WITOLD GAWLIKOWSKI

<< Singapur to miasto-państwo położone w Azji Południowo-Wschodniej na wyspie o tej samej nazwie i okolicznych ponad 60 wysepkach. Jego obszar – 728,3 km² – zamieszkuje 5,7 mln ludzi. Ze względu na swój niezmiernie nowoczesny charakter przyciąga turystów z całego świata. Zachwyca wieżowcami, milionami świateł i niezwykle oryginalnymi rozwiązaniami architektonicznymi, które stale się unowocześnia i przy których wykorzystuje się zdobycze najnowszych technologii. >>

Ten azjatycki kraj przeszedł niesamowitą, a przede wszystkim niezmiernie dynamiczną przemianę. Jeszcze nie tak dawno, bo zaledwie 40 lat temu, wyglądał zupełnie inaczej. Porównując fotografie Singapuru wykonane w latach 70. ubiegłego wieku z tymi zrobionymi zaledwie dekadę później (nie mówiąc już o zdjęciach współczesnych), możemy dostrzec, jak intensywne i spektakularne były to zmiany. To wyjątkowe miejsce, które oprócz zapierających dech w piersiach drapaczy chmur, parków, ogrodów i innowacyjnych rozwiązań napotykanych na każdym kroku, stanowi również niepowtarzalny tygiel kulturowy. Przejawy tego ostatniego odnajdziemy zwłaszcza w wyjątkowej sztuce kulinarnej.

Do Singapuru podróżowałem wielokrotnie, żeby ostatecznie w nim zamieszkać, ale przy każdym powrocie bardzo często musiałem się zastanawiać, czy aby na pewno dotarłem do tego samego miejsca, z którego wyjeżdżałem zaledwie przed kilku laty. To kraj, z którego przykład powinny brać inne państwa, ponieważ zmiany, które wprowadzano, były nie tylko spektakularne, ale przede wszystkim… przemyślane! Rozmach inwestycji potrafi powalić na kolana nawet najbardziej obeznanych ze światem podróżników, którzy niejedno już widzieli.

Marina Bay Sands z tzw. SkyPark Observation Deck, gdzie goście spędzają zazwyczaj ponad 45 min

 

1979 R. – PIERWSZA WIZYTA

Singapur dane mi było odwiedzić po raz pierwszy jeszcze w epoce Gierka. Jako student podróżujący z plecakiem byłem zachwycony (wcale nie taką oczywistą wówczas) możliwością dalekiej wyprawy. Jednym z czynników, które wpłynęły na wybór kierunku wyjazdu, był fakt, że Singapur należał wtedy do nielicznych krajów na świecie, do których można było wjechać bez wizy, tylko na socjalistyczny paszport.

Było to wówczas typowe miasto Trzeciego Świata, pełne kontrastów. Pamiętam nie tylko zachwyt nad stojącymi już wtedy 40-, 50-piętrowymi wieżowcami, ale również to, że owe drapacze chmur stały często pomiędzy oceanem niskich, charakterystycznych chińskich domków, w których na górze się mieszka, a na dole mieści się część usługowa – sklep, magazyn, warsztat czy restauracja. Wiele z nich znajdowało się w tragicznym (typowo tropikalnym) stanie – zniszczone, złuszczone, obdrapane. Brytyjska dzielnica kolonialna była z kolei wspaniała – Singapur już od połowy XIX w. (zakupiony w 1824 r. od malezyjskiego sułtana, pełną autonomię uzyskał dopiero w 1959 r.) był perłą Korony Brytyjskiej, bogatym portem i ośrodkiem handlu na skalę panazjatycką. Rzucało się jednak w oczy to, jak wiele innych historycznych miejsc zostało już nadgryzionych zębem czasu. Na ulicach pełno było rowerów i riksz, które nie stanowiły wówczas atrakcji dla turystów, lecz pełniły rolę zwykłego środka transportu. Po rzece Singapur, której ujście do Oceanu Indyjskiego znajduje się w ścisłym centrum miasta, poruszały się tramwaje wodne, dżonki, barki, stateczki i małe łodzie towarowe. W wodzie pływało mnóstwo połamanych skrzyń, palet i wszelakich śmieci. Centralna dzielnica biznesowa (Central Business District – CBD) oraz reprezentacyjna Orchard Road były czyste i uporządkowane, ale w okolicach ulicy Bencoolen, gdzie zamieszkałem w tanim hoteliku za jedynie dolara amerykańskiego (USD) na dobę, życie toczyło się na zewnątrz. Jak w typowym egzotycznym kraju dominowały tutaj garkuchnie. Tłumy konsumowały posiłki, siedząc przy malutkich plastikowych stolikach lub na wysokich krawężnikach. Na ulicach dymiły woki i grille. Panował bałagan i rozgardiasz. Dzielnica Little India wyglądała niczym żywcem wyjęta z samych Indii. Było w niej kolorowo, egzotycznie, hałaśliwie, ale też… brudno. Choć z drugiej strony to właśnie tu przeżyłem największy szok, odkrywając działający przez 24 godz. na dobę olbrzymi „dom towarowy” Mustaffa Centre (określenie shopping mall było jeszcze nieznane), w którym o północy w kantorze (również wtedy w Polsce nieznane słowo) wymieniono mi złotówki i ruble na dolary singapurskie (SGD). Do Singapuru powrócę za siedem lat…

