ARKADIUSZ WINIATORSKI

www.stonesontravel.com

« Zapierające dech w piersiach tajemnicze inkaskie ruiny na szczytach majestatycznych gór, mięciutka wełna alpak i czapki uszatki – dotychczas przede wszystkim z tym kojarzyło mi się Peru. Kiedy przy wjeździe do tego południowoamerykańskiego państwa podszedłem do sympatycznego celnika po wbicie pieczątki do paszportu, nie wiedziałem jeszcze, że tak naprawdę daje mi on klucz do wspaniałego skarbu, który jest pełen mało znanych turystycznych perełek, bez wątpienia wartych podziwu. ».

Oryginalne rękodzieło z trzciny totora oferowane turystom przez Indian z plemienia uru (uros)

Nie spodziewałem się, że Peru to kraj tak zróżnicowany – oprócz imponujących Andów są tu również rozległa puszcza tropikalna, malownicze wybrzeże Pacyfiku i pustynne krajobrazy rodem z Sahary. Nie podejrzewałem też, że tutejsza kuchnia stanie się jedną z moich ulubionych na świecie. Na liście ukochanych przeze mnie miejsc specjalnie, i trochę przekornie, nie umieszczam słynnego Machu Picchu, czyli w języku keczua Starego Szczytu. Wszystko po to, aby pokazać, że Peru to coś znacznie więcej.

To położone w zachodniej części Ameryki Południowej państwo ze stolicą w 9-milionowej Limie, której historyczne centrum wpisano w 1988 r. na prestiżową Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO, stanowi trzeci co do wielkości kraj na kontynencie po Brazylii i Argentynie, zajmujący powierzchnię prawie 1,3 mln km², i czwarty pod względem ludności (wyprzedza go jeszcze Kolumbia) ze swoimi blisko 33 mln mieszkańców. Peru można podzielić na trzy krainy geograficzne: costa (wybrzeże), sierra (góry) i selva (wilgotny las równikowy w dorzeczu Amazonki).

PŁYWAJĄCE PAŃSTEWKA

Za pierwszy cel obieram Lago Titicaca – najwyżej położone żeglowne i zarazem największe jezioro wysokogórskie na świecie (mające powierzchnię ok. 8,5 tys. km²). Otoczone górami spokojne lustro turkusowoniebieskiej wody znajduje się na wysokości 3812 m n.p.m. Mnie przyciągnęły tutaj sztuczne wysepki w całości wybudowane z trzciny totora, które od setek lat zamieszkują Indianie z plemienia Uru (Uros). Spośród grupki stojących w porcie naganiaczy wyłuskuję jednego. Za równowartość 10 złotych przewiezie mnie on łodzią na jedną z nich.

Wyspy, których grubość podłoża wynosi aż 4 m, przycumowane są do dna jeziora za pomocą palików i usypanych kamieni, dzięki czemu nie odpływają w głąb akwenu. Kiedy jednak stawiam na jednej z nich pierwsze kroki, czuję, jak grunt niebezpiecznie ugina się pod moimi stopami. To znak, że niższe warstwy trzciny zdążyły już przegnić i czas położyć nowe. Z jednoizbowych domów wychodzą kobiety ubrane w kolorowe spódnice i nieodłączny melonik. Na mniej więcej 80 wyspach, każdej o średnicy jakichś 20 m, żyje blisko 1,2 tys. Indian. Reszta członków grupy etnicznej Uru – ok. 4 tys. osób – mieszka i pracuje na lądzie (w Peru i Boliwii). Rodzinę na wyspach odwiedzają w czasie wolnym. Źródłem utrzymania jest tu rybołówstwo oraz sprzedawane turystom rękodzieło. Po obejrzeniu samodzielnie wykonanych kobierców, krajek i czapeczek oraz kupnie małej makiety wyspy z trzciny przesiadam się na równie trzcinową łódź (balsa de totora). Za sterem siedzi jej właściciel, dziarski José, który opowiada mi o żmudnym, bo trwającym sześć miesięcy procesie budowy tej dwupiętrowej jednostki. Wspólnie płyniemy przyjrzeć się reszcie archipelagu.

