MARCIN WESOŁY

                                                                                                             FOT. MARCIN WESOŁY

<< Tajlandia to kraj uśmiechniętych ludzi. My sami wkrótce po zawitaniu w jego gościnne progi zaczniemy odwzajemniać ten uśmiech zupełnie naturalnie i szczerze. Wszechobecna atmosfera spokoju oddziałuje na przybyszy już od pierwszych chwil i powoli zaczyna ich zmieniać. Turystom poprawia się nastrój i przestają myśleć o codziennych problemach. To prawdziwa magia Tajlandii. >>

Wydaje się, że tutaj łatwiej jest wypocząć, niż gdziekolwiek indziej na świecie. Dotyczy to również pozornie zabieganego Bangkoku, w którym także można odnaleźć swój azyl, oazę wytchnienia. Dzieje się tak zapewne za sprawą niezmiernie pogodnych i serdecznych Tajów. Już sam gest tajskiego powitania zwanego wai (dłonie złączone jak do modlitwy na wysokości piersi) promieniuje ciepłem i radością, których chcielibyśmy cały czas doświadczać. Mieszkańcy Tajlandii sprawiają wrażenie silnych jakimś im tylko znanym wewnętrznym spokojem. W tym miejscu nietrudno odzyskać równowagę psychiczną, tak potrzebną w pełnej stresów Europie.

 

Można zaryzykować twierdzenie, że Tajlandia przypada do gustu każdemu. Jednocześnie dzięki temu, że ciągle dostarcza coraz to nowych wrażeń, pozwala poszerzyć horyzonty. Na tle kraju szczególnie wyróżnia się jego kosmopolityczna stolica – jedyna taka metropolia na świecie…

 

Miasto wrażeń

Gwarny i nowoczesny Bangkok wrzuca obcokrajowców od razu na głęboką wodę. Nie racjonuje doznań, nie dawkuje bodźców, ale od pierwszej chwili każe doświadczać niesłychanej azjatyckiej mnogości zapachów, obrazów i dźwięków – mieszanki tradycji ze współczesnością. Jednocześnie nie pozwala przyjezdnemu zagubić się w miejskim chaosie. Jak każda metropolia na świecie, niezależnie od wielkości i umiejscowienia na globie, żyje jednak własnym rytmem.

Miejscowi chętnie opuszczają zatłoczoną, parną, wiecznie ruchliwą stolicę i wyjeżdżają gdzieś na północ kraju, np. do Chiang Mai, aby uciec od zgiełku i odpocząć w innym klimacie. Natomiast turyści krążą po bangkockich ulicach z fascynacją w oczach. Jedynie kurczowe trzymanie się wcześniej ustalonego planu zwiedzania ratuje przed pozostaniem w tajskiej metropolii dłużej niż się zamierzało. Bangkok perfekcyjnie opanował sztukę wabienia i techniki oddziaływania na każdy ludzki zmysł zarówno za dnia, jak i w nocy. Tradycyjne pojęcie cyklu dobowego chyba tutaj nie obowiązuje, a miasto wydaje się nigdy nie zasypiać. Co ciekawe, o świcie wygląda zupełnie świeżo i z energią wita kolejny poranek. Tajowie zmierzają na bazary obłożone owocami i warzywami. Buddyjscy mnisi w szafranowych szatach wyruszają po datki. Kierowcy kolorowych tuk-tuków (trójkołowych motorowych riksz) włączają się do gęstniejącego ruchu, lawirując między busami i taksówkami. Niezliczeni uliczni sprzedawcy specjałów tajskiej kuchni zajmują swoje stałe posterunki. W powietrzu zaczyna się unosić smakowity aromat, któremu nie sposób się oprzeć, i zaraz pojawia się mnóstwo klientów. Mówi się, że Tajowie spędzają czas między posiłkami na… jedzeniu. Koniecznie należy wziąć z nich przykład i skosztować som tam (sałatki z zielonej papai), tom yam kung (zupy krewetkowej na bazie mleka kokosowego z dodatkiem trawy cytrynowej) oraz szczególnie pad tai (podsmażanego cienkiego makaronu ryżowego z kiełkami soi, siekanymi jarzynami, jajkiem, tofu i malutkimi suszonymi krewetkami, przyprawianego papryczkami chili, orzeszkami ziemnymi, cukrem i sokiem z limonki) i na deser khao niao mamuang (mango z kleistym ryżem). Trzeba jednak pamiętać, że wszystkie dania bywają bardzo ostre, i jeśli preferujemy ich łagodniejsze wersje, lepiej przy zamówieniu dodać: mai pet (nieostre).