1986 R. – CZY NA PEWNO BYŁEM TU WCZEŚNIEJ?

Clarke Quay, historyczne nabrzeże rzeki Singapur z mnóstwem modnych restauracji, klubów i pubów

W drugiej połowie lat 80. odkryłem już zupełnie inne miasto-państwo. Patrząc nie tylko z perspektywy przybysza z zacofanego kraju socjalistycznego, zdewastowanego przez stan wojenny i zapaść ekonomiczną, ale i licznych już wówczas tutaj turystów z Zachodu, Singapur stał się krajem nowoczesnym, rozwiniętym i zadziwiająco czystym. Wszechobecne były wtedy tablice informujące o karze za śmiecenie wynoszącej 500 SGD. Zniknęły ostatecznie nie tylko garkuchnie, rowery, riksze, ale również całe kwartały miasta. W miejscu oceanu niskich domków wyrosły albo pastelowe bloki mieszkalne (powstające dzięki publicznej organizacji Housing & Development Board – HDB), albo drapacze chmur. I rzecz, która szokowała najbardziej – na miejscu niektórych wieżowców, które widziałem wcześniej, pojawiły się nowe, jeszcze wyższe i nowocześniejsze drapacze chmur, a na miejscu odwiedzanych przeze mnie dawniej centrów handlowych wzniesiono nowe, jeszcze większe i nowocześniejsze domy towarowe. Ten rozwój widać było niemal wszędzie. Bankomaty postawiono już na każdym rogu i funkcjonowały pierwsze samoobsługowe banki. W tym czasie w Polsce słowa „bankomat” i „karta kredytowa” nie były jeszcze znane. Pojawiły się ogromne centra handlowe, m.in. Sim Lim Tower, SL Square i Funan. To one już wkrótce będą przyciągać kilkanaście tysięcy Polaków rocznie po zakup taniej wówczas w Singapurze elektroniki.

1986–1992 – SINGAPURSKA STABILIZACJA

Osiadam w Singapurze na siedem lat i z lokalnym wspólnikiem w przeciągu dwóch dni zakładamy firmę. Ja, przybysz z kraju socjalistycznego, staję się nagle współwłaścicielem prywatnego biznesu! To właśnie jeden z wielu powodów tego oszałamiającego sukcesu ekonomicznego Singapuru – łatwość prowadzenia działalności gospodarczej, przyjazny system podatkowy i otwarta polityka imigracyjna. Podatki były i wciąż są tak niskie, że nie opłaca się kombinować. Podatek od towarów i usług (GST) wynosił wówczas 1 proc. (obecnie to 7 proc.), a maksymalna stawka podatku dochodowego, przy kilkudziesięciu tysiącach SGD kwoty wolnej od opodatkowania – 12 proc. (dziś 22 proc., przy rocznym dochodzie powyżej 320 tys. SGD, czyli ok. 930 tys. PLN!). Singapur wyróżniał się od wszystkich innych krajów Azji Południowo-Wschodniej tym, że wprowadzono tu obowiązkowy podatek emerytalny. Dzięki temu dziś to jedyny kraj w tym regionie kontynentu, który ma powszechny system emerytalny i rentowy. Przez siedem lat obserwuję niewyobrażalnie szybkie tempo rozwoju tego miasta-państwa, nie tylko w postaci pojawiających się coraz to nowych wieżowców w centrum i kolejnych osiedli mieszkaniowych. Singapur postawił na przemysł wysokich technologii. Powstawały całe parki naukowe i przemysłowe, gdzie inwestowały zarówno światowe koncerny, jak i rodzime firmy. Kraj postawił też na program narodowej edukacji i już w latach 80. aż 20 proc. społeczeństwa miało wyższe wykształcenie. Dzięki temu były rodzime kadry do rozwoju przemysłu wysokich technologii, m.in. elektroniki, optyki, farmacji i biotechnologii. Singapur stał się wówczas także potęgą petrochemiczną. Na okolicznych wysepkach powstało pięć ogromnych rafinerii. To uczyniło kraj drugim na świecie (po USA) producentem produktów ropopochodnych. W tym czasie Singapur zaczął osiągać nadwyżki budżetowe i w przeciwieństwie do prawie wszystkich rozwiniętych państw świata nie miał deficytu. Już w 1992 r. wyprzedzał pod względem wzrostu gospodarczego kraje Europy Zachodniej. Polska wtedy dopiero wkraczała na ścieżkę przyśpieszonego rozwoju w normalnych warunkach ekonomicznych.