Każda z wysepek przypomina minipaństwo, którym zarządza jeden z jej mieszkańców, wybierany na przywódcę na rok. A co, jeśli komuś nie układa się życie na danej wyspie, nie czuje się akceptowany? – pytam. Taka osoba, a najczęściej jej rodzina, chwyta za piłę i… przepiłowuje wyspę na dwie części. Następnie mniejsza z nich odpływa kawałek i przez to staje się samodzielnym miasteczkiem – rozwiewa moje wątpliwości sternik. Jedynie na centralną wyspę nikt nie odważy się podnieść piły. To na niej znajdują się centrum kulturalne, kościół ewangelików oraz szkoła, a także restauracja, sklep z pamiątkami oraz turystyczne bungalowy. Tuż obok nas przepływa nagle mniejsza łódź, na której wiosłuje chłopak, na moje oko mniej więcej 12-letni. Wokół niego dostrzegam gromadkę innych malców. To normalne, że starsze dzieci podwożą młodsze do szkoły – wyjaśnia José. Czasem za sterami siada sama nauczycielka – dodaje.

Na dachach niektórych domów dostrzegam panele słoneczne. Widocznie mimo tego, że mieszkańcy starają się zachować tradycyjny tryb życia, to na środek jeziora Titicaca razem z wiatrem od brzegu dociera także cywilizacja. Z jednej strony jest bezpieczniej – butle gazowe zastąpiły ogniska i pozwoliły ograniczyć liczbę pożarów wybuchających na łatwopalnych wyspach. Pojawiły się jednak nowe zagrożenia. Kolejne generacje zmieniają się. Chcą studiować i pracować na stałym lądzie – mówi ze smutkiem sternik. Być może zabraknie młodych, aby kłaść kolejne warstwy trzciny na naszych pływających wyspach – dopowiada.

Schodkowe tarasy w okolicach kanionu Colca

KONDORA CIEŃ

Colca, w zależności od źródeł, na jakie natrafimy, uznawany jest za najgłębszy lub drugi albo nawet trzeci pod tym względem kanion na świecie (po Yarlung Tsangpo w Chinach i Cotahuasi w Peru). Rozciąga się on na północny zachód od miasta Arequipa. To z tego punktu rozpoczynam swoją wyprawę. Rejsowym autobusem mknę przez surowy, pustynny krajobraz bezludnego Altiplano – rozległego płaskowyżu śródgórskiego obejmującego znaczną część peruwiańskiej ziemi. Z okien przyglądam się wikuniom andyjskim. Te roślinożerne ssaki są protoplastami alpaki. Z ich wełny robione były niegdyś ubrania, które zakładali inkascy arystokraci. Dzisiaj to naturalne włókno uznawane jest za jedno z najdroższych na świecie. Tuż przed dotarciem na miejsce, na przełęczy Patapampa, postanawiam odetchnąć rześkim, wysokogórskim powietrzem. Szybko orientuję się, że nie ma go tu za dużo – znajduję się w końcu na wysokości 4910 m n.p.m. Nie brakuje za to oszałamiających widoków na ośnieżone pięcio- i sześciotysięczne wulkany. Wśród nich jest Ampato – święta góra Inków (6288 m n.p.m.). U jej stóp bierze swój początek rzeka, która biegnie dnem kanionu Colca.

