Paweł Kunz
« Antarktyka i Antarktyda… Na pozór niegościnny rejon świata, niedostępny dla turystyki zorganizowanej. Zamykacie oczy i myślicie o pingwinach, górach lodowych i wszechobecnej pustce. »
Wyobraźnia podpowiada wam scenariusze, w których odwiedziny lodowego kontynentu to ostateczne wyzwanie dla podróżników mających na rozkładzie odbyte wyjazdy w niemal każdy zakątek naszej planety.
Otwieracie oczy. Jesteście na statku, płyniecie właśnie przez Cieśninę Drake’a, a wasze marzenia stają się realne. Co więcej, drogę na siódmy kontynent znaczy smak najlepszych steków na świecie, które wylądowały na waszych talerzach kilka dni temu w ojczyźnie jednego z popularnych tańców. Jak to zrobić?
4 KRÓLÓW: MARADONA, MESSI, STEK I TANGO
Nie umiem się powstrzymać. Nucę utwór Maanamu, spacerując po stolicy Argentyny. Boskie Buenos. Buenos Aires. Miejsce kultowe dla miłośników tanga, ale też dla wielbicieli piłkarzy, którzy z wywijania stopą i kopania w piłkę uczynili wręcz religię. Historia i współczesność przenikają się w jeden wielobarwny dywan. Piję więc lemoniadę na Plaza de Mayo, nieopodal pałacu prezydenckiego (tzw. Casa Rosada, czyli Różowy Dom), słuchając lokalnego przewodnika, opowiadającego o zawiłych i słodko-gorzkich losach Evy Perón (1919–1952). Niejednoznaczność wpisana jest w życiorysy wielu argentyńskich postaci, a Evita, jako głos społeczeństwa i jednocześnie pierwsza dama kraju, odcisnęła na nim spore piętno.
Ta specyficzna niejednoznaczność będzie mi towarzyszyć dłużej, wraz z wiedzą o wydarzeniach, które mogą być oceniane tylko przez historię. Rządy wojskowej junty do dziś wspomina się jako czarny okres w dziejach Argentyny, a pamięć o nich niełatwo wymazać. Szukam więc innego punktu zaczepienia, który będzie kontrapunktem do przyszłych wspomnień. Znajduję go w lokalnej knajpce w modnym rejonie Palermo Soho, gdzie wcinam typowe empanadas criollas (pieczone bądź smażone pierogi z mięsem lub warzywami). To proste danie skłania mnie do refleksji: wszak te przekąski to nie jest szczyt finezji, a jednak dla wygłodniałego podróżnika, takiego jak ja, smakują niczym wyrafinowany „fine dining” w luksusowej restauracji.
Wrażenie potęguje butelka doskonałego malbeca, która dzień później towarzyszy mi przy spotkaniu z prawdziwym mięsnym królem stołu: soczysty kawałek steku z argentyńskiej wołowiny uśmiecha się do mnie swoimi pręgami i obiecuje ucztę dla podniebienia. Rozglądam się po ulicy Defensa, arterii przecinającej historyczne centrum Buenos Aires, widzę mnóstwo innych osób, które oddają się tej samej przyjemności co ja. Wcześniej, przed południem, zwiedzałem jedną z najpiękniejszych księgarni na świecie (El Ateneo Grand Splendid w dzielnicy Recoleta), a popołudnie zarezerwowałem na dwie odmienne turystyczne atrakcje: ogród botaniczny im. Carlosa Thaysa (Jardín Botánico „Carlos Thays”) oraz cmentarz Recoleta, na którym pochowana jest wspomniana już przeze mnie Eva Perón. To był intensywny i udany dzień.