The Rain Vortex (HSBC Rain Vortex), 40-metrowy wodospad, spektakularny za dnia i oszałamiający nocą

1996–2010 – REGULARNE ODWIEDZINY

Po powrocie do ojczyzny wróciłem do korzeni, czyli do pracy w turystyce, która dawała mi możliwość wielokrotnego odwiedzania tego azjatyckiego miasta-państwa i bycia naocznym świadkiem jego dalszego fantastycznego rozwoju (w tempie w Europie wprost niewyobrażalnym). Byłem w Singapurze, kiedy to 8 sierpnia 2005 r. premier tego kraju wygłaszał przemówienie z okazji święta narodowego. Historia działa się wtedy na moich oczach! Lee Hsien Loong (sprawujący tę funkcję nieprzerwanie od sierpnia 2004 r.), najstarszy syn genialnego polityka, uznawanego za ojca założyciela Singapuru, Lee Kuan Yewa (1923–2015), ogłaszał właśnie nowe plany rozwojowe. Stojąc na historycznym placu Merdeka w centrum miasta, na stopniach Muzeum Narodowego (National Museum of Singapore – NSM) deklarował rozpoczęcie trzech sztandarowych gigainwestycji, które miały odmienić losy kraju: projektu Marina Bay, Resorts World Sentosa i budowy nowego portu o znamiennej nazwie Tuas Mega Port.

Premier wskazywał ręką na ocean, na widoczne na nim dziesiątki statków stojące na redzie i deklarował, że za pięć lat będzie tam stał niezwykły i najwspanialszy hotel świata; będzie kasyno oraz największe w Azji centrum kongresowe; powstaną park i ogród botaniczny, o takim kształcie, że zadziwią świat; będzie tor Formuły 1 i coś, w co trudno było uwierzyć – zatoka u ujścia rzeki Singapur zamieniona zostanie w słodkowodne jezioro; istniejący na wyspie Sentosa od lat 70. park rozrywki zostanie zaorany, a nie rozbudowany, a na jego miejscu powstanie największy i najwspanialszy park rozrywki na naszym globie (Resorts World Sentosa); drugi co do wielkości port świata zostanie przeniesiony z terenów blisko centrum i na zachodzie wyspy powstanie największy i najnowocześniejszy port świata, wspomniany Tuas Mega Port; powstaną kolejne terminale lotniska Changi. Plany były tak ambitne i szalone, że aż trudno było uwierzyć w ich realność, mimo iż przedstawiał je przecież sam szef rządu Singapuru, kraju, który już wtedy odniósł gigantyczny sukces ekonomiczny. Mówił o nich premier państwa, które w 2005 r. uznawane było za najczystsze i najbezpieczniejsze na świecie. Państwa, które zlikwidowało całkowicie bezdomność, bezrobocie i głód. Państwa, w którym wówczas aż 40 proc. społeczeństwa miało wyższe wykształcenie. Państwa, które już wtedy miało najlepszą na świecie publiczną służbę zdrowia, najlepszy na świecie system komunikacji publicznej, wspaniałe lotnisko (Changi), największy na świecie port (Jurong Port), darmowy powszechny system edukacji, powszechny system emerytalny i rentowy oraz potężną i supernowoczesną armię. Państwa, które nie tylko przez ostatnie 25 lat zbudowało ultranowoczesną metropolię, widoczną za plecami premiera, ale też w latach 90. dokonało kolejnego cudu.

W ramach narodowego planu rewitalizacji Singapuru zmieniono strategię rozwoju. Zamiast całkowitego niszczenia dawnej tkanki urbanistycznej, co miało miejsce wcześniej, przystąpiono do kompleksowej odnowy istniejących starych budowli – zarówno tradycyjnych chińskich domków, jak i budynków biurowych, sklepowych, usługowych, hotelików, kościołów, klasztorów, meczetów i świątyń różnych wyznań. Niezależnie od formy własności przez 15 lat odrestaurowano wszystkie obiekty. Właściciele dostawali nakaz renowacji przy ogromnym wsparciu państwa – zarówno projektowym, jak i finansowym. Singapurskie władze pokrywały do 80 proc. kosztów prac renowacyjnych, a w skrajnych przypadkach opłacały ich całość lub umarzały kredyty. Rudery i podupadłe budowle zamieniały się w okazałe budynki. Ciąg zdewastowanych obiektów (baraków, składów i magazynów) usytuowanych wzdłuż rzeki Singapur przekształcił się w modne i eleganckie nabrzeże z 75 restauracjami i barami. To teraz jedna z wizytówek azjatyckiego miasta-państwa.

Cały stary nadrzeczny rejon Clarke Quay przylegający do nabrzeża w bezpośredniej bliskości Central Area (City Area lub The City) odnowiono i w historycznych budynkach powstała jedna z największych na świecie urban gastrozone z ponad 300 restauracjami, klubami i pubami skoncentrowanymi na niewielkim obszarze. Dzielnicę kolonialną oraz Chinatown doprowadzono do stanu jak spod igły. Wszystko lśniło i pachniało świeżością. Powiedzieć, że Singapur to Szwajcaria Azji, to za mało. W tym mieście-państwie było czyściej i bardziej kolorowo niż w słynącym z ładu i porządku alpejskim kraju! I premier Singapuru mówi o kryzysie i wynikających z tego potrzebach rozwojowych…? Punkt widzenia, jak widać, zależy od punktu siedzenia!