Aby móc podziwiać go w całej okazałości, wystarczy zjechać z przełęczy. Ciągnie się on przez blisko 130 km, a jego ściany wznoszą się na wysokość od 3,2 do niemal 4,2 tys. m. Oznacza to, że jest on mniej więcej dwukrotnie głębszy od słynnego Wielkiego Kanionu Kolorado w stanie Arizona w USA. Pierwszy raz obserwuję Kolkę w miejscowości Chivay, podziwiając jednocześnie rozciągające się wokół liczące setki lat preinkaskie tarasy uprawne. Na wieść o tym, że jestem Polakiem, rozentuzjazmowani sprzedawcy pokazują mi tabliczkę z nazwą ulicy: Avenida Polonia (aleja Polska). To właśnie nasi rodacy mieli potężny wkład w proces eksploracji kanionu, gdyż w maju i czerwcu 1981 r. jako pierwsi przepłynęli wcześniej niezdobytą rzekę, dokonując czegoś pozornie niemożliwego. Podczas kajakowo-pontonowego spływu nadali kilka nazw wcześniej bezimiennym punktom. Znalazły się wśród nich Wodospady Jana Pawła II, Kanion Polaków czy Kanion Czekoladowy.

Na miłośników turystyki aktywnej czeka tutaj mnóstwo atrakcji, takich jak: kolarstwo górskie, trekking, kajakarstwo, rafting czy paralotniarstwo. Warto odwiedzić niektóre z odizolowanych osad po północnej stronie rzeki Colca, które wyróżniają się ozdobnymi kościołami, sennymi głównymi placami oraz wyrobami rolniczymi i rzemieślniczymi. Ja jednak wybieram relaks w gorących źródłach La Caldera (Kocioł), malowniczo położonych na zboczu kanionu. Leżę w ciepłej wodzie, sączę lokalnego drinka colca sour na bazie peruwiańskiego alkoholu pisco i wypatruję króla tej krainy – kondora wielkiego (olbrzymiego), nazywanego w Ameryce Południowej andyjskim (cóndor andino, cóndor de los Andes). Jest to największy ptak na świecie – jego wysokość może dochodzić do 140 cm, a rozpiętość skrzydeł nawet do 3,3 m. Widzę go dopiero następnego ranka, gdy o świcie wyruszam na punkt widokowy Cruz del Condor (Krzyż Kondora, 3287 m n.p.m.). Dolina pod moimi nogami rozlewa się tak głęboko, że aż mam zawroty głowy, a nade mną kołują wielkie kondory, wzbijające się z wdziękiem w ciepłe powietrze…

W miejscowości Cabanaconde zaczynam marzyć, żeby tak jak one dostojnie szybować i za nic mieć odległości. To właśnie w niej stawiam pierwsze kroki na szlaku, który z wysokości blisko 3,3 tys. m n.p.m. sprowadzić mnie ma do podnóża kanionu na poziomie 1850 m. Schodzę piaszczystą ścieżką, której nachylenie czasami sięga 60°, co w połączeniu z usypującymi się kamykami, podnoszącym się pyłem i operującym słońcem czyni zejście nie lada wyczynem. Jednak po raz kolejny wspaniałe widoki rekompensują zmęczenie. Księżycowy krajobraz połączony z niską roślinnością oraz kaktusami tworzy bajkowe kształty. Po tym wyczerpującym marszu znajduję wytchnienie w malowniczo położonym na dnie sielankowym Sangalle, a konkretnie w cieniu wysmukłych palm obrastających tę niewielką oazę wyrosłą w zakolu rzeki Colca. Daję odpocząć zmęczonym mięśniom w kolejnych gorących źródłach, z których podziwiać można wznoszące się wysoko ściany kanionu. Decyduję się spędzić noc w jednej z trzcinowych chatek. Wolę nie zaprzątać swoich myśli tym, że jutro czeka mnie mozolna wspinaczka tą samą trasą.