* * *
Maradona! Messi! Lewandowski! Maradona! Messi! Lewandowski! – miejscowe dzieciaki nie dają mi spokoju, gdy widzą flagę Polski naszytą na moim plecaku i na zadane pytanie ¿de dónde eres? („skąd jesteś”) uzyskują ode mnie odpowiedź soy de Polonia („jestem z Polski”). Mijam kolejne murale, sławiące genialnych Argentyńczyków w pasiastych piłkarskich koszulkach. Jestem w kultowej dla wielu podróżników portowej dzielnicy La Boca, właśnie skończyłem wycieczkę po stadionie klubu Boca Juniors La Bombonera (Estadio Alberto José Armando) i zaczynam powoli rozumieć, dlaczego dla tutejszych mieszkańców futbol to religia.
Rozglądam się dookoła, podziwiam kolory budynków, które przywodzą na myśl wnętrze piórnika przedszkolaka: czerwień sąsiaduje z żółcią, zieleń z bielą, a niebieski kąpie się w towarzystwie pomarańczowego. Niektóre z nich są w doskonałym stanie, inne wyglądają jakby za moment miały się rozpaść.
Mim na uliczce Caminito próbuje wyciągnąć ode mnie pieniądze, przyjemny zapach kawy z okolicznych kawiarni urywa nos, a ja czuję, że jeszcze chwila i znajdę w sobie siły, aby podczas Milonga Tour spróbować zatańczyć tango… chociaż taniec i ja to dwie wykluczające się kwestie.
Wracam do Maanamu, znów huczy mi w głowie:
Chcę jeszcze raz pojechać do Europy
Lub jeszcze dalej do Buenos Aires
Więcej się można nauczyć podróżując.
Podróżować, podróżować jest bosko.
Ale Buenos Aires to tylko wstęp do nietuzinkowej wyprawy. Wrócę tu jeszcze, teraz czas już biec na samolot na koniec świata. Czeka na mnie Jej Biała Wysokość: Antarktyda i Antarktyka.
* * *
(NIE)TANIA KRAINA ZIMNA
To nie będzie zwykła relacja z podróży. Nie będzie to także encyklopedyczny opis miejsc, zabytków, punktów obowiązkowych do odwiedzenia. Po podjęciu decyzji o wyprawie na Antarktydę, waszą relacją będą emocje, a opisem zostaną powidoki, które będą wibrować w głowie globtroterów na długo po zakończeniu podróży. Przygotujcie swoje zmysły na zupełnie inny rodzaj doznań – uważność na otoczenie i półcienie.
Między nami, podróżnikami, bądźmy szczerzy: to nie jest tania przyjemność. Nie da się zrealizować wycieczki do południowych obszarów podbiegunowych w porównywalnym budżecie co wyjazd na zimną Północ. Jeżeli odwiedziliście norweski archipelag Svalbard i jesteście żądni porównania Spitsbergenu do Antarktydy, musicie się do takiej podróży odpowiednio przygotować, również finansowo. Otóż nie istnieje „budżetowy” sposób na wyprawę, której centralny element stanowi legendarna Antarktyka. Nie dolecicie tu na pokładzie samolotu tanich linii lotniczych, nie wybierzecie się ot tak, bez wcześniejszego gruntownego zaplanowania eskapady.
Może to śmieszne, ale powinniśmy rozpocząć od… definicji. Nauczyć się rozróżniać Antarktydę od Antarktyki. Powszechnie kojarzona jest ta pierwsza – ale gdy marzycie o Antarktydzie, tak naprawdę myślicie o Antarktyce: części świata, która znajduje się na półkuli południowej, hen, daleko na dole globusa – która obejmuje Antarktydę, Ocean Południowy oraz położone na nim wyspy.
A gdy już wiecie, gdzie chcecie się wybrać, czas najwyższy na pozbycie się podejścia „zorganizuję to samodzielnie”. To nie jest li tylko kwestia finansów, to przede wszystkim kwestia bezpieczeństwa.