FOT. MAGAZYN ALL INCLUSIVE

uliczne jedzenie w Bangkoku uchodzi za jedno z najlepszych w całej Azji

uliczne jedzenie w Bangkoku uchodzi za jedno z najlepszych w całej Azji

 

Życie w Bangkoku pędzi w szaleńczym tempie: w dzień wypełnia je praca, a wieczorem – niekończąca się zabawa. I mimo iż nie zatrzymuje się ani na moment, na twarzach bangkokijczyków nie widać oznak zmęczenia. W jakiś naturalny sposób wielu turystów szybko przystosowuje się do tego pędu. Oszołomieni potężną dawką egzotyki potrafią dłużej zachować formę podczas odkrywania kolejnych atrakcji. Poznawanie tej metropolii, do której idealnie pasuje określenie „miejska dżungla”, musi być intensywne. Dopiero wtedy daje się ona oswoić przynajmniej w pewnym stopniu.

FOT. MAGAZYN ALL INCLUSIVE

Tuk-tuki na ulicach stolicy Tajlandii

Tuk-tuki na ulicach stolicy Tajlandii

 

W obrębie tajlandzkiej stolicy zaadaptowano do celów komunikacyjnych przepływającą przez nią rzekę Menam (Chao Phraya). Wytyczoną rzeczną trasą z przystankami, które oznaczono na mapach miejskiego transportu, można dotrzeć do wielu turystycznych atrakcji Bangkoku: zachwycających buddyjskich świątyń, królewskich pałaców, a także bazarów w dzielnicy Chinatown…

 FOT. TOURISM AUTHORITY OF THAILAND

 

Bangkok – wieżowce przy dwóch arteriach – Ratchadamri i Sukhumvit

Bangkok – wieżowce przy dwóch arteriach – Ratchadamri i Sukhumvit

 

Wieże Wat Arun

Na zachodnim brzegu Menamu wznosi się monumentalna świątynia Wat Arun (jej pełna nazwa brzmi Wat Arun Ratchawararam Ratchawaramahawihan). Jest to jeden z najstarszych zabytków Bangkoku – symbol stolicy, którego wizerunek znajdziemy na pocztówkach i monetach.

Budowla już z daleka wygląda imponująco, a szczególnie malowniczo prezentuje się od strony rzeki, o brzasku lub o zachodzie słońca, widziana z pokładu tramwaju wodnego Chao Phraya Express Boat. Aby jednak w pełni docenić jej kunszt, trzeba podejść jak najbliżej. Stylem zdecydowanie wyróżnia się spośród innych świątyń Bangkoku. Podobną architekturę napotkamy w Kambodży. Wat Arun tworzy pięć strzelistych, bogato rzeźbionych wież (jedna główna i cztery mniejsze), zwieńczonych eliptyczną kopułą. To tzw. prangi, charakterystyczne dla sztuki sakralnej Khmerów. Ich ściany na kolejnych kondygnacjach podpierają postacie kamiennych demonów, zastygłych w odwiecznym wysiłku. Artystyczne piękno i rozmach znajdziemy tutaj w dekoracyjnych detalach elewacji, którą zdobi różnokolorowa ceramiczna mozaika z tłuczonej chińskiej porcelany. Ponoć używano jej niegdyś jako balastu na łodziach kursujących między Chinami a stolicą kraju Tajów.

FOT. TOURISM AUTHORITY OF THAILAND

Wat Arun (Świątynia Świtu) w dzielnicy Bangkok yai, nad brzegiem rzeki menam

Wat Arun (Świątynia Świtu) w dzielnicy Bangkok yai, nad brzegiem rzeki menam

 

Odwiedzających przyciąga w to miejsce również nabrzeżna panorama Bangkoku, roztaczająca się z punktu widokowego na centralnej wieży. Na pewno warto podjąć dodatkowy wysiłek, aby się na nią wspiąć po bardzo stromych i wąskich schodach.

 

Leżący Budda

Świątynia Wat Pho w dzielnicy Phra Nakhon należy nie tylko do najstarszych, lecz także największych w stolicy, a to za sprawą swojego wyjątkowego rezydenta, czyli potężnego pozłacanego posągu Buddy. Wielki mędrzec spoczywa w pozycji leżącej, na prawym boku, opierając głowę na dłoni, a jego rozmyte spojrzenie najpewniej sięga poza doczesność, ponieważ zdaje się odpływać w stan błogiej nirwany. Statua mierzy 15 m wysokości i 46 m długości. Aby objąć ją wzrokiem lub obiektywem aparatu, najlepiej stanąć tuż za jej gigantycznymi stopami. Ich wewnętrzne części, inkrustowane macicą perłową, stanowią niejako elementarz symboli (wśród nich są m.in. kwiaty, białe słonie, tygrysy) pozostawionych wiernym przez Buddę. 