2008 R. – SINGAPURSKA IMPRESJA

W 2008 r. wpadam służbowo do Singapuru. Mieszkam w hotelu Swissôtel The Stamford w pokoju z widokiem na trwającą właśnie gigantyczną budowę sztucznej wyspy. Z 46. piętra robię historyczną fotografię. Widać na niej las dźwigów i istniejący już betonowo-ziemny zarys sztucznej wyspy oraz rozrastające się w kształcie litery Y dwa półwyspy – Marina East i Marina South. W oddali widać gąszcz żurawi wieżowych na Sentosie…

Jedyna w swoim rodzaju singapurska kultura hawker została doceniona w grudniu 2020 r. przez UNESCO

2010 R. – ZOSTAŁEM SINGAPURCZYKIEM

Powracam do Singapuru na stałe i od 2010 r. rozpoczynam pracę w firmie o kapitale balijsko-singapurskim. Zaczynam dzielić swoje życie pomiędzy rustykalno-tradycyjne Bali i nadal fenomenalnie rozwijający się ultranowoczesny Singapur. Stałem na nabrzeżu przy The Fullerton Hotel Singapore i robiłem pierwsze zdjęcia Marina Bay Sands, który wkrótce (wraz z dubajską Wieżą Chalify – Burj Khalifa) stał się najsłynniejszym i najczęściej fotografowanym budynkiem na naszym globie. Przysiągłem sobie wówczas, że już nigdy nie będę powątpiewał w geniusz rządzących Singapurem ani w geniusz tego najbardziej witalnego społeczeństwa świata.

Przede mną w odległości kilkuset metrów, gdzie jeszcze pięć lat temu kołysały się na oceanie statki, stoi trójwieżowy hotel, wzniesiony na wysokość 191 m, z olbrzymim dachem wypełnionym długim aż na 150 m infinity pool. Będzie on wkrótce najsłynniejszym basenem świata i obiektem pożądania każdego turysty odwiedzającego Singapur. Pierwsi goście zamieszkali w Marina Bay Sands w 2010 r. Przede mną piętrzy się nie tylko hotel, ale również największe na świecie kasyno, Muzeum Sztuk i Nauk (ArtScience Museum) ulokowane w futurystycznym budynku o kształcie kwiatu lotosu, gigantyczne centrum kongresowe Sands Expo & Convention Centre, shopping mall (The Shoppes) o skali Dubai Mall z wewnętrznymi jeziorami i kanałami, po których pływają gondole, i sztucznym lodowiskiem, dwa teatry mieszczące po 2155 (Grand Theatre) i 1680 widzów (The Sands Theatre) oraz tor Formuły 1. Wieże Marina Bay Sands z daleka wyglądają jak trzy normalne drapacze chmur, jednak gdy podejdziemy bliżej, odkryjemy, że każda składa się z dwóch pochylonych pod kątem 26° „żyletek”. Z kolei same budynki wcale nie stoją w linii prostej, lecz na łuku. Pomiędzy wygiętymi w obu płaszczyznach tymi niby-żyletkami jest aż 55 pięter pustej przestrzeni, która stanowi potrójne lobby. To wszystko zapiera dech w piersiach!

Na lewo od Marina Bay Sands wyrosło gigantyczne, 165-metrowe, jedno z największych na świecie diabelskich kół – Singapore Flyer. Po prawej stronie panoramę zamyka las szklanych wieżowców z biurami oraz nowe apartamentowce, m.in. The Sail @ Marina Bay (70-piętrowy) i Marina One (34-piętrowy). Mimo iż ceny tutejszych apartamentów zaczynały się od kilku milionów dolarów, to wszystkie sprzedały się na pniu. Wiele drapaczy chmur jest jeszcze w stanie budowy, a więc można przypuszczać, że już niedługo wrażenia będą jeszcze wspanialsze. Z prawej i lewej strony widać nowe autostrady i mosty spinające tereny Marina Bay z lądem. Wkrótce przekonam się, że część z dróg biegnie w tunelach pod dnem morskim. Za budynkiem Marina Bay Sands majaczy las dziwnych stalowych konstrukcji, przypominających jednym gigantyczne grzyby, a innym olbrzymie drzewa, których charakterystyczne i niezwykłe kształty staną się niebawem ikonami Singapuru. Ta część inwestycji będzie jeszcze realizowana do 2012 r. Stało się tak nie dlatego, że Singapurczycy się nie wyrobili, lecz przez to, że nawet oni, przy całym swoim geniuszu, nie byli w stanie zmienić praw natury. Otóż w skład całego wielkiego założenia urbanistycznego Marina Bay wszedł bezprecedensowy w dziejach ekoprojekt – Gardens by the Bay.

