BARTEK JANKOWSKI

 

<< Holendrom udało się wiele – sery, piłkarze, tulipany, rowery, drewniane chodaki czy malarze, którzy zdaniem filozofa z filmu „Rejs” malowali ludzi starych i pokurczonych. Najbardziej zaskakujące jest jednak to, jak tak mały przecież kraj skolonizował w ubiegłych wiekach tyle dalekich lądów. Wśród nich znalazł się słynny tercet z Karaibów: Aruba, Bonaire i Curaçao, czyli w skrócie wyspy ABC. >>

Na mapach i zdjęciach satelitarnych łatwo je przeoczyć. Wyglądają zaledwie jak okruszki zmiecione z północnej części ogromnego stołu Ameryki Południowej. Przez stulecia nie przykuwały takiej uwagi, jak sąsiednie wyspy archipelagów Wielkich i Małych Antyli. Nawet huragany grasujące wszędzie dookoła w miesiącach letnich przybywają tu niezmiernie rzadko. Jak na trojaczki przystało, wszystkie wyspy są zewnętrznie bardzo do siebie podobne. Każda z nich to raczej płaski i surowy skrawek lądu, wystający z Morza Karaibskiego. Porastają je głównie kolczaste krzewy, kaktusy, aloesy i inne sukulenty, a jedynie gdzieniegdzie trafić można na skupione w małych grupkach palmy albo samotne i niemiłosiernie powyginane przez wiatr drzewa divi-divi (Caesalpinia coriaria – brezylki garbarskie).
Powyższy opis nie brzmi raczej zachęcająco, przynajmniej dla niektórych osób. Przyjrzyjmy się jednak bliżej temu wyjątkowemu karaibskiemu regionowi i sprawdźmy, co naprawdę chowa się w nim pod pozorami niegościnnej krainy.  

 

OŚLEPIAJĄCA BLASKIEM ARUBA
Nie będę krył, że w moim osobistym rankingu wysp ABC Aruba zajmuje ostatnie miejsce. Paradoksalnie padła ona ofiarą swojej własnej urody i popularności. Gdy jej włodarze zorientowali się, iż suchy klimat, bezchmurne niebo i pocztówkowe pejzaże mogą stać się źródłem dochodu lepszym nawet niż dominujący tutaj przez dziesięciolecia przemysł rafineryjny, dali inwestorom z branży turystycznej zbyt dużą swobodę w zagospodarowywaniu najatrakcyjniejszych fragmentów lądu. W latach 70. i 80. XX w., kiedy zbudowano najwięcej hoteli i apartamentowców, piękne dotąd wybrzeże na północ od stolicy – Oranjestad, gdzie śnieżnobiały piasek kontrastował z akwamaryną Morza Karaibskiego, upstrzono mnóstwem gmachów niepasujących do naturalnego otoczenia. Teraz pozostaje nam sobie jedynie wyobrażać, jak cudowne musiały być wcześniej plaże Palm Beach, Manchebo, Eagle bądź Malmok. Nie jest tu na pewno aż tak źle, jak np. w meksykańskim Cancún, ale w porównaniu z Curaçao i Bonaire Aruba wygląda niczym Las Vegas. Może dlatego wśród niemal miliona turystów, którzy co roku spędzają na niej wakacje (przy 110 tys. stałych mieszkańców), znaczną część stanowią miłośnicy tutejszych kasyn i goście weselni przybywający na jeden z kilkuset ślubów. Z pewnością na każdym z nich młoda para tańczy leniwie przy dźwiękach Kokomo – przeboju grupy The Beach Boys z 1988 r. Piosenka ta rozpoczyna się przecież właśnie od słowa „Aruba”.