Cusco, co zostało zapisane w Konstytucji Politycznej Peru z 1993 r., jest historyczną stolicą kraju

PĘPEK ŚWIATA

Cusco (Cuzco) jest jakby zamrożone w czasie. Brukowane ulice i dachy z gliny, ludzie w ludowych strojach sprzedający owoce i warzywa oraz rękodzieło artystyczne, na głównym placu (Plaza de Armas) taniec ku czci boga Słońca – Inti. Spacerując tu, na chwilę zapominam, że wciąż jestem w XXI w. i nie przeniosłem się do przeszłości. Przechadzam się nierównymi i krętymi kamiennymi schodami, obserwuję, jak kilkusetletnie barokowe kościoły katolickie ocierają się o rozpadające się bloki skalne inkaskiego muru, a kolonialne rezydencje prezentują wykwintne prekolumbijskie artefakty. Fuzję kultury Inków i Europejczyków najlepiej pokazuje przedstawienie Ostatniej Wieczerzy w tutejszej Katedrze Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny (Catedral Basílica de la Virgen de la Asunción). Na obrazie należącego do tzw. szkoły kuskańskiej peruwiańskiego malarza Marcosa Zapaty (ok. 1710–1773) Jezus i jego uczniowie zamiast chleba i wina spożywają tradycyjną dla tego regionu… świnkę morską (kawię domową).

To właśnie w Cusco po raz pierwszy próbuję tej słynnej potrawy. I o ile ona sama nie przypada mi do gustu, to zakochuję się w całej reszcie peruwiańskich specjałów. Ta kuchnia fusion, będąca mieszanką tradycji europejskich, indiańskich i azjatyckich, awansuje na jedną z moich ulubionych na świecie. Nie spodziewałem się, że będzie aż tak aromatyczna, zróżnicowana i oryginalna. Z jednej strony kusi ceviche (cebiche), sałatka z owocami morza, a z drugiej nęcą anticuchos, czyli szaszłyki z wołowych serc doprawione czosnkiem, kminkiem i papryką jagodową, podawane z kolbą kukurydzy i ziemniakami. Obecność tych ostatnich w niemal każdym daniu nie powinna dziwić, bo peruwiańska ziemia rodzi aż ponad 6,4 tys. odmian tej rośliny. Jako miłośnik jej smacznych bulw pędowych nie mogłem odmówić sobie prekolumbijskiej causy, czyli potrawy składającej się z warstw tłuczonego ziemniaka z limonką i papryczką chili przełożonych sałatką z tuńczyka lub kurczaka. Zapachami przyciągają też restauracje serwujące soczyste mięso alpak.

Spaceruję po San Blas, położonej na wzgórzu dzielnicy wąskich, malowniczych uliczek i białych domów z niebieskimi okiennicami, która jest artystycznym sercem miasta. Znajdują się tutaj liczne pracownie plastyczne i warsztaty tkackie, w których zatapiam się w miękkiej i ciepłej wełnie alpak i wikuni. Samo Cusco leży na średniej wysokości mniej więcej 3,4 tys. m n.p.m., ale ja wspinam się jeszcze wyżej – do ruin fortecy Sacsayhuamán (3,7 tys. m n.p.m.). Wijące się zygzakami wielopoziomowe kamienne mury przypominające ostre zęby, przy budowie których pracowało 20 tys. ludzi przez ok. 50 lat, są przykładem kunsztu inkaskiej architektury. Zbudowano je z kamieni o nieregularnych kształtach ważących nawet 130 t i mierzących do 9 m wysokości. Nie wykorzystano do tego żadnej zaprawy, lecz skały dopasowano do tego stopnia doskonale, że niemożliwym jest włożenie pomiędzy nie ostrza noża.

Myśl o nadzwyczajnych zdolnościach dawnych Inków nie opuszcza mnie także w miasteczku Maras, oddalonym o 40 km na zachód od Cusco. Na stromym zboczu do dzisiaj działają pochodzące z czasów przedhiszpańskich zbiorniki solankowe, które zasilane są przez słoną wodę wypływającą z głębi gór. Przede mną rozciąga się widok na jakieś 3 tys. z nich. Kontrast pomiędzy czerwonawą glebą a bielą osadzającej się soli czyni ten krajobraz rodem z innej planety. Nieporuszona powierzchnia zebranej w zbiornikach solanki zamienia je w rozrzucone po wzgórzu lustra odbijające skrzące się słońce. To ono odpowiedzialne jest za odparowywanie zebranego roztworu, pozostawiając na dnie pokłady różowej soli.