Realizacja inwestycji pochłonęła kilkadziesiąt miliardów USD. Sam budynek Marina Bay Sands jest najdroższym pojedynczym budynkiem świata, a koszt jego budowy wyniósł 6,88 mld USD. Ale za żadne skarby praw natury nie można było zmienić. Plan był ryzykowny, wręcz szalony. Postanowiono sprowadzić z całego globu wielkie drzewa, palmy, kaktusy i krzewy. I chociaż, jak głosi znane powiedzenie, nie przesadza się starych drzew, to okazuje się, że Singapurczycy i to potrafią. Nielimitowany budżet plus wsparcie najwybitniejszych dendrologów z 50 krajów zaowocowały olbrzymią akcją logistyczną, w którą zaangażowane były statki oraz samoloty Singapore Airlines Cargo. Boeingi 747-400 zaczęły zwozić najwspanialsze okazy starych drzew z całego świata, w tym wielkie baobaby Grandidiera z Madagaskaru, palmy królewskie z Maroka, tysiącletnie drzewa oliwne z Hiszpanii i Grecji czy największe kaktusy z Meksyku. Samolotami przyleciało ponad 900 gatunków roślin. Przy czym najtrudniejsze i najbardziej ryzykowne nie były operacje przeprowadzane w samym Singapurze, tylko w miejscu pochodzenia roślin. Proszę sobie wyobrazić skalę problemów, zarówno technicznych, jak i biologicznych, przy wykopywaniu z ziemi wiekowych baobabów czy eukaliptusów, transportowaniu ich do portów, zabezpieczaniu i następnie dostarczaniu drogą powietrzną do azjatyckiego miasta-państwa. W Kalifornii, Australii, Afryce, a także Ameryce Południowej prowadzono niemal archeologiczne prace. Polegały one na tym, żeby wykopać jak największą część korzeniową drzewa bez jej uszkodzenia, a potem tak szybko, jak to było możliwe, przetransportować roślinę do Singapuru, na którego północnych obrzeżach stworzono specjalny ogród-szpital dendrologiczny dla chorujących okazów. Trzeba je było miesiącami, a nawet latami otaczać troskliwą opieką przed ich nasadzeniem w Gardens by the Bay.

Rośliny pochodzące z tropików posadzono na otwartym terenie. Z kolei drzewa, krzewy i kaktusy z innych stref klimatycznych znalazły się we Flower Dome i Rainforest Dome. To kolejne dwie superkonstrukcje o futurystycznych kształtach na terenie Gardens by the Bay. Pierwsza z nich, największa na świecie szklarnia, została wpisana do Księgi rekordów Guinnessa w 2015 r. We Flower Dome umieszczono 90 tys. roślin (ze stref umiarkowanych i subtropikalnych). Posadzono je na kilku poziomach, gdyż w hali o wysokości 38 m na różnych wysokościach panują różne temperatury. W Rainforest Dome skonstruowano górę ze spadającym z jej szczytu wodospadem (do czasu oddania do użytku Jewel Changi był to najwyższy sztuczny wodospad na świecie). Obsadzono ją roślinnością pochodzącą z górskich lasów deszczowych. W hali wytwarzane są sztuczne chmury. Całość wywołuje efekt „wow” i to nie tylko wśród wielbicieli ogrodnictwa. Na dodatek ani te gigantyczne szklarnie, ani całe Gardens by the Bay nie pobierają energii elektrycznej z miasta. 18 Supertrees, mierzących od 25 do 50 m, to bioelektrownie, które dzięki unikatowej technologii (w tym fotowoltaicznej oraz wykorzystującej inne zjawiska fizyczne) produkują i magazynują energię elektryczną, gromadzą i dystrybuują wodę deszczową, stanowią element komputerowo sterowanego systemu wentylacyjnego. Cowieczorny laserowy pokaz z Marina Bay Sands, iluminacja ogrodów oraz nocne spektakle światło i dźwięk, tańczące fontanny na wodach zatoki są zasilane zgromadzoną w ciągu dnia energią, której ilość zależy od pogody i stopnia nasłonecznienia. Dlatego też w programie wieczornego show Garden Rhapsody (odbywającego się dwa razy dziennie – o 19.45 i 20.45) znajduje się aktualnie aż 170 propozycji kulturalnych o różnym stopniu energochłonności. Tego nie da się opisać słowami! To trzeba zobaczyć, jeśli nie osobiście, to chociaż na licznych filmach dostępnych na platformie YouTube. Dość często słyszę takie komentarze od turystów podziwiających Garden Rhapsody w tak futurystycznych, a jednocześnie ekologicznych okolicznościach: Wow, to jest jakiś kosmos!

I właśnie taki efekt planował osiągnąć singapurski rząd. W grudniu 2012 r., podczas wielkiej ceremonii otwarcia Resorts World Sentosa premier kraju użył sformułowania, które weszło na stałe do obiegu publicznego, że decyzja o budowie dwóch integrated resorts Marina Bay Sands i Resorts World Sentosa była dla Singapuru czymś w rodzaju game changer, czyli zmieniła dotychczasowe zasady gry, wprowadziła nową jakość.

