Rajmund Bakalarz

Jeszcze kilka lat temu często słyszałem, że najmłodszy i najmniejszy obszarowo, południowy sąsiad Polski – Słowacja – jest dla Polaków zupełnie nieznanym państwem. Mówili tak liczni, i to dość często. I było w tym twierdzeniu sporo prawdy, gdyż poznałem ludzi, którzy nie wiedzieli, że powstało nowe państwo. Byli tacy, którzy zastanawiali się nad tym, co ciekawego może znajdować się na „jakiejś Słowacji”. Byli też tacy, którzy wciąż jeździli „w czeskie Tatry”.

Słowacy, z którymi mam do czynienia od 1993 r., bardzo poważnie podchodzili do tego tematu. Bolała ich świadomość, że istnienie ich państwa nie dociera do świadomości polskich sąsiadów, że nawet jeśli dociera, to albo ich mylą ze Słoweńcami (zdarza się często i dzisiaj), albo uznają, że nie jest to kraj, który mógłby ich w jakikolwiek sposób zainteresować. Tak było, bo jestem pewien, że dzisiaj takich ludzi spotkamy zdecydowanie mniej. Polacy nie tylko zauważyli swojego sąsiada, ale też dostrzegli, jak wiele ma im do zaoferowania.

Ja traktuję Słowację niczym swój drugi dom. Chociaż wcale nie bywam w tym państwie tak często, jakbym chciał, choć nie mówię płynnie po słowacku i chociaż wciąż nie wszystko wiem o naszym sąsiedzie, to tuż po przekroczeniu południowej granicy nie czuję, że znalazłem się w obcym kraju. Wręcz przeciwnie – czuję się jak u siebie. Przestawiam się na język słowacki, na inną prędkość jazdy (Słowacy częściej od Polaków jeżdżą zgodnie z przepisami, bo spotkanie z tutejszą policją do najmilszych nie należy…), na inne pożywienie. Czuję się zatem odrobinę inaczej, a jednocześnie „u siebie”. Czasami odnoszę wrażenie, że byłem tu od zawsze, że niemal urodziłem się w tym kraju, dlatego postanowiłem bardzo skrótowo napisać o miejscach, które odwiedziłem, do których wracam i do których zobaczenia gorąco namawiam. Od dłuższego już czasu nie spotkałem człowieka, który by powiedział, że „na Słowacji nie ma nic ciekawego”, że „nie warto tam jechać”. Ktoś taki stwierdzałby po prostu nieprawdę. Słowacja jest w stanie zauroczyć każdego. Trzeba tylko spróbować, dać jej i sobie szansę. Istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że ktoś, kto chociaż raz trafi na Słowację, polubi ten kraj do tego stopnia, że będzie do niego wracał tak często, jak się da.

BIAŁE SZALEŃSTWO NA SŁOWACJI

Słowację można zwiedzać na wiele różnych sposobów. Każdy ma swój własny, wyszukuje więc takich miejsc i atrakcji, które go interesują. Dlatego też opiszę różne zakątki na Słowacji z uwzględnieniem rozmaitych priorytetów, jakie może mieć potencjalny zwiedzający. A zacząć muszę od miejsc, które ze Słowacją powinny się kojarzyć. Mam tu na myśli ośrodki, w których można uprawiać sporty zimowe. Dobrze wiadomo, że z polskimi stacjami dla narciarzy bywa pewien kłopot, polegający głównie na zbyt małej ich liczbie, a co za tym idzie, na problemie z ich przepustowością. Dlatego przejazd na drugą stronę Tatr okazuje się znakomitym rozwiązaniem. Słowacja, z racji ukształtowania terenu, postawiła na sporty zimowe – to kraj, w którym cieszą się one ogromną popularnością, ze szczególnym uwzględnieniem hokeja na lodzie. Ale miłośników nart także nie brakuje, zatem wybudowano szereg bardzo nowoczesnych ośrodków, w których fani białego szaleństwa mogą się wyszaleć do woli. Jestem pewien, że wiele z nich Polacy znają już bardzo dobrze, jak choćby Tatrzańską Łomnicę, stacje wokół Chopoka (2024 m n.p.m.) czy Szczyrbskie Jezioro (słow. Štrbské Pleso). To przecież nazwy kojarzone zapewne i przez takie osoby, które w życiu nie miały na nogach nart! A przecież działają jeszcze inne ośrodki, jak np. Donovaly czy Plejsy. Miejsc jest naprawdę dużo, większość bardzo dobrze przygotowana. W wielu z nich sezon narciarski potrafi trwać niemal przez jedną trzecią roku. Wokół nartostrad znajdziemy mnóstwo hoteli o bardzo różnym standardzie i cenach, chociaż – jak łatwo się domyślić – w sezonie ludzi jest od groma, a stawki za nocleg nie należą do zbyt łaskawych, zwłaszcza, gdy przyjdzie nam przeliczać euro na złotówki (nasi sąsiedzi posługują się europejską walutą od 2009 r.).