Jeszcze więcej kolorów czeka na mnie na górze Vinicunca (Winikunka), nie bez przyczyny nazywanej Tęczową (Montaña Arcoíris) albo Górą Siedmiu Kolorów (Montaña de Siete Colores). Ci ze słabszą kondycją ruszają na wyprawę w siodle, ja decyduję się na trekking na jej szczyt. Mijam tradycyjne chaty pasterskie ze stadami koni i pasące się przy strumieniach niewzruszone naszą obecnością alpaki. Ach, jak wiele bym dał, aby mieć wydolność ich płuc, wszak cel naszej wspinaczki znajduje się na wysokości 5,2 tys. m n.p.m. Po dotarciu do niego wiem już, że każdy krok był wart widoku rozpościerającego się przed moimi szeroko otwartymi oczami. Panorama tęczowych zboczy jest wręcz zdumiewająca. Całość wydaje się wyjęta spod pędzla znakomitego malarza.

Przepiękny andyjski Park Narodowy Huascarán

KU NIEBU

Jako miłośnik gór nie cierpię w Peru na deficyt możliwości. Łańcuch Andów, przecinający kraj z północy na południe, to pasmo tysiąca i jednego westchnięcia. Przedzierając się przez gęstą sieć szlaków, na każdym kroku wzdychać można nie tylko z powodu rozciągających się wspaniałych widoków, ale i ze zmęczenia, bo odkrywanie ich tajemnic kosztuje sporo energii. Jednak magia, którą w sobie kryją, warta jest każdej przelanej kropli potu.

Z dziesiątek możliwości decyduję się na podniebny spacer w głąb Białej Kordyliery (Cordillera Blanca), największego na świecie wiecznie zaśnieżonego tropikalnego pasma górskiego z 17 wierzchołkami przekraczającymi wysokość 6 tys. m n.p.m., ponad 500 jeziorami i 722 lodowcami. Za bazę wypadową wybieram miasteczko Yungay, niedaleko Parku Narodowego Huascarán (Parque Nacional Huascarán), utworzonego w 1975 r., który wziął swoją nazwę od najwyższego szczytu kraju liczącego 6768 m n.p.m. Patrzę na jego pokryte śniegiem wierzchołki, z wolna żując liście koki, które skutecznie eliminują pierwsze objawy choroby wysokościowej. Aby przyzwyczaić organizm, wypuszczam się na wędrówkę nad brzegi względnie nisko położonych bajkowych lagun. Wiekowym busikiem wolno wspinam się jedną z dwóch tras prowadzących przez Paso Portachuelo na drugą stronę kordyliery. Asfalt kończy się kilkaset metrów za miastem, a dalej czekają już tylko śliska szutrowa droga oraz niezliczone zakręty pokonywane przy znikomej widoczności. Na szczęście zapierające dech w piersiach krajobrazy rozpościerające się za szybą skutecznie sprawiają, że szybko zapominam o niebezpieczeństwach czyhających podczas jazdy.

Na tych, którzy zdecydują się tutaj zapuścić, czeka aż blisko 50 szczytów o wysokości powyżej 5,5 tys. m n.p.m. Oczy ślizgają się po krystalicznie czystych rzekach, zatrzymując się na tworzących się na nich kaskadach i bijących prosto ze skał wodospadach. Wysiadam przy lagunach Llanganuco, czyli dwóch połączonych ze sobą jeziorach (Chinancocha i Orconcocha) ściśniętych w wąskim wąwozie (Quebrada de Llanganuco). Ich nieziemski, turkusowy kolor mocno hipnotyzuje, lecz ruszam dalej górskim szlakiem. Po dwóch godzinach wspinaczki staję twarzą w twarz z niedużą laguną, której oficjalna nazwa może, choć niesłusznie, odstraszać. Znajdująca się na wysokości ponad 4,6 tys. m n.p.m. Laguna 69, okolona koroną ośnieżonych szczytów, stanowi miejsce na wskroś niezwykłe! Surowe piękno krajobrazu wprost onieśmiela, a woda, o niezmiernie intensywnym kolorze, do której wpada kilka wodospadów, aż zaprasza do orzeźwiającej kąpieli.