Może nieco mniej wizualną, ale równie fenomenalną część całego projektu stanowiła budowa Marina Barrage, wyjątkowej tamy, która ostatecznie odseparowała zatokę od oceanu i zamieniła ją w śródmiejskie słodkowodne jezioro o powierzchni 10 tys. ha – Marina Reservoir. Dla osób przyjeżdżających tutaj pierwszy raz to naturalny widok, zastany stan faktyczny. Z kolei dla tych, którzy już niegdyś byli w tym azjatyckim mieście-państwie, to coś niezwykłego. Wielu z nich pamięta przecież, że Singapur jeszcze nie tak dawno kończył się na nabrzeżu, na linii General Post Office (GPO) – The Fullerton Hotel Singapore, a teraz te obiekty stoją niemal w środku Central Area.

Jaka woda jest w zatoce: słodka czy słona? Zaledwie pięć lat temu (budowa Marina Barrage ruszyła w marcu 2005 r.) w tym miejscu był ocean… Przecież nie można go raczej zamienić w słodkowodne jezioro! Otóż w Singapurze jest to możliwe. Marina Bay Sands oraz Gardens by the Bay powstały na sztucznej wyspie o powierzchni 110 ha. Poza tym pozyskano dookoła kolejne 360 ha w kształcie litery Y i na tych dwóch ramionach obszarów wyrwanych oceanowi powstały lasy wieżowców (Suntec City, dzielnica Marina Bay, hotele), słynne sale koncertowe Fly-Eye, tor Formuły 1 i inne budowle. Lista inwestycji na terenie Marina Bay liczy aż 41 obiektów. Powstały tutaj też tereny zielone z parkami i 18-dołkowym polem golfowym (Marina Bay Golf Course), a wszystko to w ścisłym centrum miasta. Singapur (Singapore Island lub Mainland Singapore) to mała wyspa (zajmująca powierzchnię 710 km²), ale z kilkoma rzekami. Pięć z nich spływa do sztucznie utworzonej zatoki, zamkniętej i odciętej od oceanu przez tamę Marina Barrage, która odsala wodę i stanowi część ogromnego systemu irygacyjnego. Ten ostatni rozwiązał problem powodzi. Marina Bay stała się w ten sposób zbiornikiem wody pitnej i komunalnej, co uniezależniło kraj od dostaw z Malezji. Konstrukcja Marina Barrage kosztowała 3 mld SGD. Autorem pomysłu zamiany oceanu w słodkowodne jezioro był w 1987 r. Lee Kuan Yew, genialny strateg i wizjoner, ojciec założyciel Singapuru, o którym wspominałem już wcześniej.

Drugim elementem game changer było ukończenie Resorts World Sentosa. Postanowiono nie rozbudowywać ani nie ulepszać istniejącego parku, ale zbudować na Sentosie całkowicie nowy, wspaniały, największy na świecie i najwspanialszy park rozrywki, który rzuci świat na kolana i przyciągnie miliony turystów. Rzeczywistość przerosła najśmielsze oczekiwania. Nawet Singapurczycy, przyzwyczajeni do ultrawysokich standardów ich państwa, byli zachwyceni i bili rządowi brawa na stojąco. Lista tutejszych atrakcji liczy aż 81 pozycji. Do najwspanialszych z nich należą nowe podziemne kasyno oraz 14 5-gwiazdkowych resortów hotelowych (spośród których pięć centralnych to hotele tematyczne), Universal Studios Singapore, Marine Life Park z S.E.A. Aquarium i Adventure Cove Waterpark, The Maritime Experiential Museum, żaglowiec Royal Albatross, 2,5-kilometrowy ciąg cudownej plaży z piaskiem przywiezionym statkami z Indonezji i Australii oraz ponad 250 restauracji (kilka z nich już wkrótce otrzyma prestiżowe gwiazdki Michelina).

Równolegle z inwestycjami game changer trwała planowa rozbudowa portu lotniczego Changi. Od samego początku, od 1981 r., kiedy oddano do użytku Terminal 1, singapurskie lotnisko stanowiło obiekt międzynarodowych zachwytów. Po otwarciu Terminala 2 (w 1990 r.) i Terminala 3 (2008 r.) wielokrotnie było uznawane w słynnym rankingu Skytrax za najlepszy port lotniczy na świecie. Od 2013 r. dzierży ten zaszczytny tytuł bez przerwy i raczej go nie straci, gdyż w 2017 r. oddano do użytku całkowicie skomputeryzowany i zautomatyzowany, unikatowy Terminal 4.