Rozmawiałem na ten temat z Dagmarą Bożek, polarniczką, autorką m.in. biografii Ryszarda Czajkowskiego (ur. 1933, Ryszard Czajkowski. Podróżnik od zawsze) oraz świetnych pozycji przybliżających tereny polarne i życie w Arktyce oraz Antarktyce (Dom pod biegunem. Gorączka (ant)arktyczna i Polarniczki. Zdobywczynie podbiegunowego świata). Istnieje organizacja IAATO (International Association of Antarctica Tour Operators), zrzeszająca wszystkich organizatorów turystycznych działających na tym obszarze. Jak ktoś chce pływać z turystami w Antarktyce, to musi przestrzegać szeregu wytycznych, jakie to międzynarodowe stowarzyszenie opracowało – opowiada mi Dagmara. – I to też w jakiś sposób powoduje, że ludzie, którzy pracują na tych statkach jako przewodnicy, wyposażeni są w wiedzę, jak turystów oprowadzać po Antarktyce. Gdzie mogą wylądować, jak mogą zejść na ląd, jak przestrzegać przepisów – dodaje.
Łapię promienie słońca w ponad 80-tysięcznej miejscowości Ushuaia, która wyróżnia się swoim położeniem: to najbardziej wysunięte na południe miasto na świecie (zdaniem Chilijczyków jest nim Puerto Williams na wyspie Navarino). Doleciałem tutaj lotem z Buenos Aires. To właśnie w mieście Ushuaia nastąpiło oficjalne rozpoczęcie mojej przygody z rejsem na Antarktydę. Ale wcześniej odwiedziłem interesujące Muzeum Końca Świata (Museo del Fin del Mundo), zadumałem się nad historią w Muzeum Morskim (Museo Marítimo de Ushuaia), zrobiłem sobie obowiązkowe zdjęcie przy tablicy z nazwą miejscowości oraz zjadłem genialne centolla, czyli jaskrawoczerwonego kraba królewskiego, którego popiłem wyśmienitym argentyńskim winem malbec.
Ushuaia to miejsce, które można zwiedzić w kilka godzin, ale w moim przypadku dane mi było poznać je znacznie lepiej (i dłużej), a powód okazał się dość prozaiczny. Zaczęło się od małego trzęsienia ziemi: w odróżnieniu od innych podróżników – którzy wykupili pełen program wyjazdu w swoich biurach turystycznych – udało mi się wskoczyć na listę pasażerów praktycznie w ostatniej chwili.
Jak to możliwe? Ostatni tydzień spędziłem na codziennych wizytach w lokalnych biurach podróży oraz w siedzibach organizatorów rejsów na Antarktydę, męcząc pracowników swoją obecnością i pytając cały czas o jedno:
– Czy zwolniło się miejsce na jakimś statku?
– Niestety, nie.
Moja cierpliwość została nagrodzona po siedmiu dniach. Turysta z Kanady poinformował organizatorów, że z powodu choroby nie może opuścić swojego kraju i przylecieć do portu lotniczego Ushuaia (Aeropuerto Internacional Malvinas Argentinas Ushuaia – USH). I tym samym jestem pijany z radości, dołączam do listy uczestników rejsu dosłownie „last second”, w zastępstwie – i płacę blisko 1,5 tys. dolarów mniej.
KU LODOWYM KRAINOM
Statek budzi zaufanie. Nie oczekiwałem luksusów, stąd kieliszek wina musującego, którym przywitano nas na pokładzie, był małą niespodzianką. Tych niespodzianek (nie uprzedzając faktów) czekało na nas podczas rejsu znacznie więcej. Szybkie rozpakowanie się, obowiązkowe szkolenie z ratownictwa morskiego, poznawanie współpasażerów i… kilka godzin później wypływamy, a ja łapczywie łapię zimne podmuchy wiatru, które szaleją pomiędzy włosami na głowie, i rozkoszuję się widokiem Kanału Beagle’a.
Trudno oddać kontrast między błękitem wody, śniegiem, zalegającym na szczytach otaczających mnie gór, oraz zielenią okolicznych wysp. Jesteśmy na szlaku wodnym pomiędzy Argentyną i Chile, obiektyw aparatu wędruje zatem to na Isla Navarino, to na archipelag Tierra del Fuego (Ziemię Ognistą). W uszach dzwonią słowa kierownika ekspedycji, do spółki z kapitanem naszej jednostki, którzy dobitnie podkreślili podczas przywitania pasażerów na statku, że plan rejsu może się zmienić. I nie możemy się na to obrażać, denerwować lub czuć się zawiedzeni: tutaj, na południu świata, karty rozdaje pogoda.