Przyszedł również czas na słynny szlak Santa Cruz, który w wielu rankingach uznawany jest za jeden z najbardziej spektakularnych na świecie. Czterodniowy trekking zaczynam z plecakiem obciążonym namiotem, jedzeniem oraz kuchenką, powoli pnąc się w górę. Za sobą zostawiam ostatnie wsie wraz z przyklejonymi do nich polami uprawnymi oraz przyjemną zieleń doliny. Wkraczam w krainę ostrych traw i nagich skał. Na tle błękitnego nieba wyraźnie odcinają się ośnieżone szczyty gór, które z powodu krystalicznie czystego powietrza wydają się być na wyciągnięcie ręki. Jeden z nich, Artesonraju (6025 m n.p.m.), kojarzę z czołówki amerykańskiej wytwórni filmowej Paramount, gdzie widnieje w otoczeniu 22 gwiazd. Swoim prawie doskonałym kształtem wzrok przyciąga nieco niższy Alpamayo (5947 m n.p.m.). Tę niemalże idealną lodową górę niemiecki magazyn Alpinismus ogłosił w 1966 r. „najpiękniejszą na świecie”. W końcu docieram do Punta Union, najwyższego punktu mojego trekkingu i szeroko otwieram usta – zarówno z zadyszki, bo znajduję się na wysokości 4750 m n.p.m., jak i zachwytu. Z jednej strony widok rozciąga się na spektakularną dolinę, z drugiej – na ośnieżone i groźne szczyty.

RYSUNKI GIGANTÓW

W okolice 50-tysięcznego miasta Nasca (Nazca) przyciągają mnie tajemnicze wzory pokrywające rozciągającą się wokół równinę. Na powierzchni ok. 450 km² doliczono się blisko tysiąca linii prostych i mniej więcej 300 figur geometrycznych (np. kwadratów, trójkątów, spirali i trapezów), zwierzęcych, a nawet ludzkich. Skoro świt jadę na lotnisko i w jednej z licznych agencji kupuję lot, aby z powietrza podziwiać te niezwykłe wytwory rąk ludzkich, wpisane w 1994 r. na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Już po kilku minutach od oderwania się od ziemi naszym oczom ukazuje się plątanina linii oraz kształtów. Przelatujemy nad wielorybem o długości 27 m. Potem jest małpa rozciągnięta na przestrzeni 93 m, pająk sięgający 47 m, drzewo liczące 70 m czy wreszcie koliber dochodzący do 93 m i kondor andyjski osiągający wysokość 134 m. Zostały one wykonane przez Indian Nasca (Nazca) najprawdopodobniej pomiędzy 500 r. p.n.e. a 500 r. n.e. To klimat tego obszaru, zaliczany do najbardziej suchych na świecie, sprawił, że linie zachowały się do dzisiaj. Rysowanie ich na płaskowyżu jest zresztą możliwe do dziś. Sprawdzam to tuż po wylądowaniu. Ledwo ruszam nogą, usuwając czarne skały oraz pył, a moim oczom ukazuje się gładkie, jasne podłoże.

Do dziś nie wiadomo, dlaczego te naziemne rysunki powstały. Peruwiański archeolog Toribio Mejía Xesspe (1896–1983), który odkrył je w 1927 r., przypadkowo przelatując nad tym terenem prywatnym samolotem, wziął je początkowo za kanały nawadniające. Inni naukowcy dopatrują się w nich linearnych szlaków handlowych, bieżni, na których odbywały się zawody sportowe, ozdób, które miały za zadanie cieszyć oczy bogów, kalendarzy czy wzorów określających pory siewu i zbiorów. Wielu turystów wierzy w koncepcję szwajcarskiego pisarza i publicysty Ericha von Dänikena. Uważa on, że linie i rysunki naziemne były lądowiskiem dla przybyszów z kosmosu.