SŁOWACKA KUCHNIA

Kiedy zmęczony człowiek wraca do hotelu, potrzebuje zwykle dwóch rzeczy: dobrze zjeść, najlepiej coś gorącego, a potem wskoczyć do ciepłej wody. Pora zatem napisać parę słów na temat słowackiej kuchni, która od naszej aż tak bardzo się nie różni, aczkolwiek kilka potraw jest mniej popularnych niż u nas. Przykładowo zamiast naszego rosołu czy pomidorowej (oczywiście bywają) częściej trafimy na fasolową czy soczewicową (najlepsza robiona na kwaśno). Trzecią i prawdopodobnie najpopularniejszą zupę na Słowacji stanowi gulaszowa. Nie ukrywam, że to moja ulubiona. Uwielbiam klasyczny słowacki (węgierski) gulasz. Lubię zatem bardzo i gulaszową zupę, która tak na dobrą sprawę różni się od gulaszu gęstością… Wyjątkowa polewka (po słowacku zupa to polévka), która pojawia się w restauracjach, ale w wielu domach gości tylko raz w roku, to kapustnica. Zbliżona jest ona do naszego kapuśniaku i kwaśnicy, ale mimo wszystko inna. Wpływ na smak tej zupy ma inaczej kiszona kapusta i różne kiełbasy. Gorąca, mięsna, kwaskowa, zawiesista, z dodatkiem kromki dobrego chleba (z kminkiem) jest jedną z najlepszych potraw, jakie dostaniemy na Słowacji. Z drugich dań znajdziemy w menu zarówno schabowe (bravčovy rezeň), jak i piersi kurczaka (kuriacie prsia) w rozmaitych wersjach. Zazwyczaj mięsa podaje się z ziemniakami lub frytkami, za to raczej ciężko dostać na Słowacji kasze. Dość popularną potrawą, którą przywieźliśmy do naszego domu, jest vypražany syr, czyli ser w panierce. To bardzo dobry słowacki specjał, aczkolwiek za dużo go nie zjemy ze względu na tłustość sera. Jedna niewielka porcja, podawana zazwyczaj z frytkami i sosem tatarskim (tatarska omačka), to dzieło kulinarne, które zachwycić powinno wiele podniebień. Niestety trudno to danie zrobić w Polsce z uwagi na brak odpowiedniego sera. Próbowaliśmy z wieloma, ale każdy zbyt szybko się rozpuszczał. Cały urok tkwi w tym, że ser powinien zachować swoją konsystencję. Możemy również spotkać inną wersję tego dania. W serze robi się wówczas specjalną kieszonkę, do której wkłada się szynkę. To taka bardziej wypasiona wersja tego specjału…

Czasami wygłodniali klienci hoteli mogą spotkać w karcie śniadaniowej oryginalne nazwy bardzo prostych i znanych im dań. Chyba najbardziej osobliwą z nich stanowi hemendex. Jestem pewien, że wielu z nas, spotykając się po raz pierwszy z tym określeniem, wpadnie w konsternację. Natychmiast próbujemy się domyślić, cóż to za potrawa kryje się pod tą dziwną nazwą… Kiedy jednak zaczniemy rozkładać to słowo na czynniki pierwsze, szybko odgadniemy, że to zlepek trzech wyrazów: ham and eggs. I wszystko staje się jasne! Tak, to podsmażana szynka, na której smaży się jajka sadzone. A skoro jesteśmy przy sadzonych, muszę dodać, że takie jajko nazywa się czasem volské oko, co w tłumaczeniu oznacza „wole oko”.

Mówi się, że biedni chłopi słowaccy musieli stworzyć kuchnię prostą i tanią, która zapełni brzuchy na długo, dając odpowiednią energię do pracy. Dlatego też stworzyli danie, którego jestem wielkim miłośnikiem od pierwszego razu, gdy zostałem nim poczęstowany. To bryndzové halušky – jedno z najprostszych i najdoskonalszych dań, jakie jadłem i jadam nie tylko na Słowacji, ale także w domu. To kluseczki zrobione ze startych ziemniaków wymieszanych z mąką, ugotowane, podawane z bryndzą (owczym serem, niestety dość rzadko dostępnym w czystej postaci, częściej robionym z mieszanki mleka owcy i krowy), czasami wymieszaną ze śmietaną, okraszone słoniną i posypane świeżym zielonym szczypiorkiem. To prosta potrawa, ale tak dobra, że kto jej raz spróbuje, zakocha się w niej bez reszty! No, może trochę przesadziłem, bo zapewne ciężkostrawność tego dania, wygląd szarych klusek i specyficzny zapach bryndzy nie każdemu przypadną do gustu. Ja tę potrawę uwielbiam i mogę ją jeść niemal każdego dnia. Zresztą, gdy przebywam na Słowacji, tak właśnie robię. Muszę wspomnieć o jeszcze jednym podobnym daniu, którym jest strapačka, czyli te same kluski, tylko z dodatkiem pokrojonej na drobno kapusty. Na samą myśl o tych przysmakach zaczyna mnie ssać w brzuchu!