Tymczasem Kanał Beagle’a powoli zmienił się w Cieśninę Drake’a. Wpływamy na wody słynnej bramy do Antarktydy, zwodnicze i niebezpieczne. Obserwuję wysokie fale, przypominające o tym, że na dnie leży sporo jednostek, które właśnie tu niespodziewanie i nieszczęśliwie zakończyły swoją podróż. Na dziobie statku zaroiło się od uczestników wyprawy, ponieważ mamy towarzystwo: za burtą, w oddali, widać wieloryby. Zaczyna się przygoda, to chyba orki: słychać wielojęzyczny gwar, aparaty poszły w ruch, pierwsze teleobiektywy, wyglądające jak sprzęt za milion dolarów – również. Zadowalam się tym, co mam: lustrzanką z lekkim zoomem.
– Kiedyś faktycznie przypominało to zjazd emerytów. Na statku płynącym na Antarktydę z argentyńskiego miasta Ushuaia dominowała grupa raczej w podeszłym wieku. Mniej więcej 70 proc. turystów miało powyżej 60. roku życia.
– A jak jest teraz?
– Rozejrzyj się. Jak widzisz, czasy się zmieniły.
– Jest lepiej czy gorzej?
– (śmiech) Jest inaczej, kolego.
Rozmowa z Andreasem, zażywnym Niemcem, opiekującym się z ramienia organizatora turystami na statku, jest bardzo pouczająca. Idę zatem za radą, rozglądam się dyskretnie dookoła, będąc już przyzwyczajonym do kołyszącego się pokładu i widoków na wody Oceanu Południowego. I faktycznie, to nie jest spotkanie turystów w wieku emerytalnym.
Owszem, widzę sporo par w dość podeszłym wieku, ale dzielę czteroosobową kajutę m.in. z młodym Norwegiem z blond czupryną, który nie przekroczył 25. roku życia. Wczoraj spędziłem pół wieczoru na rozmowie i graniu w karty z hiszpańskojęzyczną grupką trzydziestolatków. Obok mnie w tym momencie w klawiaturę laptopa stuka blogerka z Tajwanu (Chciałam spełnić swoje marzenie i zobaczyć Antarktydę przed 40. urodzinami). Miszmasz turystów, nie dających się przyporządkować do jednej kategorii wiekowej.
Część z nich miałem okazję poznać jeszcze w mieście Ushuaia, podczas procedury zaokrętowania. Powodów, dla których podróżnicy decydują się wydać swoje pieniądze na antarktyczny rejs, jest tyle, ile osób. Mój towarzysz z kajuty zdecydował się wykorzystać spadek po babci na tzw. gap year. Antarktyda stanowi ostatni kontynent, który chce odwiedzić podczas tej rocznej eskapady. Para emerytów z USA zbierała na ten rejs przez blisko pięć lat (Byliśmy na Grenlandii, chcieliśmy zobaczyć, jak jest na południu, więc wrzucaliśmy każdego miesiąca po 200 dolarów do puszki w naszym domu, a resztę dołożyli nam syn z żoną).
Na szkoleniach i prezentacjach, które mamy codziennie w okrętowej mesie, zaprzyjaźniłem się z parą Niemców w średnim wieku, którzy wybrali się w… nietypową podróż poślubną. I zamiast wypoczywać w tropikach, ich miesiąc miodowy przebiega w rytm zajęć na statku i gór lodowych, które pojawiają się przed dziobem naszej jednostki.