Podczas lotu powrotnego moją uwagę przykuwa Cerro Blanco, czyli jedna z najwyższych piaszczystych wydm na świecie, której wierzchołek sięga 2078 m n.p.m. Decyduję, że koniecznie muszę na nią wejść! Robię to wkrótce po wylądowaniu – na szczycie jestem po trzech godzinach wspinaczki. Rozciągający się z niego widok na majaczący na horyzoncie Ocean Spokojny, odległe sinofioletowe wzgórza i wąwozy oraz rozlewającą się w dole dolinę Nasca (Nazca) całkowicie odejmuje mi mowę. Czuję się jak w hollywoodzkim filmie o Saharze. Surowy, niczym niezmącony krajobraz napawa ciszą i spokojem. Poza tym nadaje się idealnie dla miłośników sandboardingu! Podczas zjazdu na desce po piasku (od podstawy do szczytu Cerro Blanco jest aż 1176 m) można osiągnąć prędkość 65 km/godz., a pokonanie całego stromego zbocza zajmuje zaledwie 4 minuty.

Postanawiam spróbować swoich sił także na nieco mniejszych, choć równie spektakularnych wydmach okalających oazę Huacachina. Pośród piasku tętni tu życiem malownicze wybrzeże laguny otoczonej palmami, hotelami i restauracjami z muzyką na żywo. To obecnie sztuczne jezioro przypomina miejsce ze snu, scenerię filmu czy prawdziwy miraż rodem z Sahary. Na stałe mieszka tutaj ok. 100 osób. Huacachina przyciągała kiedyś, od mniej więcej lat 60. XX w., zamożnych Peruwiańczyków swoimi (podobno) leczniczymi wodami. Dzisiaj stanowi magnes dla wielbicieli relaksu i… przygód. Z lampką wina z pobliskiej winiarni z miasta Ica obserwuję grupki turystów pokonujących ponad 100-metrowe wydmy jeepami i quadami. Nagle zza piaszczystych szczytów wyłania się wężyk jeźdźców na koniach. Wygląda niczym afrykańska karawana. Czuję się, jakbym przeniósł się na Saharę.

BRAMA AMAZONII

Iquitos jest ponad 400-tysięczną metropolią wydartą z zielonej połaci amazońskiego lasu deszczowego w północno-wschodniej części Peru. To największe na świecie miasto, do którego nie prowadzą drogi kołowe czy kolejowe łączące je z resztą kraju (wyjątek stanowi jedynie długa autostrada – Ruta Departamental LO-103 – biegnąca do Nauty na południu i San Antonio del Estrecho na północy). Najłatwiej i najszybciej dostać się do niego samolotem, lecz ja decyduję się na kilkudniowy rejs łodzią. Odpływam z 70-tysięcznego miasta Yurimaguas (u zbiegu Huallagi, Shanusi i Paranapury), w którym kończy się wygodna asfaltowa droga. Jej funkcję przejmuje odtąd szlak rzeczny. Kupuję bilet na łódź za ok. 60 złotych i niczym Jonasz wchodzę w głąb mojej metalowej ryby. Podobnie jak praktycznie wszyscy rozwieszam swój hamak na pokładzie. To na nim przyjdzie spędzić mi najbliższe trzy dni.

Po wypłynięciu z Yurimaguas, przy akompaniamencie syren okrętowych, zaczyna się nasz rejs mającą długość 1,6 tys. km rzeką Marañón, która w pewnym momencie, łącząc się z Ukajali, tworzy już Amazonkę. Ta wije się jak wąż, nie dając wytchnienia sternikowi. Krajobraz zmienia się bardzo powoli przez całe godziny, serwując nam widok potężnej ściany lasu deszczowego. Wśród wierzchołków drzew harcują małpy. Dobowy rytm wyznacza dzwonek, który zapowiada kolejne posiłki. Z letargu, w który powoli wpadam, wyrywa mnie coś, czego dawno nie widziałem – światła miasta. Dopływamy do Iquitos.