SŁOWACKIE NAPOJE I TRUNKI

A czym popić halušky? Oczywiście piwem! Słowacja ma kilka znanych, cenionych browarów, aczkolwiek i w tym kraju spora ich część weszła w skład dużych korporacji, co zazwyczaj wpływa na jakość złocistego trunku. Na szczęście wciąż możemy trafić na dobre piwo. Napój ten dostępny jest niemal wszędzie. Do tego bywają miejsca, gdzie spróbujemy go z nalewaka za całkiem rozsądną cenę. Kto nie lubi piwa, powinien spróbować napoju, który ma tyluż zwolenników, co przeciwników. Mam na myślę Kofolę – specyficzną odmianę coli, produkowaną od lat 60. XX w. na Słowacji i w Czechach. Napój jest gazowany, o ciemnym kolorze (jak cola), ale o lekko piernikowym posmaku. Właśnie ten specyficzny smak decyduje o wyjątkowości Kofoli. Nie pijam napojów gazowanych, tak ze względów zdrowotnych, jak i z faktu, że są bardzo słodkie. A Kofola taka nie jest. Od razu muszę dodać, że napój butelkowany różni się znacznie ilością gazu, ale też smakiem od wersji čapovanej, czyli podawanej z nalewaka. Tak, Kofolę możemy kupić nalewaną dokładnie tak samo jak piwo. I to jest prawdziwe niebo w gębie. Chociaż wiem, że to niezbyt zdrowe, nie powstrzymuje mnie to przed wypiciem kufla tego napoju przed snem. Kofolę w butelkach bez trudu da się zamówić również w Polsce, a słyszałem też, że podobno w Warszawie są miejsca, gdzie bywa čapovana, ale nie miałem jeszcze okazji tego sprawdzić.

Na zakończenie tej krótkiej informacji o piciu i jedzeniu muszę wyprowadzić z błędu osoby, które być może wciąż jeszcze łączą Słowaków z Czechami, uznając, że obydwa narody niczym się nie różnią. Otóż różnią się i to pod wieloma względami. A jedna z odrębności to właśnie preferencje w spożywaniu napojów alkoholowych. Otóż wspomniane przeze mnie piwo jest trunkiem bardzo chętnie pitym przez Słowaków, ale to nie nim, a winem Słowacja stoi. I nie ma się czemu dziwić, bowiem warunki naturalne tego państwa już od wieków pozwalają na tworzenie jednych z najlepszych win Europy. Bardzo często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że różne węgrzyny wyrabiane były właśnie na słowackiej ziemi, która przez zdecydowaną część swojej egzystencji wchodziła w skład Węgier. Górne Węgry, jak określano obszar zamieszkany w większości przez Słowaków, należały do Królestwa Węgier, a zatem i szlachetne trunki tworzone na terytorium obecnej Słowacji uważano za wina węgierskie. Do dzisiaj trudno jest przebić się słowackim wytwórcom do świadomości i gardeł miłośników napoju Bachusa. A wielka to szkoda, bo tutejsze winnice dostarczają wyjątkowych win, które spokojnie konkurują o najwyższe laury z tymi pochodzącymi z innych części Europy. Na Słowacji uprawia się te najbardziej znane szczepy winorośli, ale są też wyjątkowe, jak frankovka modrá (blaufränkisch), irsai oliver czy ostatnie odkrycie – tramin červený (gewürztraminer, korzenny traminer). Wbrew nazwie wino to jest białe, o niepowtarzalnym aromacie i delikatnym letnim smaku. Jeśli ktoś trafi na Słowację pod koniec września, znajdzie tabliczki kierujące do winiarni, gdzie można skosztować burčiaka. To bardzo młode wino, sok bardziej niż szlachetny trunek, słodziutkie, o oryginalnym posmaku (fermentacja!). Pije się je jak napój owocowy, ale trzeba uważać z ilością, bo potrafi też nieźle zakręcić w głowie.

KĄPIELE W TERMACH

Rozpisałem się o jedzeniu, bo uwielbiam jeść, ale pora przejść do następnej czynności, na jaką ma chęć człowiek zmęczony spacerem lub jazdą na nartach. To wspomniana przeze mnie kąpiel. I nie mam tu na myśli umycia się w hotelowej łazience, ale korzystanie z dobrodziejstw term, w których można odpocząć po trudach dnia codziennego. To bardzo popularna forma rozrywki i wypoczynku na Słowacji, która przyciąga nie tylko Słowaków, ale także licznych gości z zagranicy, w tym oczywiście Polaków. Ośrodków termalnych działa tutaj sporo, większość z nich jest bardzo dobrze przygotowana i rozbudowana. Dostaniemy więc w nich dokładnie to, czego nam do szczęścia potrzeba, a zatem komfortowe miejsce do spania, dobre jedzenie i dodatkowe atrakcje w postaci zabiegów spa, masaży, saun itd. Te najbardziej znane i popularne ośrodki znajdują się w Oravicach (jednych z najchętniej odwiedzanych przez Polaków z powodu bliskości od granicy), Popradzie, Pieszczanach (słow. Piešťany), Bojnicach (tu turystów przyciąga również bajkowy zamek), ale też w Patincach, Liptowie, Turčianskich Teplicach czy Dunajskej Stredzie. Działa ich naprawdę całkiem sporo, a zatem jeśli tylko pozwalają nam na to czas i pieniądze, warto się do nich wybrać, bo kąpiel w gorącej (często o temperaturze ponad 30°C), brązowej wodzie (z racji minerałów), w czasie gdy na głowę pada deszcz lub śnieg, jest sytuacją wyjątkową, na długo zapisującą się w pamięci. Ja wciąż mam ten widok przed oczami.