Podczas pobytu na terenie rozległego kompleksu świątynnego możemy doświadczyć, jak łatwo duchowość i cielesność przenikają się w krajach Dalekiego Wschodu. Tu, w aurze kojącej umysł buddyjskiej religijności, poddamy się tradycyjnym zabiegom regenerującym ciało. Wat Pho powszechnie uznawane jest za kolebkę tajskiego masażu. Jego zwolennicy zapewniają, że łagodzi niemal wszystkie dolegliwości: od bólów kości po stany depresyjne. Nic więc dziwnego, że tutejsza Szkoła Tajskiej Medycyny Tradycyjnej i Masażu Wat Po (Wat Po Thai Traditional Medical and Massage School) przyciąga tłumy zainteresowanych. W takich warunkach raczej trudno o błogi relaks. Każdy, kto zechce, aby na nim przećwiczono klasyczne techniki odprężające, będzie musiał odczekać swoje w długiej kolejce chętnych. Na szczęście w Bangkoku, jak zresztą wszędzie w Tajlandii, bez problemu trafimy do profesjonalnego salonu, gdzie wprawne dłonie masażystki bądź masażysty uwolnią nasze ciało od nadmiaru napięcia, przywracając mu wigor i harmonię. Trzeba jednak pamiętać, że ten rodzaj masażu potrafi być nieraz bolesny. Sam przekonałem się o tym kilkakrotnie w czasie dwugodzinnych seansów, z których miałem przyjemność korzystać. Efekt końcowy wart jest jednak chwilowego cierpienia. Gdy zaraz po masażu popijałem imbirową herbatę, poczułem wszechogarniającą mnie błogość. To na pewno był stan bliski lewitacji…

 

Włoski szyk w Chinatown

Urodzony we Florencji słynny podróżnik i dziennikarz Tiziano Terzani, miłośnik Azji, pisał, że gdyby pewnego dnia wszyscy Chińczycy w danym regionie postanowili nie iść do pracy i zostać w domu, Indonezyjczycy nie mieliby czym jeździć, co palić ani na czym pisać. Filipińczycy nie mieliby statków i promów, które pozwalają im się przemieszczać między tysiącami wysp i wysepek. Japończycy nie mieliby ulubionych krewetek. Większość budowanych wysokościowców pozostałaby niewykończona. Cały kontynent zadygotałby w podstawach, gdyż to chińska diaspora jest paliwem, dzięki któremu funkcjonuje maszyna cudu ekonomicznego Azji Południowo-Wschodniej (Powiedział mi wróżbita, Tiziano Terzani, Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznań 2008).Pragmatyczni Chińczycy zadomowili się również w stolicy Tajlandii. Tutejsze Chinatown tętni życiem nieprzerwanie od świtu do późnej nocy. Stanowi barwny i wyrazisty przykład ugruntowanej na przestrzeni wieków pozycji chińskich emigrantów zarówno w sferze gospodarki, jak i kultury innych krajów. Przybysze z Chin przenieśli tu własne wierzenia i tradycje, postawili domy, sklepy, obiekty sakralne, pałace i otworzyli mnóstwo restauracji. Było to możliwe dzięki tolerancji, z jakiej słyną Tajowie, wyznawcy buddyzmu. Warto zatem zapuścić się w tajemnicze rewiry Chinatown, zwiedzić taoistyczną świątynię, zrobić zakupy u zielarza, potargować się z obrotnymi handlarzami, a przy okazji spróbować wszelakich kulinarnych specjałów, nawet tak osobliwych, jak zupy z płetwy rekina albo ptasich gniazd.   

Ja ku swojej wielkiej radości, krążąc po chińskiej dzielnicy, odkryłem również europejski akcent. Okazuje się, że włoskie skutery Vespa (i to głównie ich leciwe, kultowe modele) są tu podstawowym środkiem transportu, służącym do przewozu zarówno ludzi, żywego inwentarza, jak i rozmaitych towarów. Niewykluczone, że przy odrobinie szczęścia mógłbym w tej okolicy wytropić mocno zużyty egzemplarz tego jednośladu, którym niegdyś Gregory Peck z dumą obwoził Audrey Hepburn po stolicy Włoch w niezapomnianych Rzymskich wakacjach

 