Gorące powietrze i duchota wydają się przenikać ubrania i włosy aż po same końce. Nie mogę nadziwić się, jak zupełnie odmienny od tego wysokogórskiego, poznanego przeze mnie na południu kraju, panuje tu klimat. Zatrzymuję jedną z licznych kolorowych riksz i wzbijając tumany kurzu, jadę do centrum stolicy peruwiańskiego regionu Loreto. Jej gwałtowny rozwój był wynikiem boomu kauczukowego z przełomu XIX i XX stulecia (tzw. fiebre del caucho). Iquitos stało się wówczas ważnym ośrodkiem eksportu tego surowca i jednym z najbogatszych miast na całym kontynencie. Choć czasy dawnej świetności ma już dawno za sobą, to wciąż widzę jej ślady. Wiozący mnie Rodolfo pokazuje wzniesione w secesyjnym stylu rezydencję Casa Cohen i historyczny Hotel Palace z 1912 r. (Ex Hotel Palace), pierwszy prawdziwie luksusowy hotel w Peru. Wizytówką naszego miasta jest Casa de Fierro. Wiesz, że ten budynek zaprojektował podobno sam Gustave Eiffel? – chwali się Rodolfo, pokazując dom stojący na rogu głównego placu (Plaza de Armas). Wykonany w całości ze stali został zaprojektowany na potrzeby wystawy światowej w Paryżu w 1889 r. W rzeczywistości jego twórcą jest architekt Joseph Danly. Części budynku przepłynęły Atlantyk i Amazonkę, po czym stworzono z nich pierwszy dom z prefabrykatów, jaki stanął w Ameryce (w 1890 r.).

Żegnam się z moim rikszarzem przed punktem informacji turystycznej, w którym otrzymuję cały pakiet wskazówek, jak spędzić interesująco czas w okolicy. Na tych, którzy chcą zaznać nieco luksusu, czekają statki meandrujące po Amazonce oferujące usługi na miarę 5-gwiazdkowych hoteli. Z kolei tym podróżnikom, którzy pragną stanąć twarzą w twarz z dziewiczym lasem deszczowym, lokalne agencje turystyczne oferują wiele trekkingów, przepraw przez niezmiernie długie mosty wiszące i wizyty w indiańskich wioskach. Utworzony w 2004 r. pobliski Rezerwat Narodowy Allpahuayo Mishana (Reserva Nacional Allpahuayo Mishana – RNAM) stanowi idealne miejsce dla miłośników przyrody. Jego białe piaski i podmokłe lasy nad rzeką Nanay są domem dla ok. 145 gatunków ssaków, 475 gatunków ptaków oraz 83 gatunków płazów i 120 gatunków gadów. Potężnym magnesem dla wielu turystów jest możliwość odkrycia skrywanych przez miejscowych szamanów mistycznych tajemnic, szczególnie tych związanych z ayahuaską. To halucynogenny napar pochodzący z korzenia amazońskiej winorośli, który, spożywany podczas specjalnych ceremonii, pozwala zobaczyć swoją przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.

Po zaczerpnięciu ciekawych informacji idę buszować po targowisku w dzielnicy Belén (Mercado de Belén), tym razem z myślą o zaspokojeniu głodu fizycznego. Kupić na nim można niemal wszystko, co chodzi, pełza, pływa, skacze i fruwa w promieniu kilkuset kilometrów od miasta. Stoły uginają się pod krokodylami, żółwiami, ślimakami, małpami czy papugami. W jednej z nadbrzeżnych restauracji zajadam się larwami chrząszcza suri (chontacuro) i tzw. juanami, czyli wiązką przyprawionego kurkumą ryżu z kurczakiem i jajkiem oraz oliwkami owiniętą w liście kalatei, ostrzeszynu (bijao). Patrzę na wolno płynące wody Amazonki i czuję, że mój głód poznawania fascynujących perełek Peru tak naprawdę dopiero rośnie…