FOT. ARUBA TOURISM AUTHORITY

Palm Beach niedaleko Oranjestad przyciąga rzesze turystów

Palm Beach niedaleko Oranjestad przyciąga rzesze turystów

     Ta ostatnia pozycja w moim rankingu to jednak nadal miejsce na podium. Otóż – na szczęście – wyspa ma drugie, nieskomercjalizowane oblicze, pozwalające odpocząć od masowej turystyki. Za popularną wśród mieszkańców plażą Arashi znajdziemy górującą nad okolicą 30-metrową latarnię morską Kalifornia. Tu zaczyna się dzikie wybrzeże Aruby. Ostatnim łagodnym elementem krajobrazu są rozciągające się niedaleko płaskie piaszczyste wydmy, niespotykane na Curaçao i Bonaire. Dalej widać już tylko surowe skały wapienne i wulkaniczne, smagane silnym wiatrem i falami. Te ostatnie, swoim żmudnym i nieustającym naporem wyżłobiły długie fotogeniczne zatoczki Andicuri, Daimari, Prins (Boca Prins) czy Dos Playa, zwieńczone kameralnymi plażami zachęcającymi do chwili odpoczynku. Morze bywa w tym rejonie wzburzone i zdradliwe, więc kąpiel jest niewskazana, a czasem nawet zabroniona. Centralny punkt tej części wyspy stanowi utworzony oficjalnie w 2000 r. Park Narodowy Arikok, obejmujący niemal 20 proc. jej powierzchni (34 km²). W jego granicach znajdują się 2 najwyższe wzniesienia tego lądu: Jamanota (188 m n.p.m.) i Arikok (176 m n.p.m.). W jaskini Fontein obejrzymy intrygujące piktogramy wykonane na ścianach i suficie przez rdzennych wyspiarzy – Arawaków. Ponoć nazwa „Aruba” pochodzi z ich języka od słów ora („muszla”) i oubao („wyspa”). Wśród barwnych stalaktytów i stalagmitów o fantazyjnych kształtach żyje liczna grupa nietoperzy. W większej grocie Guadirikiri (Quadirikiri) udostępniono zwiedzającym jedną z dwóch dużych izb rozświetlanych teatralnie przez słońce przedostające się przez otwory w suficie. Posiadacze samochodu terenowego albo wytrawni piechurzy mogą dostać się do odosobnionego naturalnego basenu z wodą morską Conchi, powstałego w owalnym zagłębieniu w skałach wulkanicznych.
     Po opuszczeniu parku podążamy dalej wzdłuż nawietrznej strony wyspy i docieramy do jej południowo-wschodniego krańca ze słynną wśród kitesurferów zatoką Boca Grandi. Ich kolorowe deski i latawce w zestawieniu z białym piaskiem i turkusowym morzem tworzą hipnotyzujący widok. Zaczynamy powoli wracać do cywilizacji. Jedziemy na północ w kierunku 35-tysięcznego Oranjestad. Tuż za południowym końcem Aruby natrafiamy na Baby Beach i Rodger’s Beach, dwie wolne od tłumów plaże, niewiele ustępujące urodą tym z północnego zachodu. Ich jedynym mankamentem jest rozpoczynający się raptem kilkaset metrów dalej teren przemysłowy, zdominowany przez istniejącą już od lat 20. XX w. rafinerię ropy naftowej. Choć działa na pół gwizdka, kominy sterczą – niestety – w całej swej okazałości. Nadbrzeżną szosą dostajemy się do zatoki Spanish Lagoon, która z lotu ptaka wygląda jak tulipan. Na jego kielich składają się chronione mokradła porośnięte mangrowcami. W okolicy obejrzeć można ruiny starej przetwórni złota Balashi.
     Wody wokół wyspy zostały zbyt wyjałowione, aby zaciekawiły miłośników życia morskiego. Posiadają jednak coś, co i tak przyciąga nurków – liczne wraki. Najbardziej znany wśród nich to zatopiony w 1940 r. niemiecki frachtowiec Antilla, jeden z największych na Karaibach, spoczywający niedaleko od brzegu.
 
SOLNE ALPY I PODWODNE PASTWISKA BONAIRE
Mimo iż wśród naszych trojaczków Bonaire jest drugie w kolejności alfabetycznej i drugie co do wielkości, grało zawsze trzecie skrzypce w tym tercecie i pełniło jedynie funkcję tła dla swoich dwóch sąsiadek. Przez dziesięciolecia za najcenniejsze jego dobro uważano sól pozyskiwaną z morza w rozległych basenach w południowej jego części. Przemysł rafineryjny pojawił się tu późno i na bardzo małą skalę, więc profity z tego tytułu były i nadal są skromne. Spowolniło to rozwój wyspy, za czego najlepszy przykład może posłużyć Kralendijk, zwany szumnie stolicą, a zamieszkany na stałe przez niewiele ponad 10 tys. ludzi. Tę dość rozległą miejscowość tworzą niemal wyłącznie co najwyżej jednopiętrowe domy, więc przypomina raczej sporą wieś. Jeszcze lepiej wspomniane zahamowanie widać w 2-tysięcznym Rincon, drugim ośrodku Bonaire, po którego ulicach chadzają przez nikogo nie niepokojone kozy i dzikie osły.

