KAROLINA WUDNIAK

www.tropimyprzygody.pl

 

Nie zakochałam się w Chile miłością namiętną i porywającą. Nawet nie było to zauroczenie, ale raczej przelotna znajomość, która – ku mojemu zaskoczeniu – zamieniła się w przyjaźń. Okazało się, że to związek na lata. Ta przyjaźń nakazuje mi tęsknić za niezwykłymi ludźmi, których tu poznałam, i wrócić do niesamowitych miejsc, jakich nie zdążyłam jeszcze zobaczyć.

 

Księżycowy krajobraz Valle de la Luna robi niesamowite wrażenie

© BANCO DE IMÁGENES SERNATUR/JUAN ERNESTO JAEGGER

 

Powodów do powrotu znajdzie się co najmniej tyle, ile wyjątkowych zakątków w tym kraju. A ponieważ Chile jest tak różnorodne jak długie, mamy w czym wybierać: od najsuchszej niepolarnej pustyni na świecie, przez zielone lasy z endemicznymi drzewami, wysokie Andy, niziny, ocean, aż po lodowce i fiordy. Chociaż terytorium państwa rozciąga się na pół kontynentu południowoamerykańskiego (rozciągłość południkowa wynosi mniej więcej 4,3 tys. km), jego wschodnią granicę od zachodniego wybrzeża dzieli średnio zaledwie ok. 180 km. 

 

Od zachodu chilijskie brzegi oblewa Ocean Spokojny, na południowym krańcu znajduje się natomiast niewielki region z dostępem do Atlantyku. Szczyty Andów wznoszą się wzdłuż wschodniej granicy. Na północy leży Altiplano (płaskowyż śródgórski) i najsuchsza niepolarna pustynia na ziemi Atakama. W środkowej części Chile panuje głównie klimat śródziemnomorski, dlatego uprawia się tu winorośl i produkuje wino, w rejonie położonym najdalej na południe zimy są ostre, a dni krótkie. Do kraju należy też Wyspa Wielkanocna z tajemniczymi posągami moai oraz owiany złą sławą wśród żeglarzy przylądek Horn. Każdy znajdzie więc tutaj coś dla siebie.

 

CAŁKIEM INNY ŚWIAT

 

FICH 2016 JEJ 0032 fot

El Tatio – pole z gejzerami w Andach

© BANCO DE IMÁGENES SERNATUR/JUAN ERNESTO JAEGGER

 

Do San Pedro de Atacama przyjechałam z Boliwii. Najpierw spędziłam noc w autobusie, potem kilka godzin czekałam na granicy, gdzie zarekwirowano mi… pomarańczę. Do Chile nie wolno wwozić produktów organicznych. Osoby wkraczające na terytorium kraju są pod tym względem dokładnie sprawdzane, a za niezadeklarowanie takich towarów grozi wysoki mandat. Pół następnego dnia spędziłam w kolejnym autobusie. Za oknem rozpościerały się widoki podobne do tych z Boliwii, w końcu wciąż znajdowałam się na Altiplano. W oddali wznosiły się góry, krajobraz był surowy, jak okiem sięgnąć ciągnęły się ogromne przestrzenie. Gdy ziemia stała się czerwona, zaczęłam się zastanawiać, czy na pewno jestem nadal na tej samej planecie, a nie na Marsie. Pejzaże z pustyni Atakama często porównuje się z marsjańskimi. Widoki na północy Chile są zdecydowanie nieziemskie! 

 

Dojeżdżam do miasteczka San Pedro de Atacama z wąskimi ulicami, niskimi domami adobe (zbudowanymi z suszonej cegły) i również czerwoną ziemią. Miejscowość ma niewątpliwie swój urok, który od dawna przyciąga turystów z całego świata – trudno w niej o ciszę i spokój, wszędzie panuje tłok, słychać rozmaite języki. Temperatury są wysokie, choć jestem tu w czerwcu, na początku zimy. Słońce pali niemiłosiernie, ale kiedy tylko schowa się za chmury, szybko trzeba zakładać kurtki i czapki. Nocą naprawdę można zmarznąć. 