* * *
Jak wygląda codzienność na statku podczas rejsu? Skłamałbym, gdybym napisał, że dominuje monotonia. Kajuta, która stanowi mój dom przez te kilkanaście dni, daje poczucie komfortu, mimo iż bardziej pasuje do niej określenie „przytulna” niż „przestronna”. Łóżka, biurko, łazienka, trochę wspólnej przestrzeni. Jest w porządku – a gdy czuję, że brakuje mi większej powierzchni, przenoszę się po prostu do mesy i innych pomieszczeń, dostępnych dla wszystkich uczestników rejsu. Czytam książki, słucham muzyki lub po prostu myślę.
Ktoś, kto chce nadrobić zasób swoich wiadomości z zakresu glacjologii, historii, przyrody, fotografii – będzie zachwycony. Wspomniane zajęcia odbywają się w specjalnych blokach tematycznych, prowadzą je fachowcy w swoich dziedzinach, a ja czuję się niczym na uczelnianej sali wykładowej, z najpiękniejszym widokiem świata za oknami.
I znów wracamy do kwestii bezpieczeństwa. Tym razem nie chodzi jednak o nas, zwykłych turystów, będących w roli gości w tym odległym zakątku świata. Musimy nauczyć się tego, co nas czeka. Wybić sobie z głowy chęć ewentualnej interakcji ze zwierzętami, które napotkamy podczas zejść na ląd (Może się zdarzyć, że otoczy was kolonia pingwinów. Absolutnie nie próbujcie ich głaskać, straszyć).
To nie tylko szacunek do fauny i flory. To coś znacznie więcej: świadomość, że możemy jako turyści wyrządzić krzywdę tym, którzy są gospodarzami tego miejsca. I widząc reakcje blisko 150 współpasażerów, którzy uważnie słuchają porad, niektórzy z nich notują, część dopytuje o szczegóły – jestem spokojny o to, że nie dołożymy swojego kamyczka do negatywnych działań, które zaburzą spokój i ekosystem Antarktyki.
Jednak już nasza obecność w tym zakątku świata stanowi pewną aberrację, która być może nie powinna mieć miejsca. Ten temat również poruszyłem podczas rozmowy z Dagmarą Bożek. Tak naprawdę to, co teraz można zrobić, sprowadza się do wyposażenia turystów w narzędzia i wiedzę dotyczącą faktu, że jeżeli już mają tu trafić, to przynajmniej niech trafią ze świadomością tego, co można, a czego nie. Myślę tutaj chociażby o gatunkach chronionych, o pewnych typach zachowania, które należy przestrzegać w takim terenie. To jest coś, co należy głośno mówić i egzekwować – opowiada mi Dagmara. – Nie da się reglamentować dostępu, nawet zaporową ceną. Przecież niemożliwe jest zamknięcie terenów polarnych. Wiesz, jak ktoś kocha Tatry, to bardzo chętnie wprowadziłby obostrzenia w dostępie do Tatrzańskiego Parku Narodowego. Postawiłby szlaban, ogrodziłby cały teren. Ale ludzie i tak tam pójdą, będą chcieli przejść pod szlabanami, w klapkach, z tymi ikonicznymi siatkami z Biedronki. Jedyne, co możemy zrobić, to przekazać im wiedzę, aby mieli na nogach chociażby buty trekkingowe – dodaje Dagmara.
…i doskonale wiem, że ma rację.
* * *
Przylądek Horn. Nazwa, która budzi uzasadniony respekt, wskazująca na najdalej na południe wysunięty punkt Ameryki Południowej. Opłynięcie przylądka „pod żaglami” stanowi jedno z marzeń wszystkich żeglarzy. Nasza jednostka nie ma jednak żagli. Płyniemy dzięki mocy turbin i inżynierii wprawiającej silniki w ruch, a ja nie jestem żeglarzem. Nie mogę o sobie powiedzieć, że po tym rejsie przynależę do Bractwa Kaphornowców (powołanego w Polsce w 1974 r.).
Ale magię przylądka Horn czuję mocno, walcząc z wiatrem na pokładzie i wpatrując się w wody oblewające ten cmentarz żaglowców. To granica między Oceanem Spokojnym a Atlantykiem. Ach, kilka takich specyficznych miejsc mam już za sobą, chociażby islandzki Þingvellir, gdzie styk dwóch płyt tektonicznych – północnoamerykańskiej i euroazjatyckiej – wyznacza granicę kontynentów.