FOT. BONPHOTOBONAIRE.COM/ZSUZSANNA PUSZTAI

Bonaire to prawdziwy raj dla nurków

Bonaire to prawdziwy raj dla nurków

     Prowincjonalność stanowi jednak wielki atut tego skrawka lądu. Sprawia ona, że życie toczy się na nim tak leniwie, jak poruszają się prażące się w słońcu legwany. Pierwszoplanową rolę w tym świecie od kilkunastu już lat odgrywa turystyka, a w zasadzie niszowa jej gałąź, nazywana przeze mnie ichtioturystyką. Warunki są do niej idealne: doskonała widoczność w niezmąconej wodzie, ok. 300 gatunków ryb i ponad 100 rodzajów koralowców. Co prawda, huragan Omar zniszczył w październiku 2008 r. kolonie polipów rosnących najbliżej powierzchni morza, ale trzeba mieć nadzieję, że powoli się one odnowią. Pomoże w tym na pewno fakt, że okolice Bonaire objęto ochroną parku morskiego. Nie wolno wykonywać na jego obszarze żadnej działalności szkodliwej dla środowiska. Wszystko zaczęło się od Amerykanina, kapitana Dona Stewarta (zmarłego, niestety, w wieku 89 lat 28 maja 2014 r.), który oczarowany bogactwem życia podwodnego wokół wyspy osiadł na niej i założył bazę nurkową. Wraz z innymi miłośnikami natury utworzył w 1979 r. Morski Park Narodowy Bonaire (Bonaire National Marine Park). Wszyscy odwiedzający go przybysze: czy to nurkowie, czy pływający z samą maską i fajką, muszą wykupić roczny bilet wstępu. Ma on postać plastikowej plakietki, którą trzeba posiadać zawsze ze sobą w wodzie. Nie poruszamy się tutaj szlakami jak w parkach lądowych, ale podążamy wzdłuż całego zachodniego wybrzeża Bonaire i wokół jej satelity – okrągłego Klein Bonaire – i zwiedzamy po kolei blisko 90 oznaczonych żółtymi kamieniami i bojami punktów do nurkowania i snorkelingu. Warto wypożyczyć w tym celu auto, najlepiej z napędem na 4 koła, aby móc dotrzeć do wszystkich ciekawych miejsc. Pojazd taki będzie potrzebny np. w Parku Narodowym Washington Slaagbai (Washington Slaagbai National Park, Parke Nashonal Washington Slagbaai w języku papiamento), obejmującym prawie całą północną część wyspy. Jego teren przemierza się powoli wyboistymi drogami gruntowymi, ale trudy tej trasy rekompensują wspaniałe, odludne zakątki. Boka Slagbaai z odrestaurowanymi zabudowaniami starego portu czy plaże Boka Bartol, Funchi i Wayaka z bardzo dobrymi warunkami do snorkelingu pozostawiają w pamięci miłe wspomnienia. Do tego dodajmy jeszcze towarzystwo wszędobylskich flamingów i pelikanów, leniwie przypatrujących się samotnym turystom.
     Łatwiej dostępne jest położone na wschód od Kralendijk owalne półjezioro Lac Cai. Jasny błękit jego wód niemal oślepia, choć najwyraźniej nie przeszkadza to ani licznym windsurferom doskonalącym tu swoje umiejętności, ani nagim gościom otoczonego wysokim parkanem hotelu dla naturystów. Bez zamoczenia się wyżej niż do brzucha dojdziemy aż do mierzei, za którą faluje wzburzone morze. Oprócz nas, windsurferów w głębi akwenu i nudystów za płotem nie ma nikogo, mimo iż w porcie stoi akurat kolos wycieczkowy z paroma tysiącami pasażerów. Statki takie przybijają do nabrzeża w stolicy od kilku do kilkunastu razy w miesiącu, w zależności od sezonu, ale odnieść można wrażenie, że większość uczestników rejsu preferuje rozrywki na pokładzie. Ci, którzy schodzą na ląd, robią obchód Kralendijk. Mijają niewielki Fort Oranje z XVII w., przyglądają się muralom na supermarkecie Cultimara, przedstawiającym mieszkańców wyspy – tych zwykłych i tych znanych jak kapitan Don Stewart. Inni jadą wprost na plażę przy Eden Beach Resort, który żyje częściowo z takich kilkugodzinnych gości, pragnących popływać chociaż przez chwilę wśród tutejszych koralowców i ryb. Bardziej aktywni turyści wynajętymi autami starają się objechać Bonaire w czasie postoju statku w porcie. Zmierzają do miejsc najbardziej znanych, np. na południowy kraniec lądu, gdzie nad brzegiem morza stoją maleńkie murowane chatki. Nocowali w nich kiedyś niewolnicy pracujący przy produkcji soli. Po drugiej stronie ulicy wyrastają kilkunastometrowej wysokości kopce solnych kryształów szykowanych do załadunku. Swoim śnieżnobiałym kolorem i szpiczastymi kształtami przywodzą na myśl zimowe szczyty gór. Nieco dalej leży Pekelmeer (Sanktuarium Flamingów Pekelmeer) – rozległy podmokły obszar, zamieszkiwany przez tysiące różowych flamingów, mniej – niestety – chętnych do pozowania do zdjęć niż te z północy wyspy.