SŁOWACKI RAJ DLA PIECHURÓW

Nie wszyscy lubią spędzać czas w basenie lub wylegiwać się na leżaku. Zamiast kąpieli albo leżenia wolą chodzenie. Ja należę do tych drugich. W basenach dzień wytrzymam, ale nie dam rady przesiedzieć dwóch dni w wodzie. Zdecydowanie wolę chodzić. I dla takich właśnie niespokojnych dusz Słowacja jest stworzona. Jeśli tylko mamy sprawne nogi, to u naszych południowych sąsiadów możemy urządzać piesze wędrówki niemal każdego dnia, a i tak jeszcze sporo zostanie do zobaczenia. Słowacja to prawdziwy raj dla miłośników gór. Znajdziemy tu szlaki zarówno dla mniej wprawnych piechurów, jak i takich, od których wymaga się już pewnego przygotowania – kondycyjnego oraz technicznego. Chodzić oczywiście można latem i zimą, aczkolwiek w przypadku zagrożenia dość często wiele tras jest zamykanych. To dobra cecha Słowaków, którzy wolą zachowywać ostrożność, niż później walczyć z zimnem i śniegiem podczas ratowania turystów, ryzykując przy tym własnym życiem. Pomijam już fakt, że takie akcje ratownicze sporo kosztują, i to nie tylko ratowników, ale też uratowanych…

Wspomniałem, że Słowacja to raj dla górskich piechurów, bo też najbardziej popularne miejsce i co się z tym wiąże, najbardziej oblegane niemal o każdej porze roku, nazywa się Słowackim Rajem. To określenie pojawiło się dość dawno, bo już w 1921 r., a oznacza część Rudaw Słowackich wchodzących w skład Karpat Zachodnich. Jako ciekawostkę muszę podać, że nazwa ta pojawiła się w czasopiśmie Krásy Slovenska. Jest to najstarszy z magazynów poświęconych pięknu Słowacji, ukazujący się od 1921 r. i wciąż wydawany. Kiedyś czytałem go wybiórczo, teraz prenumeruję! Wracając do Słowackiego Raju, muszę dodać, że jest to nadzwyczajny region pod niemal każdym względem. To niezmiernie urokliwe i melancholijne miejsce. Niesamowite widoki, liczne wodospady, wkomponowane w góry ruiny (m.in. klasztoru kartuzów z końca XIII w.) skomasowane na tym krasowym płaskowyżu są po prostu wyjątkowe. Oczywiście liczba odwiedzających w znacznym stopniu wpływa na odbiór tego miejsca, powoduje, że trudniej się je podziwia i kontempluje. Tutejsze trasy wymagają też pewnego doświadczenia i zdrowych kolan, bowiem na szlakach znajduje się sporo kładek, schodów i drabin. Najcięższe warunki panują oczywiście po deszczu, bo robi się wówczas ślisko, a zatem o skręcenie kostki nie jest trudno.

Dla miłośników wyższych gór Słowacja także stanowi prawdziwy raj. Wszak ma ona na swoim terytorium najwyższe w naszym regionie pasmo górskie, czyli Tatry. To tutaj leży najwyższy tatrzański szczyt – Gerlach (2655 m n.p.m.) – i to od strony Słowacji można wejść na najwyżej położony punkt Polski, czyli północno-zachodni wierzchołek Rysów (2499 m n.p.m.). Nie muszę zapewne przypominać, że wejście na te dwie góry oraz wiele innych wymaga odpowiedniego przygotowania. Niestety, obserwując wszystko, co teraz się dzieje, prawdziwi miłośnicy Tatr zapewne dość często ostro wyrażają pod nosami swoje opinie na temat braku rozsądku wielu turystów. Wyruszają oni w góry bez odpowiedniego przygotowania i doświadczenia. Ich buta i bezmyślność powodują, że każdego roku ginie w Tatrach bardzo wiele osób. Wiadomo, że nieszczęścia zawsze mogą się zdarzyć (do końca życia zapamiętam lecącą na mnie lawinę kamieni), najgorsze jest jednak to, że coraz częściej wypadki to wynik ludzkiej bezmyślności. Na kilka szczytów można dostać się kolejką, co w sumie również stanowi całkiem interesujące doświadczenie. Górą, która cieszy się chyba największą popularnością na Słowacji, jest Łomnica (2633 m n.p.m.). Dostaniemy się na nią koleją linową z Tatrzańskiej Łomnicy. Oczywiście w takim miejscu trzeba się liczyć z dużą liczbą chętnych do podziwiania górskich szczytów.