Ale ostatecznym ciosem dla globalnej konkurencji okazało się otwarcie w 2019 r. Jewel Changi Airport (Jewel Changi), co przypieczętowało prymat singapurskiego lotniska. W zgodnej opinii światowych ekspertów coroczny ranking Skytrax nie ma już sensu, bo z góry wiadomo, kto zostanie zwycięzcą, albowiem Jewel to najprawdziwszy klejnot. Nie ma drugiego takiego portu lotniczego na naszym globie. Jewel Changi stanowi zjawisko architektoniczne, unikatową inwestycję. To taka sama wielka fantazja jak Gardens by the Bay. Została zresztą zrealizowana również przez słynnego izraelskiego architekta Moshe Safdiego, który stworzył w Singapurze m.in. integrated resort Marina Bay Sands i pocztówkowy gmach ArtScience Museum. Jewel Changi to kolejna wspaniała wizja planistyczna singapurskich władz. Po niesamowitym sukcesie Gardens by the Bay, które stały się symbolem Singapuru i które odwiedziło od otwarcia w 2012 r. już 60 mln osób, postanowiono stworzyć na wzór i podobieństwo tych ogrodów rozbudowany terminal lotniskowy. Był to zatem następny projekt mający powalić świat na kolana. Tak doszło do powstania niesamowitego lotniska w ogrodach botanicznych albo może raczej ogrodów botanicznych na lotnisku. Takie ekscentryczne pomysły mogą się rodzić tylko w Singapurze lub Dubaju. Jewel Changi w przeciągu pierwszych 6 miesięcy funkcjonowania odwiedziło 50 mln podróżnych, czym pobił wszelkie światowe rekordy. I nie ma się czemu dziwić, bo należy do projektów naprawdę unikatowych. To ogromny, 10-piętrowy subterminal obsługujący pasażerów z terminali 1, 2 i 3, którego główną część stanowi olbrzymia hala, gdzie wzorem Gardens by the Bay posadzono tysiące drzew, krzewów oraz kwiatów sprowadzonych z całego świata. Kaskadowa dżungla i ogrody, a pośrodku The Rain Vortex (HSBC Rain Vortex), czyli najwyższy na świecie, niezwykły sztuczny wodospad. Spada on w formie walca z dachu hali z wysokości 40 m do ogromnego akrylowego lejka, który przez kolejne 40 m w dół jest walcowatą kaskadą ze spiralnie kręcącą się wodą lejącą się po przeźroczystych ściankach, będących centralną częścią dekoracyjną gigantycznego centrum handlowego i gastronomicznego. Od 18.00 do 24.00 co godzinę odbywa się Light & Sound Show. Wodospad tańczy i śpiewa, tworzy rozmaite figury wodne i mgielne, a wszystko to wzbogaca nie tylko wielokolorowa iluminacja, ale też trójwymiarowy, holograficzny pokaz. Tego się nie da opisać słowami, to trzeba po prostu zobaczyć na żywo! Light & Sound Show i tutejszą dżunglę można podziwiać z dowolnego miejsca subterminalu lub z Canopy Bridge, mostu zawieszonego 23 m nad ziemią. Wspaniałe widoki zapewnia także panoramiczna kolejka pokonująca centralną część hali na trasie z T1 do T2 i T3 dostępna dla pasażerów w tranzycie, którzy nie przekroczyli granicy Singapuru. Jewel Changi zaprojektowano w ten sposób, aby zachęcić podróżnych do jak najdłuższych tranzytów, czyli całkowicie odwrotnie niż na pozostałych lotniskach świata. Poza tym wszystkie jego niezliczone atrakcje są dostępne od strony miasta. Dzięki temu kraj zyskał kolejną wielką atrakcję turystyczną i to nie tylko dla zagranicznych gości, ale i samych Singapurczyków, których przyciąga tutejsze wielkie centrum handlowo-gastronomiczno-rozrywkowe. Jak obliczyłem, aby przejść jedynie raz przez wszystkie poziomy, potrzeba ok. 10 godz. Jeśli będziemy chcieli skorzystać z licznych atrakcji, wówczas tydzień może nam nie wystarczyć, zwłaszcza że na Jewel Changi Airport otworzyło się kilka filii restauracji nagrodzonych gwiazdkami Michelina.

Turyści znajdą jednak łyżkę dziegciu w tej singapurskiej beczce miodu. Otóż od początku XXI stulecia Singapur zaczął pojawiać się w rankingach najdroższych miejsc na świecie, wraz z Hongkongiem, Monako, Tokio i Genewą figurował na górze tabel ze statystykami. Ponad 20 proc. społeczeństwa deklaruje dochody powyżej 1 mln SGD (ok. 2,88 mln złotych), więc poziom lokalnej konsumpcji jest wręcz niebywały, zwłaszcza w sektorach premium. To spowodowało, że azjatyckie miasto-państwo w różnych zestawieniach, zaczynając od oficjalnych wyliczeń ONZ, a kończąc na rozmaitych redakcyjnych opracowaniach, zaczęło już na stałe okupować jedną z pierwszych pozycji w rankingu najdroższych metropolii na naszym globie. Mam jednak pocieszenie dla turystów pragnących odwiedzić Singapur – ta łyżka dziegciu nie jest aż tak duża. Z ich punktu widzenia naprawdę wysokie ceny mają tylko hotele, droższe od tych w Nowym Jorku czy Tokio. Na szczęście działa wiele obiektów 1- i 2-gwiazdkowych, które są czyste, bezpieczne i kosztują poniżej 100 USD. Jak widać, można przenocować w Singapurze i za normalne pieniądze. Jedyny minus stanowi fakt, że na tego typu noclegi natrafimy w odleglejszych dzielnicach. Jeśli jednak wybierzemy hotel położony blisko stacji metra Mass Rapid Transit (MRT) lub Light Rail Transit (LRT), to i problem komunikacji nie będzie uciążliwy. Z kolei koszt pozostałych elementów pobytu turystycznego należy do niskich. Taksówki kosztują tyle samo co w Polsce. Komunikacja miejska jest wręcz fenomenalna. Gęsta sieć autobusowa i najlepsze metro świata zapewniają łatwe, szybkie, bezproblemowe i tanie poruszanie się po Singapurze.