 

KOSMICZNE AMBICJE CURAÇAO
Położenie Curaçao między Arubą i Bonaire doskonale oddaje jej charakter. Stanowi ona złoty środek zaspokajający potrzeby tych osób, które pragną skosztować po trochu wszystkiego, co oferują karaibskie terytoria zależne Holandii.
     Centralna część lądu ma w sobie nieco komercyjnego arubijskiego blichtru – znajdziemy w niej kilka kasyn, duże hotele niedaleko portu i lotniska oraz sklepy wolnocłowe, obsługujące tysiące pasażerów schodzących z pokładów ogromnych statków wycieczkowych. Parę lat temu rozpoczęła się kariera Curaçao w show-biznesie, przynajmniej tym europejskim. Już dwukrotnie leżący w pobliżu Willemstad Hotel Avila gościł uczestników programu Deutschland sucht den Superstar (polskim odpowiednikiem był program Idol) z nieśmiertelnym Dieterem Bohlenem z duetu Modern Talking w roli członka jury. Sięgnąć gwiazd chce również firma SpaceXC (XCOR Space Expeditions), która na ten rok zaplanowała uruchomienie turystycznych lotów na orbitę Ziemi pojazdami kosmicznymi startującymi z okolic Międzynarodowego Portu Lotniczego Curaçao. Może będzie to konkurencja dla kosmodromu w Gujanie Francuskiej…
     Z centrum kontrastuje północny rejon wyspy. Zdecydowanie bardziej przypomina on sielankę rodem z Bonaire. Upodobali go sobie nurkowie i miłośnicy spokoju, przyciągani przez zaciszne zatoczki wyżłobione w skalistych klifach i tak czystą wodę, że od samego brzegu widać w niej setki ryb i innych stworzeń morskich. Plaże Lagun, PortoMari, Daaibooi lub Santa Cruz, mimo iż otoczone skałami i pozbawione tak bardzo oczekiwanych na Karaibach palm, obdarzone są magnetyzującym urokiem, jakim emanuje tu morze przybierające niesamowicie soczysty, wręcz hipnotyzujący kolor. Za prawdziwą gwiazdę wśród nich uchodzi Grote Knip. Łagodny łuk lądu, wyjątkowo błękitne fale, biały piasek i zieleń pobliskich wzgórz składają się na ten niezapomniany krajobraz. W okolicach Lagun i Santa Cruz warto wypożyczyć kajak i popłynąć wzdłuż klifowego wybrzeża. W jego koronkowych ścianach kryje się np. maleńka, dwuosobowa piaszczysta łacha, nie bez powodu zwana Lover’s Beach (Plażą Kochanków). Osoby spragnione mocnych wrażeń powinny poszukać spoczywającego na niewielkiej głębokości wraku kutra, na którym rozrasta się koralowe miasto, albo schowanego pod powierzchnią wody wejścia do jaskini. Jeśli odważą się tam wpłynąć, ujrzą jedyną w swoim rodzaju grę promieni słońca.