Horn. W milczeniu oddaję hołd bohaterskim żeglarzom, którzy w okolicy tego przylądka znaleźli swój ostatni port.
* * *
EMOCJE NA WULKANIE
Pingwiny zaglądają mi w obiektyw, z bezpiecznej odległości. Staram się poruszać w wolnym tempie, nie chcąc spłoszyć zwierząt. W tle widzę kolonie ptaków, które podrywają się w powietrze, wirują w swoim podniebnym tańcu, pikują w dół. Rozpoznaję wydrzyki, a kolega z Norwegii kieruje moją uwagę w kierunku warcabników, które płytko nurkują i wynurzają się ze swoją zdobyczą, pokazując czarno-biały grzbiet. Całość to istny raj dla miłośników awifauny.
Jestem na Deception Island (po hiszpańsku Isla Decepción), czyli słynnej Wyspie Zwodniczej. Godzinę temu wpłynęliśmy na wody kaldery, a teraz bawię się w bezkrwawe polowanie fotograficzne, mając za sobą emocje związane z pierwszym zejściem na ląd. Nasza wcześniejsza próba desantowania przy użyciu zodiaków (specjalnych pontonów, na których w mniejszych grupkach mieliśmy być przetransportowani na brzeg) była nieudana – wyspa Barrientos przywitała nas deszczem i wzmagającym się wiatrem. Drugie podejście, tym razem na Deception Island, odbyło się bez większych przeszkód. Witajcie w kapryśnym świecie archipelagu Szetlandów Południowych.
Bawię się w swoisty urbex (z ang. urban exploration — eksploracja miejska), zaglądając w mury budynków dawnych stacji wielorybniczych. Kotły grzewcze wyglądają niczym kapsuły prehistorycznych astronautów, a ich stan i rudy kolor stanowią żywy dowód na to, że natura poradzi sobie z każdym przedmiotem zbudowanym przy użyciu ludzkich rąk: wystarczy dać jej czas. Całość to niemy dowód obecności dawnych polarnych eksploratorów na tej niegościnnej ziemi.
Wyspa jest kalderą czynnego wulkanu, który ostatni raz dał o sobie znać w sierpniu 1970 r. To jedno z najczęściej odwiedzanych miejsc w Antarktyce (blisko 20 tys. turystów rocznie), o ile można tutaj w ogóle mówić o „popularności”. Spoglądam na Mount Pond, który wznosi się na wysokość 539 m n.p.m., i zastanawiam się, jaka panorama rozciąga się z jego szczytu. Ale to plan, który tym razem nie ma szans na realizację: przewodnicy dają znać, że czas już wrócić na statek, gdzie czeka na nas ciepły posiłek i zajęcia z geologii.
* * *
Z wypełnionym brzuchem (smaczną kolacją) oraz głową (wiedzą od naszych wykładowców) moszczę sobie stanowisko na dziobie statku, w ciepłym swetrze i sztormiaku – czekam na humbaki i płetwale karłowate. Jest dość zimno, ale da się wytrzymać. Góry lodowe, które widać na horyzoncie, stanowią idealne dopełnienie antarktycznego krajobrazu. To niesamowite, jak szybko można przyzwyczaić się do piękna, które nas otacza. I jak swoista redukcja potrzeb wpływa na nasze postrzeganie tego, co daje nam otoczenie.
Podczas antarktycznego rejsu emocje przeplatają się z chwilami ciszy, kiedy w pełni doceniamy brak bodźców zewnętrznych. Istotne jest coś jeszcze, na pozór nieuchwytne, ale dające się odczuć: zminimalizowanie zmory obecnych czasów, czyli potopu informacji z wszechobecnych mediów, w tym także społecznościowych, które skutecznie pożerają nasze wolne chwile.