Co do tutejszej gastronomii to doskonały temat na osobny artykuł. Jedzenie stanowi dla Singapurczyków prawdziwą religię i absolutny kulturowy priorytet w hierarchii potrzeb. Mieszkańcy tego azjatyckiego miasta-państwa nie stołują się w domach. Rzadko nawet herbatę czy kawę przygotowują we własnym mieszkaniu. Żywią się na zewnątrz. I nie jest to wyraz ich zamożności, ale wręcz przeciwnie. To już niemal historyczny styl jedzenia oraz wrodzona skłonność Singapurczyków do oszczędności – zarówno czasu, jak i pieniędzy. Kuchnie oczywiście są w mieszkaniach, ale wykorzystywane stosunkowo rzadko. Gotowanie w domu to fantazja i przywilej bogatszych. O wiele taniej, szybciej i wygodniej jest zjeść na mieście. W Singapurze wykształciła się specyficzna narodowa kultura gastronomiczna – hawker, czyli tradycja wspólnego spożywania posiłków na straganach i w lokalach na świeżym powietrzu, która w 2020 r. została wpisana na prestiżową Listę Reprezentatywną Niematerialnego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO.

W niemal równej odległości stąd leżą Chiny, Japonia, Korea, Rosja, Indie, Bliski Wschód, Afryka, a zupełnie blisko były Indochiny oraz kilkanaście tysięcy wysp Indonezji (wchodzących w skład największego na świecie Archipelagu Malajskiego), zamieszkałych przez ponad 1,3 tys. grup etnicznych. Ta swoista mozaika ludzka napływała masowo do Singapuru już od połowy XIX w., tworząc oprócz tygla narodów największy na świecie tygiel gastronomiczny. Porównywalne procesy zachodziły jeszcze tylko na pobliskiej wyspie Penang. Już od początków XX stulecia obecne były restauracje, bary, garkuchnie i uliczne budki serwujące każdy możliwy rodzaj etnicznej kuchni. Na dodatek kulinarne tradycje zaczęły się przenikać. Chińczycy gotowali swoje potrawy z malajskimi przyprawami i na odwrót. Kuchnia hinduska mieszała się z arabską, a ta z tajską… Powstał miks gastronomiczny, jaki nigdzie na świecie nie zaistniał na taką skalę.

Kwintesencją kultury hawker jest integracja wielokulturowego społeczeństwa i rozmaitych grup społecznych. Wszyscy udawali się na posiłek do hawker centre, gdzie zanikały wszelkie dzielące ich różnice. Ponieważ jedzenie dla Singapurczyków to niemal świętość, spędzali oni w tego typu miejscach znacznie więcej czasu, niż wymagałaby tego sama konsumpcja. Zwłaszcza wieczorami i w weekendy każde hawker centre przeobrażało się w punkt spotkań rodzinnych członków lokalnej społeczności, głównie emerytów.

Średnia długość życia Singapurczyków wynosi ponad 83 lata (według danych Światowej Organizacji Zdrowia opublikowanych w grudniu 2020 r.) i jest jedną z najwyższych na świecie (zaraz po Japończykach, Szwajcarach i Koreańczykach z Południa). Obecność seniorów naprawdę rzuca się tutaj w oczy. Bardzo często widać wielu staruszków całymi godzinami przesiadujących w hawker centres, które stały się dla nich i stołówkami, i świetlicami, i po prostu drugimi domami. Ceny są tu generalnie niższe niż w popularnych restauracjach w Polsce. Poza tym hawker centres oferują bogate menu. Na skutek procesów globalizacji i masowego napływu zagranicznych turystów i pracowników dostępne są w nich nie tylko azjatyckie dania, zresztą w dziesiątkach odmian i wariantów, ale również potrawy kuchni europejskich i innych. Jak więc widać, turystyczny pobyt w Singapurze wcale nie musi być zabójczy dla portfela.

Kilkakrotnie w mojej opowieści używałem sformułowania, że czegoś nie da się opisać… Nie wynikało ono bynajmniej z braku umiejętności opowiadania o świecie własnymi słowami, ale z wyjątkowości miejsc, o których wspominałem i które trudno porównać do czegokolwiek innego. Taki jest właśnie Singapur. Zmiany, które w nim zaszły w ciągu ostatnich dziesięcioleci, wręcz oszałamiają. Czasem aż trudno uwierzyć, że tak gigantyczne inwestycje i projekty tworzone z niebywałym rozmachem mogą zostać zrealizowane w takim tempie i w sposób, który wprawia w osłupienie i zapiera dech w piersiach. Singapur stanowi jeden z tych niezwykłych zakątków świata, które po prostu trzeba zobaczyć na własne oczy! To swoista mieszanka wielu kultur, miks smaków, zapachów i dźwięków, a wszystko w otoczeniu hipernowoczesnych budynków i rozwiązań unikatowych w skali światowej.