FOT. CURACAO TOURIST BOARD

Idylliczna zatoka Piscadera na Curaçao

Idylliczna zatoka Piscadera na Curaçao

     Wschodnia, nawietrzna strona Curaçao, podobnie, jak na Arubie, jest frontem walki między lądem i morzem. Nieprzypadkowo jedną z tutejszych zatok nazwano Boka Pistol. Wbijające się w wąską szczelinę skalną fale wystrzeliwują na wysokość kilku, a nawet kilkunastu metrów, przybierając różnorakie spektakularne kształty. Miejsce to należy do Parku Narodowego Shete Boka (Shete Boka National Park, Parke Nashonal Shete Boka w języku papiamento), którego księżycowy krajobraz wypełnia jeszcze parę innych tego typu zakątków. W Boka Wandomi dwie platformy obserwacyjne pozwalają podziwiać ogromne masy wody, które przedostają się do zatoki przez wąski przesmyk oraz pod naturalnym kamiennym mostem. W Boka Tabla erozja brzegu stworzyła jaskinię, dostępną do zwiedzania przy sprzyjających warunkach. W pozostałych rejonach wybrzeża chroni się strefy wylęgu żółwi morskich. Podobne atrakcje czekają na nas w Watamula Natural Park, do którego prowadzi kręta droga gruntowa rozpoczynająca się w Westpunt. Na jej końcu docieramy do północnego krańca wyspy, wyścielonego chropowatym podłożem skalnym. Na tym nieprzyjaznym terenie przetrwało samotne drzewo divi-divi. W swojej karłowatości przypomina nieco japońskie bonsai. Kawałek dalej powstała wielka studnia z dnem zalewanym przez wzburzone fale wdzierające się do niej jakąś tajną drogą. Kilkanaście kilometrów stąd leży Christoffelpark. Podobnie jak obszary chronione na sąsiednich terytoriach zależnych Holandii, także i ten zajmuje pokaźny fragment lądu. Jego główną atrakcję stanowi Christoffelberg (Sint-Christoffelberg), będący najwyższym szczytem wysp ABC (372 m n.p.m.).
     Tym, co wyróżnia Curaçao na tle Aruby i Bonaire, jest liczba zabytków związanych głównie z obecnością Holendrów. Przywodzące na myśl Amsterdam, Lubekę bądź Gdańsk historyczne centrum i port w 150-tysięcznym Willemstad wpisano w 1997 r. na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Warto poświęcić choć pół dnia, żeby przejść się między pochodzącymi nawet z XVII w. kolorowymi budynkami dzielnic Punda i Otrobanda (Otrabanda). Łączy je kolejny symbol miasta – ruchomy most pontonowy Królowej Emmy. Spotkań z historią dostarcza nie tylko stolica. Podczas przemierzania Curaçao napotkamy dziesiątki dworków, zwanych landhuis, należących niegdyś do holenderskich kolonizatorów. Jeśli są odrestaurowane, mają najczęściej ulubiony przez Holendrów kolor pomarańczowy. Dziś służą jako restauracje, niewielkie hotele albo po prostu lokale mieszkalne. W kilku większych, takich jak Landhuis Groot Santa Martha, urządzono muzea. Odczuć w nim można, że w XVIII i XIX w. te rezydencje były sercem prawdziwej potęgi ekonomicznej, powstałej – niestety – na barkach niewolników. Obecnie działa tu Fundacja Tayer Soshal (Fundashon Tayer Soshal).

***

Zastanawiając się nad kolejnym celem podróży, spójrzcie przychylnym okiem na 3 małe punkty u wybrzeży Wenezueli. Dotarcie do nich zajmuje tyle samo czasu, co wycieczka do Dominikany czy na Kubę, a zastaniecie na tych wyspach całkowicie odmienne krajobrazy, przyrodę i kulturę. Jeśli marzycie o błogim lenistwie w komfortowym hotelu, wybierzcie Arubę. Miłośnikom masek, fajek, balastu na biodrach i płetw polecam gorąco Bonaire. Curaçao z pewnością spodoba się wszystkim.