Poza Tatrami możemy korzystać też z licznych szlaków Małej (1709 m n.p.m.) i Wielkiej Fatry (1596 m n.p.m.) oraz wielu innych pasm. Ja całkiem niedawno zdobyłem Zwoleń (słow. Zvolen – 1402 m n.p.m.). Trasa na terenie Wielkiej Fatry dała mi się we znaki od samego początku, bo należało najpierw wdrapać się na szczyt stoku narciarskiego. Z każdym kolejnym krokiem nogi odmawiały posłuszeństwa, a oddech stawał się coraz krótszy. Najgorsze jednak było to, że po dojściu do końca wzniesienia, za którym – miałem nadzieję – będzie spokojniej, ukazywała się kolejna górka, a potem następna… To solidny trening, który jest znakomitym testem dla potencjalnych górołazów. Po dotarciu na szczyt trasy zjazdowej rozpoczyna się łagodny szlak. Dotarłem nim bez większych problemów na najwyższy wierzchołek Zwolenia. Po drodze musiałem się wiele razy zatrzymywać, aby podziwiać niesamowite widoki okolicznych szczytów. Dlatego warto się zmęczyć, bo dzięki temu dostrzeżemy więcej, a na pewno mocniej odczujemy piękno słowackich gór. Panorama roztaczająca się ze Zwolenia także jest niezwykła, bowiem możemy się tu obrócić niemal o 360°. Wspomnienia z tej wyprawy wiążą się niestety również z zejściem ze szczytu. Wybór tego samego szlaku okazał się niezbyt dobry dla moich kolan… Udało mi się jednak dotrzeć na dół i do dziś twierdzę, że warto było podjąć to wyzwanie, bo widoków, jakie miałem okazję zobaczyć, nikt mi nie odbierze.

BRATYSŁAWSKA DEWIŃSKA KOBYŁA

Zamiast wysokich gór można wybrać coś mniejszego. Osoby, które trafią do stolicy Słowacji, zachęcam nie tylko do odbycia spaceru po centrum miasta, lecz także do wyruszenia na jego obrzeża, np. do wejścia na najwyższy punkt Bratysławy – Dewińską Kobyłę (słow. Devínska Kobyla – 514 m n.p.m.). To szczególne miejsce. Ten najwyższy szczyt słowackiej stolicy (dojeżdża się na pętlę, skąd zaczyna się szlak) jeszcze wcale nie tak dawno temu obsadzało wojsko – to tutaj zamontowane były radary i wyrzutnie rakiet (dzisiaj wciąż straszą ruiny różnych budynków). Z góry rozciąga się jednak przecudny widok. Teraz znajduje się tu również taras widokowy, z którego widać Bratysławę, wszystkie okoliczne miejscowości słowackie i austriackie (w tym pozostałości zamku Hainburg), ale przede wszystkim potężne ruiny zamku dominujące nad Dunajem, do którego wlewa się w tym miejscu rzeka Morawa. To Devín (słow. hrad Devín), który obok bratysławskiego zamku jest chyba najczęściej wykorzystywanym symbolem Słowacji. I nie tyle sam hrad, ile jego pewna część zwana Wieżą Dziewiczą. Badania potwierdzają, że byli tutaj Rzymianie, Węgrzy, Chorwaci, a w początkach XI w. zamek (wraz z całą tzw. Bramą Morawską) należał przez chwilę do… Bolesława Chrobrego (967–1025). Wielkie zamczysko najbardziej ucierpiało w epoce napoleońskiej. W czasach komunistycznych jego część była zamknięta dla zwiedzających (granica z Austrią przebiega tuż obok), ale dzisiaj niektórzy spędzają w tym miejscu nawet cały dzień! A wracając do Bratysławy, można po drodze kupić np. wino porzeczkowe…

PODRÓŻ DO WNĘTRZA ZIEMI

Jeśli ktoś nie lubi wspinać się, być może lubi schodzić, np. w głąb ziemi. Otóż Słowacja i dla grotołazów ma wiele do zaoferowania. Wszyscy miłośnicy stalaktytów, stalagmitów i stalagnatów znajdą tutaj taką liczbę jaskiń, że ich zapotrzebowanie na spacery w ziemskie czeluści powinno być w pełni zaspokojone. Pięknych grot jest dużo, większość z nich chętnie gości turystów. Różnią się długością tras, rodzajem oraz dostępem, bowiem do wielu trzeba dotrzeć pieszo, często pokonując szlaki o sporym nachyleniu. Ale warto się zmobilizować, gdyż wrażenia są niesamowite. Każda z jaskiń, bez względu, gdzie się znajduje i w jaki sposób powstała, stanowi wyjątkową, wartą zobaczenia atrakcję. Byłem w kilku z nich i zachęcam do ich odwiedzenia. Najdłuższa i chyba najbardziej popularna to Domica. Jest to jaskinia krasowa, która liczy sobie ponad 5,3 km i łączy się z innymi, tworząc blisko 25-kilometrowy słowacko-węgierski system (Baradla). Domica zachwyca jaskiniowymi pejzażami. Warto mieć jednak świadomość, że wciąż jest miejscem życia kilkunastu gatunków nietoperzy. Warto zajrzeć do Demianowskiej Jaskini Wolności znajdującej się w Niżnych Tatrach w Dolinie Demianowskiej, z tzw. Wielkim Domem i liczącym sobie 52 m Wielkim Jeziorem. Z kolei w Tatrach Wysokich polecam zejść do Jaskini Bielskiej (słow. Belianska jaskyňa), której zwiedzanie zapoczątkowano już pod koniec XIX w. (wcześniej penetrowali ją poszukiwacze skarbów). Osobom nie lubiącym się przemęczać, a jednocześnie pragnącym zobaczyć coś ciekawego, mogę z czystym sumieniem zarekomendować Jaskinię Jasowską. Miałem w niej okazję być zaledwie przed trzema miesiącami. Dlaczego akurat tę? Otóż znajduje się niedaleko Koszyc, można do niej dojechać niemal pod samo wejście, a do tego trasa jest dość krótka, więc trudno się zmęczyć. Widoki za to powalają. W kilku miejscach można się nawet poczuć niczym w olbrzymich gotyckich katedrach – rozmiar i oryginalność nacieków jest w stanie wywołać u każdego zwiedzającego bardzo różne skojarzenia. Muszę dodać, że w jaskini odkryto ślady zwierząt, a żyje w niej aż 19 gatunków nietoperzy! Nie da się ich raczej dostrzec, ale o ich obecności świadczą wskazywane przez przewodniczkę ogromne ilości odchodów… Z jaskiń lodowych warto wspomnieć o Demianowskiej i Dobszyńskiej. W tej drugiej także byłem całkiem niedawno. Niestety, żeby do niej wejść, trzeba się trochę pomęczyć, ale za to potem czekają na nas wyjątkowe widoki. Co ciekawe, jaskinia służyła przez lata jako miejsce do jazdy na łyżwach… Wreszcie jedną z najbardziej oryginalnych jest Ochtyńska Jaskinia Aragonitowa (słow. Ochtinská aragonitová jaskyňa) znajdująca się na południowych stokach Rudaw Słowackich. Swoją wyjątkowość zawdzięcza aragonitowym naciekom, które tworzą niepowtarzalne kompozycje.