 

To właśnie San Pedro de Atacama stanowi bazę wypadową na pustynię. Stąd wyjeżdża się podziwiać jej niezwykłe krajobrazy. Atakama nie jest po horyzont pokryta piaskiem, w którym grzęzną stopy. To kraina surowa, twarda, różnokolorowa – pustynia miejscami kamienista, gdzie indziej piaszczysta, a nawet solna, zawsze jednak sucha. Podobno są tutaj strefy, w których ani jedna kropla deszczu nie spadła przez blisko 400 lat! Czasem, kiedy bardzo rzadkie opady nawiedzą ten region, ziemia pokrywa się kolorowymi kwiatami. Ostatni raz pustynia zakwitła w październiku 2015 r., a więc trochę ponad pół roku przed moim przyjazdem. Cóż zrobić, nie było mi dane zobaczyć tego wyjątkowego widoku. Jednak nawet sucha robi piorunujące wrażenie. Nieopodal miasteczka (niecałe 15 km od niego) czeka Dolina Księżyca (Valle de la Luna), do której można pojechać choćby wypożyczonym rowerem. Jak sama nazwa wskazuje, zachwyca księżycowym krajobrazem. Trochę dalej na północ leży El Tatio (tata-iu w wymarłym języku kunza, nazywanym również atakameńskim, którym do XIX stulecia posługiwali się Indianie Atakama zamieszkujący Altiplano w Chile, Argentynie i Boliwii, oznacza „płaczącego dziadka”), czyli pole ok. 80 gejzerów buchających gorącymi gazami. Natomiast na południowym wschodzie znajduje się Rezerwat Narodowy Flamingów (Reserva Nacional Los Flamencos), gdzie oprócz pustyń solnych (np. Salar de Tara czy Salar de Atacama) wiosną i latem można zobaczyć właśnie te ptaki. 

 

Atakama zachwyca urodą nie tylko w dzień, ale i w nocy. Ze względu na położenie geograficzne, wysokość nad poziomem morza oraz niewielką ilość świateł i zanieczyszczeń płynących z nielicznych osad ludzkich jest jednym z miejsc z najczystszym niebem na ziemi. Dzięki temu można tu z łatwością obserwować gwiazdy. Właśnie dlatego znajdują się w tym rejonie obserwatoria astronomiczne. Poza wielkimi ośrodkami, do których dostęp mają jedynie naukowcy, działa też kilka mniejszych, stworzonych dla turystów, którzy interesują się astronomią i chcą poszerzyć swoją wiedzę o wszechświecie. Taka wycieczka odbywa się – oczywiście – późnym wieczorem. W jej trakcie ogląda się niebo przez profesjonalne teleskopy. Uważam, że to wspaniałe doświadczenie i stanowi znakomite zwieńczenie pobytu na pustyni Atakama.

 

MIEJSKA SZTUKA ULICZNA

 