Z zachwytem obserwuję turystę z Japonii, którego codzienną rutynę podczas naszego rejsu stanowi wpatrywanie się w Ocean Południowy. Tak po prostu. Tak bez celu. W pustkę. Zaczepiłem go podczas jednego z posiłków. Mieszkam w Tokio. Wszędzie dookoła mnie są ludzie i budynki. Ostatni raz czułem się tak, jak miałem 17 lat – opowiada mi Haruto, a ja spoglądam w jego dojrzałą, przeoraną zmarszczkami twarz. I wiem, że to dla niego ważna podróż.
ODROBINA POLSKI NA KOŃCU ŚWIATA
Ostrzę sobie zęby na wizytę w Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arctowskiego, która położona jest nad Zatoką Admiralicji na Wyspie Króla Jerzego. To właśnie tam od lutego 1977 r. Polacy prowadzą badania naukowe, m.in. obejmujące dziedziny meteorologii, sejsmologii oraz oceanografii. Niektórzy z organizatorów rejsów antarktycznych mają w planie wizytę na polskiej stacji. I tu również do głosu dochodzą warunki zewnętrzne: niekiedy nie można odwiedzić naszych rodaków, mimo pierwotnego planu, zakładającego taką atrakcję – tutaj wszystko zależy od panujących warunków atmosferycznych oraz decyzji kierownika danej Polskiej Wyprawy Antarktycznej.
O ile pierwszy warunek (aura) jest dość oczywisty, o tyle drugi wymaga małego wyjaśnienia. „Arctowski” to klasyczna stacja naukowo-badawcza, gdzie priorytet stanowi realizacja założonych celów. Goście-turyści mogą zostać wpuszczeni na teren stacji, ale nierzadko jest to po prostu niemożliwe, gdy prowadzi się np. konkretne badania lub nie ma nikogo z personelu stacji, kto mógłby zająć się grupą podróżników. Nam się udało.
* * *
Otoczenie stacji potęguje we mnie uczucie klaustrofobii: z jednej strony przestrzeń i przyroda, ale z tyłu głowy przebija się świadomość izolacji. Przebywając tutaj w innych niż kilkugodzinnych, turystycznych celach, jesteśmy skazani na wielomiesięczną rozłąkę z krajem, rodziną, bliskimi. Niełatwo stąd wrócić do Polski, nawet w przypadku, gdy zaczyna dziać się coś odbiegającego od normy. To swoisty cyrograf z losem.
A z drugiej strony? Coroczne szaleństwo w mediach, które widoczne jest w naszym kraju w momencie ogłaszania rekrutacji na kolejne Polskie Wyprawy Antarktyczne. To ciekawe zjawisko. Pomyślcie sami: praca na Antarktydzie! To musi być coś! Zwłaszcza że poszukiwani są nie tylko pracownicy naukowi, lecz także elektrycy, informatycy czy mechanicy maszyn budowlanych. Patrzę na to z nieco innego punktu widzenia, znając ludzi, którzy „zimowanie i pracę w „Arctowskim” mają już za sobą. A jedną z takich osób jest właśnie Dagmara Bożek.
Ponieważ obiecałem, że nie będzie to typowy reportaż podróżniczy, pociągnąłem moją rozmówczynię nieco bardziej za język.
– Dagmara, czy twoim zdaniem ktoś, kto rozpatruje w swojej głowie chęć pracy w środowisku tak bardzo odmiennym od szeroko pojmowanej „normy”, powinien się do tego jakoś przygotować? I czy istnieje sposób na jakieś ewentualne przetarcie przed wysłaniem zgłoszenia do pracy w Antarktyce?
– Spróbuję zacytować jedną z osób, która ostatecznie pojechała na wyprawę. Bardzo mi się spodobała jej obserwacja. Napisała, że jeszcze pięć lat temu nie wysłałaby tej aplikacji, bo… bałaby się. Pociągnęłam temat, słysząc w odpowiedzi, że aby pojechać w takie miejsce, trzeba być w porządku ze samym sobą.
– To znaczy?