„SLOW TRAVEL”

Słowacka ziemia oferuje nam bardzo wiele. Zachęcam do podróżowania po tym kraju różnymi środkami lokomocji, bo dzięki temu jesteśmy w stanie zauroczyć się naturą, pośród której pojawiają się mniejsze i większe, a wszystkie urokliwe, wsie i miasteczka. Czasami natrafimy na nie wtopione w zielone zbocza gór, innym razem przycupnięte w dolinach, a niekiedy wyrastające nagle między lasami. Zachwyca mnie ta łączność ludzi z przyrodą, broniąca się jeszcze przed nastawioną na zysk i komercję cywilizacją. Znajdziemy takich miejsc jeszcze sporo w Polsce, jest ich też dużo na Słowacji. Dobrze podróżować przez ten kraj samochodem, bo dzięki obowiązkowemu zwalnianiu w zabudowanych terenach mamy szansę przyjrzeć się miasteczkom, dostrzec różnice w architekturze, np. związanej z wyznawaną religią (na wschodzie jest dość wielu wyznawców Kościoła greckokatolickiego), zatrzymać w jakiejś niewielkiej knajpce, żeby napić się czegoś albo zjeść utopenca („topielca”). Nazwa może nie jest zachęcająca, a i sama potrawa do najwykwintniejszych nie należy, zapewne też nie każdemu będzie smakować, ale ja uwielbiam to danie. Utopence to parówki z drobnymi kawałkami słoninki (špekáčkami), które są „utopione” w octowej marynacie z cebulą. Może to nie wygląda wykwintnie i nie poraża smakiem, ale wędlina w chłodnej i kwaskowej zalewie sprawdza się znakomicie w gorące letnie dni. To potrawa popularna również w Czechach. W Polsce nie udało mi się kupić takiej specyficznej parówkowej, zatem z braku oryginału robię sobie na lato utopence z naszych klasycznych grubych parówek. Może nie są tak twarde jak oryginalne, ale dzięki marynacie smakują podobnie. I co najważniejsze, doskonale chłodzą! Inną popularną potrawę – zarówno w Czechach, jak i na Słowacji – stanowi nakládaný hermelín, czyli ser pleśniowy marynowany w oleju z dodatkiem przypraw. Jak dobra to potrawa zapewne nie muszę nikogo przekonywać!

SŁOWACKIE MIASTA

Pisząc o Słowacji, nie sposób zapomnieć o miastach, bowiem każde z nich zasługuje na uwagę – może się pochwalić czymś oryginalnym, czymś, co nas zaintryguje. Rozmiar tego artykułu nie pozwala mi na wymienienie wszystkich interesujących, nadmienię zatem o Lewoczy (słow. Levoča) z jej wspaniałym renesansowym Ratuszem z połowy XVI stulecia i Bazyliką św. Jakuba, w której znajduje się przecudny, najwyższy na świecie gotycki ołtarz autorstwa Mistrza Pawła z Lewoczy. Wspomnę też o Bańskiej Szczawnicy (słow. Banská Štiavnica) z jej niezwykle romantycznymi budynkami miejskimi (Kammerhof), zamkami (starym i nowym), Wieżą Kołatkową (Klopačką) i kalwarią. A przecież warto zajrzeć także do Nitry, Martina, Trnawy, Bańskiej Bystrzycy, Bardejowa! Nie mogę w tym miejscu wymienić wszystkich, skupię się zatem na dwóch największych. Zachęcam, żeby do nich pojechać i spędzić w nich chociaż dwa dni, bo nawet jeśli jesteśmy w stanie „oblecieć” wszystkie najważniejsze zabytki określonego miasta w jeden dzień, to jednak do tego, aby poczuć jego atmosferę, należy w nim zostać chociaż na noc.

