą drogą na grzbietach wielbłądów). Jedną z nich przysłał w 1218 r. do Otraru sam Czyngis-chan. Wiozła przedmioty z odwetowej wyprawy na rządzone przez Dżurdżenów państwo Jin, czyli Złote, położone na terytorium dzisiejszych północnych Chin. Jednak rządzący wówczas miastem Inalczuk ze względu na podejrzenie, że w karawanie znajdowali się szpiedzy, kazał zabić wszystkich podróżujących w niej ludzi i znieważył wysłaną przez Czyngis-chana delegację. Polecił mu tak postąpić Ala ad-Din Muhammad II, władca ówczesnego Imperium Chorezmijskiego (w latach 1200–1220), na którego terenie leżał Otrar. W odwecie chan Mongołów najechał miasto i po kilkumiesięcznym oblężeniu je zniszczył. Niedługo później państwo chorezmijskie przestało istnieć. Właśnie to wydarzenie zapoczątkowało podboje mongolskie w Azji Środkowej. 

 

 

Na przełomie XVIII i XIX w. ostatni mieszkańcy opuścili Otrar, gdyż wyczerpały się podziemne zasoby wody, i tak stał się on miastem widmem, popadającym stopniowo w ruinę. Podobny los spotkał Fatehpur Sikri w Indiach, dawną stolicę Wielkich Mogołów, tyle że ona zachowała się w doskonałym stanie do naszych czasów i figuruje na Liście Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Otrar dopiero aspiruje do dostąpienia tego zaszczytu. Aż nie chce się wierzyć, że przed wiekami to zasypane piachem miasto było zieloną oazą z rozbudowanym systemem nawadniania, doprowadzającym wodę z pobliskiej rzeki Syr-darii, dziś ogromnie zanieczyszczonej i również wysychającej.

 

 

Podczas powrotu z Otraru zatrzymuję się na nieogrodzonym polu bawełny. Z grządek sterczą w górę krzewy z brudnobiałymi kłębuszkami. Na mój widok wiekowy już mężczyzna opuszcza stary barakowóz służący najwyraźniej za dom i posterunek do pilnowania zbiorów. Szerokim gestem zaprasza mnie do środka. Na stole przykrytym ceratą stoi butelka z białym płynem, który gospodarz nalewa mi do obtłuczonej musztardówki. Pij! – mówi zachęcająco po rosyjsku (język ten obok kazaskiego nadal pełni w kraju funkcję języka urzędowego). To mleko wielbłąda – dodaje. Smakuje podobnie do tureckiego jogurtowego napoju ajran. Ta spontaniczna gościnność całkowicie mnie rozbraja.

 

 

Jeżeli potrudzisz się, jak należy, będziesz miał wszystko – głosi lokalne przysłowie. Z całego serca życzę Kazachom, aby ta maksyma okazała się w ich przypadku prawdziwa. Byle tylko zachowali umiar.