Raj po tajsku

Cytowany wcześniej przeze mnie Tiziano Terzani wspominał też w swoich reportażach, że Bangkok wydawał mu się miejscem, z którego nie ma ucieczki. Gwarantuję jednak, że bez problemu się z niego wydostaniemy i dotrzemy daleko w głąb kraju. Najlepiej wybrać się na którąś z malowniczych tajlandzkich wysp. Szczególnie jedna z nich głęboko zapadła mi w pamięć. Leży w południowej części Morza Andamańskiego, na terenie Morskiego Parku Narodowego Tarutao. Tak się składa, że bliżej z niej do Malezji (na wyspę Langkawi) niż do stałego lądu w Tajlandii. Zwie się Koh Lipe, co w lokalnym dialekcie oznacza „Papierowa Wyspa”. Aby się na nią dostać, musimy skorzystać z trzech różnych rodzajów transportu. Najpierw z Bangkoku przylatujemy do miasta Hat Yai. Stąd jedziemy następnie do nadmorskiej miejscowości Pak Bara, gdzie w porcie wsiadamy do szybkiej łodzi motorowej (cztery silniki Toyoty) i płyniemy już prosto na Koh Lipe. Wkrótce przybijamy do unoszącego się na wodzie pomostu (na wyspie nie ma przystani) w nieznacznej odległości od brzegu, który wabi bielusieńkim piaskiem i soczystą zielenią bujnej roślinności. Nad plażą delikatnie kołyszą się smukłe kokosowe palmy. Wyciszone morze przybiera tu oszałamiający turkusowy odcień. Po przybyciu witają nas miejscowi tzw. Morscy Cyganie (Koczownicy) Chao Ley – właściciele długich, drewnianych łodzi z charakterystycznymi dziobami zadartymi ku górze. Zdobią je barwne wstęgi oraz wieńce z tropikalnych kwiatów. Chao Ley żyją od zawsze z rybołówstwa, a obecnie również z usług transportowych, świadczonych turystom. Za niewygórowaną opłatą (zresztą jednakową dla wszystkich przybyłych) dowiozą nas do tej części wyspy, w której zamierzamy się zatrzymać. Tutejsza społeczność liczy tylko kilkuset mieszkańców. Tworzą oni rodzinne klany w paru niewielkich osadach rybackich. Budują skromne chaty na palach, wykorzystując drewno, liście palmowe oraz blachę falistą. Są to ludzie z natury przyjaźni i spolegliwi, mimo iż mają coraz więcej powodów do niepokoju. Nasilający się ruch turystyczny sprawia, że ich przestrzeń życiowa stale się zmniejsza. Wyjątkowo urocze bywają dzieci Chao Ley, których wszędzie pełno.

Na Koh Lipe natychmiast odnajdujemy ciszę i spokój, sprzyjające błogiemu lenistwu po wcześniejszych intensywnych wojażach. Nie ma tu samochodów. Jest może kilka skuterów, którymi poruszają się tubylcy. Zamiast dróg ważniejsze punkty tego niewielkiego skrawka lądu w kształcie bumerangu łączą utwardzone ścieżki. Nieśpieszne przejście z jednego końca wyspy na drugi zajmuje najwyżej pół godziny. Koh Lipe przyciąga kameralną atmosferą i swoistym urokiem rajskiej oazy. Osobiście polecam wynajęcie drewnianego bungalowu (razem z hamakami) niemal nad brzegiem Morza Andamańskiego, które szybko przyzwyczai nas do swego dobowego rytmu przypływów i odpływów. Główne miejscowe plaże to: Pattaya, Sunrise (Wschód Słońca) i Sunset (Zachód Słońca). Lokalne bary oferują świetne dania kuchni tajskiej. Przy okazji koniecznie należy nadrobić zaległości w spożywaniu świeżych ryb oraz owoców morza z grilla. Morskie okonie, lucjany, kraby, krewetki tygrysie albo jędrne kalmary – wszystko to trafia na stół prosto z łodzi. Nie obejdzie się też bez butelki tajskiego piwa Singha albo Chang. Natomiast wieczorem możemy zrelaksować się, sącząc na plaży Singapore Sling, kultowy koktajl z Azji Południowo-Wschodniej na bazie dżinu z wiśniowym likierem i sokiem ze świeżego ananasa.

Wystarczy kilka dni wypoczynku na tej sielankowej wyspie, aby zregenerować siły i znów optymistycznie spojrzeć na otaczający nas świat. Aż trudno uwierzyć, że w grudniu 2004 r. Koh Lipe nie ucierpiała w wyniku niszczycielskiego tsunami. Dziś nieodmiennie gości licznych turystów z całego świata, także tych, którzy swoją podróż po Tajlandii zaczęli od jej hipnotyzującej stolicy…