SŁOWACKA STOLICA

Zacznę od stołecznej Bratysławy. To miasto, w którym zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Poznałem w nim kilku wspaniałych ludzi, z którymi utrzymuję w miarę regularny kontakt. Do Bratysławy jeżdżę tak często, jak tylko pozwala mi czas. To miasto ze zwartą zabudową Starego Miasta, dlatego też zwiedza się je bardzo szybko. Równie prędko wbija się jednak w głowę i serce, przez co ciężko się z nim rozstaje. Chociaż znam je wydawałoby się na wylot, to i tak za każdym razem odkrywam w nim jakieś nowe, tajemnicze miejsce. Pamiętam, że podczas pierwszego pobytu w stolicy Słowacji rzuciłem się w wir zwiedzania i z wywieszonym językiem ruszyłem ku najważniejszym pamiątkom przeszłości. Dzisiaj wracam do tych miejsc już na spokojnie, cieszę się ich widokiem i każdą chwilą spędzoną w ich pobliżu. Interesujących, wartych zobaczenia obiektów w słowackiej stolicy jest całkiem sporo. Ja najbardziej lubię Academię Istropolitana (Universitas Istropolitana) – budynek przy ulicy Ventúrskej, w którym w XV w. funkcjonowała najstarsza wyższa szkoła na terytorium obecnej Słowacji, założona przez króla Węgier Macieja Korwina (1443–1490). Polecam odwiedzić również wyjątkowy eklektyczny gmach Teatru Narodowego (Slovenské národné divadlo), powstały w drugiej połowie XIX stulecia. Zawsze wchodzę też do wtopionej w miejską zabudowę Katedry św. Marcina (Dóm svätého Martina), niezwykle interesującej budowli, której początki sięgają przełomu XIII i XIV w. Osobom, które pierwszy raz przyjadą do Preszburga, jak często w Polsce nazywano słowacką stolicę (po niemiecku Pressburg, po węgiersku Pozsony), spieszę donieść, że w tej świątyni koronowano przez 300 lat węgierskich królów, w tym znaną z historii Polski cesarzową Marię Teresę (1717–1780). Jestem pewien, że każdy turysta goszczący w tym miejscu zauważy, że tuż obok kościoła biegnie dwupasmówka, która wręcz sięga katedry i przecina na pół Stare Miasto. To „wspaniały” pomysł władz komunistycznych. W ten sposób pozbyły się one sporej części zniszczonej, starej zabudowy miasta, w tym mieszczącej się pod zamkiem dzielnicy żydowskiej. Droga ta prowadzi bezpośrednio na most, na którego pylonie znajduje się słynne bratysławskie UFO. Zachęcam, aby wjechać tu na górę i przy szklance złocistego napoju podziwiać stąd panoramę stolicy Słowacji. Po drugiej stronie Dunaju leży dzielnica Petržalka, która jeszcze pod koniec lat 90. XX w. przerażała surowością betonowych blokowisk, a dzisiaj, m.in. dzięki zieleni i pomalowaniu wieżowców, wygląda zdecydowanie lepiej. Na Starym Mieście koniecznie trzeba przejść pod jedyną ocalałą bramą miejską, czyli Bramą Michalską (słow. Michalská braná), oraz zobaczyć intrygujący budynek starego gotyckiego ratusza. Spacerując po historycznym centrum Bratysławy, od czasu do czasu przed naszymi oczami pojawia się budowla, do której należy się wdrapać. Mam oczywiście na myśli Zamek Bratysławski (słow. Bratislavský hrad). Prawdopodobnie na zamkowym wzgórzu pierwsze warowne budynki powstały już w starożytności (przy okazji wspomnę, że warto udać się do dzielnicy Rusovce, aby zobaczyć Gerulatę, czyli pozostałości rzymskiego obozu wojskowego!). Najstarszy kamienny zamek powstał prawdopodobnie w X w., ale później był wielokrotnie przebudowywany, nie oszczędziły go też pożary. Na szczęście odbudowano go w latach 50. XX w., dzięki czemu pięknie góruje nad miastem, a w jego wnętrzach mieści się muzeum. Jak ktoś ma zdrowe nogi, może przespacerować się w stronę Eurovei, czyli ku wielkiemu centrum handlowemu, położonemu nieopodal Dunaju. Po drodze można spojrzeć na siedzibę prezydenta Słowacji (obecnie funkcję tę pełni od 2019 r. Zuzana Čaputová), na budynek Uniwersytetu Komeńskiego albo zaskoczyć oczy niebieskim kolorem secesyjnego Kościoła św. Elżbiety Węgierskiej, ufundowanego przez samego cesarza Franciszka Józefa I (1830–1916). W okolicach Eurovei, przy pomniku generała Milana Rastislava Štefánika (słowackiego żołnierza i polityka, który zginął w maju 1919 r. w drodze z Włoch do Bratysławy – poświęcone mu mauzoleum znajduje się na wzgórzu Bradlo na Pogórzu Myjawskim), można podejść nad sam brzeg Dunaju. Wieczorem warto wrócić w to miejsce, żeby pójść do nowej siedziby Słowackiego Teatru Narodowego. Wymieniłem tutaj jedynie kilka miejsc, które polecam zobaczyć, ale zapewniam, że jest ich znacznie więcej.