– Być pogodzonym z różnymi rzeczami, które nas w życiu spotykają. Plus to, że trzeba się dobrze czuć w swoim własnym towarzystwie, z samym sobą. I wiesz, ja się z tym bardzo zgadzam, to jest kwestia pewnej równowagi psychicznej, wiedzy o sobie. Co potrafię, czego nie potrafię, kiedy zawiodłem kogoś… i jak do tego doszło.
– Faktycznie to aż tak istotne?
– Tak. Widzisz, ludzie są różni. Mają nieporozwiązywane problemy, niekiedy bardzo poważne… i oni chcą jechać na stację polarną z przeświadczeniem, że wszystko sobie na miejscu porozwiązują. Bo tam jest daleko, zimno, inaczej, można pobyć z przyrodą i tak troszeczkę z samym sobą.
– To działa?
– No właśnie nie do końca. Tutaj jednak ten czynnik psychologiczny jest bardzo ważny. Z kolei w odniesieniu do kwestii, jak się przygotować, to jest prościej. W przypadku profilu kandydatów, zwłaszcza na stanowiska techniczne, wszystko jest dokładnie rozpisane: jakie są niezbędne kompetencje i czego się oczekuje od takiej osoby.
Jesteście zainteresowani tym, aby zobaczyć Antarktykę nie z pozycji turysty podczas rejsu polarnego, tylko jako ktoś, kto będzie mieć szansę spędzić tu kilka miesięcy? Ostatnia rekrutacja miała miejsce w styczniu 2024 r., wypatrujcie kolejnej, na jubileuszową, 50. Polską Wyprawę Antarktyczną. Kto wie, może to będzie spełnienie waszych zawodowych i prywatnych marzeń?
* * *
ODKRYWANIE NIESKOŃCZONEJ BIELI
Kolejne zejście na ląd, kolejny chybotliwy zodiak i modlitwy, aby nie wypaść za burtę. A na miejscu czekają już kolonie pingwinów złotoczubych, które chyba przyzwyczajone są do obecności grup turystów. Stoję więc z innymi współtowarzyszami, prowadząc obserwację nieinterwencyjną, ciesząc się z możliwości obcowania z pierwotną fauną i florą oraz uwieczniania jej na filmach i zdjęciach.
Port Lockroy, Zatoka Wilhelminy, Rajska Zatoka – nazwy miejsc działają na wyobraźnię równie mocno jak pejzaże. Tam, gdzie możemy schodzić na ląd, zachowujemy podwójną uwagę. Niekiedy wyznacza ją zdrowy rozsądek, niekiedy głos przewodnika, czasami tabliczka informująca „Nie wchodzić, ASPA!” (Antarctic Specially Protected Area, czyli szczególnie chroniony obszar Antarktyki). Polska również zarządza niektórymi z tych terenów: zachodnim brzegiem Zatoki Admiralicji oraz Lions Rump, przylądkiem na południowym wybrzeżu Wyspy Króla Jerzego.
Czy kolonie pingwinów cesarskich, stada fok oraz stada ptaków mogą się znudzić? Nie chcę odpowiadać za innych uczestników rejsu, mogę być sędzią swojego własnego losu podróżniczego: nie żałuję żadnej złotówki, którą wydałem na tę podróż. To miejsce jest wyjątkowe, nie tylko przez odmienność, surowość, dzikość, kapryśność pogody.
* * *
Widziałem prawie wszystko. A tutaj uświadomiłem sobie, że tak naprawdę niewiele jeszcze widziałem – śmieje się Derek, wypełniając swoim tubalnym głosem naszą czteroosobową kajutę. Derek był w 165 państwach świata, Antarktydę i Antarktykę zostawił sobie praktycznie na sam koniec. I już teraz snuje plany, aby za rok, dwa, ponownie tu wrócić. Tym razem z innym organizatorem, nieco inną trasą.
W pełni rozumiem tego zwalistego, rudobrodego olbrzyma spod Manchesteru. Jeżeli tylko się uda, wrócę tutaj. Prędzej czy później, ale wrócę.