CUDNE KOSZYCE

Drugim największym miastem Słowacji są 230-tysięczne Koszyce, które leżą na wschodzie kraju. Zawsze chciałem je zobaczyć, ale udało mi się to dopiero w tym roku. W Koszycach wznosi się największy kościół na Słowacji – Katedra św. Elżbiety. Usytuowana w samym środku miasta świątynia stanowi jego największą ozdobę, symbol i wspaniały punkt widokowy. Budowana od końca XIV aż do początku XVI stulecia zachwyca swoją smukłością, wielkością, wyjątkowością, bogatymi gotyckimi portalami i oczywiście wnętrzem. To budowla widoczna niemal z każdego miejsca, pojawia się nagle pomiędzy murami budynków i zachwyca z dosłownie każdej strony. Nie da się od niej właściwie odwrócić oczu, a jeśli nawet próbowałem to zrobić, i tak po chwili kierowały się w jej kierunku, przyciągane jakimś tajemniczym magnesem… Poza katedrą warto zobaczyć inne budowle tego cudnego miasta, jak np. wolno stojącą katedralną dzwonnicę (Urbanova veža), Kaplicę św. Michała, średniowieczne miejskie więzienie (Miklušova väznica) mieszczące obecnie bardzo ciekawe muzeum dotyczące historii Koszyc, domek turecki Franciszka II Rakoczego, gmach Teatru Państwowego (słow. Štátne divadlo Košice). Jeśli mamy trochę czasu, warto przespacerować się po Starym Mieście wieczorową porą, oświetlone budynki tworzą wtedy wyjątkową atmosferę. Możemy usiąść przy fontannie, usytuowanej między katedrą a siedzibą teatru, żeby popatrzeć na wzbijającą się wodę. Należy zajrzeć do Muzeum Wschodniosłowackiego (słow. Východoslovenské muzeum), aby zobaczyć m.in. słynny słowacki skarb, czyli przebogatą kolekcję monet, których łączna waga wynosi ok. 11 kg! Znajdziemy tu wiele niezwykłej urody złotych pieniążków, głównie węgierskich i niderlandzkich, ale także polskich, m.in. z czasów panowania Zygmunta III Wazy, Jana Kazimierza czy Władysława IV. Wszystkie monety wraz ze wspaniałym złotym łańcuchem znajdowały się w specjalnej XVII-wiecznej misie, znalezionej w sierpniu 1935 r. w budynku Dyrekcji Finansowej w Koszycach. To wystawa nie tylko dla pasjonatów numizmatyki, ale dla każdego. Wspomniałem o polskich pieniążkach, należy zatem przypomnieć, że to właśnie w tym mieście król Węgier i Polski Ludwik Węgierski (1326–1382) za możliwość uzyskania tronu przez jego córkę Jadwigę (1373/1374–1399) udzielił polskim szlachcicom specjalnych przywilejów (tzw. przywilej koszycki, nadany we wrześniu 1374 r.). Jadąc do Koszyc (węg. Kassa), chciałem przede wszystkim nasiąknąć ich atmosferą. W mieście tym urodził się, żył i tworzył jeden z moich ulubionych węgierskich pisarzy Sándor Márai (1900–1989). Dodam, że udało mi się odwiedzić poświęcone mu muzeum, mieszczące się w jego rodzinnym domu przy ulicy Mäsiarskej.

MALOWNICZE SŁOWACKIE ZAMKI

Na zakończenie tego subiektywnego miniprzewodnika po Słowacji muszę napisać choć trochę o zamkach. A tych u naszych południowych sąsiadów jest bardzo dużo, zachowanych zarówno w całości, jak i w formie ruin. Wspomniałem już o dwóch, ale koniecznie trzeba zobaczyć ogromne założenie zamkowe na Spiszu, czyli Spišský hrad, związany z historią Polski Zamek Lubowelski (słow. Ľubovniansky hrad), zamek w Trenczynie, Zamek Czerwony Kamień, pozostałości zamku w Čachticach (miejscu pobytu i śmierci w sierpniu 1614 r. słynnej węgierskiej arystokratki, siostrzenicy króla polskiego Stefana Batorego – Elżbiety Batory), bajkowy, romantyczny zamek w Bojnicach i wiele, wiele innych. Ale najbardziej zachęcam do odwiedzenia warowni, która wywołuje we mnie najwięcej emocji, a do tego wznosi się bardzo blisko Polski. To Zamek Orawski (Oravský hrad), niezmiernie malowniczo wkomponowany w skałę. Mijam go niemal zawsze, gdy jadę na Słowację, i za każdym razem mam ochotę, żeby kolejny raz zboczyć z trasy…

Słowacja to mój drugi dom. Mam nadzieję, że dzięki temu artykułowi zachęcę chociaż kilka osób do odwiedzenia tego kraju. Kto wie, może kiedyś spotkamy się gdzieś na trasie, w jakiejś słowackiej knajpce lub podczas wspinania się do kolejnych zamkowych ruin…