Już północ Chile udowodniła mi, że to kraj o niesamowitych warunkach naturalnych. Nadszedł więc czas, aby zajrzeć do miast i sprawdzić, czy w nich także jest równie ciekawie. Na początek wybieram stolicę, czyli Santiago (Santiago de Chile). Jak przystało na wielomilionową metropolię, miasto tętni życiem w dzień i w nocy. Błądzę wśród pięknych XIX-wiecznych kamienic historycznego centrum, zaglądam na plac Broni (Plaza de Armas), do neoklasycystycznej Katedry Metropolitalnej (Catedral Metropolitana), zatrzymuję się w jednej z wielu kawiarni. W Santiago bez większego trudu można znaleźć lokal, w którym serwują świetnej jakości i dobrze przyrządzoną kawę. W większości miejsc poza stolicą podaje się ją – niestety – w wersji rozpuszczalnej. Potem czeka mnie wjazd kolejką na Wzgórze św. Krzysztofa (Cerro San Cristóbal, ok. 880 m n.p.m.) w Parku Metropolitalnym (Parque Metropolitano de Santiago). Można również wejść na nie pieszo, ale przejażdżka funikularem jest atrakcją samą w sobie. Ze szczytu rozpościera się panorama całego Santiago i z pięknymi Andami dzielącymi Chile od Argentyny w tle. Warto udać się tu przed zachodem słońca, aby podziwiać miasto w złotej poświacie. Po zapadnięciu zmierzchu budzi się położona poniżej dzielnica Bellavista. W niej właśnie mieszczą się knajpki i kluby, które wypełniają się po brzegi rozbawionymi ludźmi w późnych godzinach nocnych. W tym rejonie stolicy znajduje się też mnóstwo naprawdę świetnych murali. Nie mogłam więc przestać błądzić po ulicach w poszukiwaniu coraz to nowych dzieł. Sztukę uliczną można podziwiać także w dzielnicach Yungay (Quinta Normal) i Brasil, które są dużo spokojniejsze niż centrum miasta.

 

W jakości murali i instalacji artystycznych Santiago dorównuje Valparaíso, nadmorski port położony na kilkudziesięciu wzgórzach. Mieszkańcy stolicy bardzo chętnie uciekają do niego w weekendy. Wcale im się nie dziwię. Miasto przyciąga jak magnes i nie chce wypuścić ze swoich objęć, kiedy już poczuje się jego atmosferę. Mnie trzymało na tyle mocno, że z zaskakującą łatwością zapomniałam o odlocie mojego samolotu. Nie tylko ja dałam się wciągnąć temu kolonialnemu portowi. Chilijski laureat literackiej Nagrody Nobla Pablo Neruda (1904–1973) swoją Odę do Valparaíso rozpoczął tymi słowami: Valparaíso, / jakże absurdalne / jesteś, / jakie szalone (tłumaczenie własne fragmentu Valparaíso, / qué disparate / eres, / qué loco). Coś w tym jest, wszak w tym mieście stare miesza się z nowym, piękno z brzydotą, spokój z zamętem. Zresztą właśnie tutaj wspomniany poeta miał jeden ze swoich trzech domów. Dziś działa w nim jego muzeum (podobnie jak w dwóch pozostałych w Santiago i Isla Negra). Warto odwiedzić to miejsce, a podczas schodzenia ze wzgórza Bellavista rozglądać się w poszukiwaniu pięknych murali należących do Muzeum pod Otwartym Niebem (Museo a Cielo Abierto). To jednak nie jedyne wzniesienie ozdobione sztuką uliczną – podobnie wyglądają Alegre i Concepción. Na szczęście, spacer w ich okolicach nie musi być zbyt męczący, bo na większość tutejszych wzgórz wjeżdżają ascensores, czyli kolejki szynowe. Zachody słońca nad oceanem oglądane sprzed pięknych kolorowych domów stojących na wzniesieniach w Valparaíso są jednym ze wspomnień, które pchają mnie z powrotem do Chile. 

 

TAJEMNICA WIELKICH POSĄGÓW

 

FICH 2017 SER 0538

Moai stojące na stoku wulkanu Rano Raraku

© BANCO DE IMÁGENES SERNATUR

 

Nie wybaczyłabym sobie, gdyby samolot, który przegapiłam przez zbytnią poufałość z Valparaíso, leciał na… Wyspę Wielkanocną (Isla de Pascua). Szczęśliwie, tak się nie stało. Lot odbyłam bez przeszkód i wylądowałam w Hanga Roa, jedynym miasteczku na tym niewielkim lądzie (163,6 km² powierzchni). Od najbliższej osady ludzkiej dzieli Wyspę Wielkanocną prawie 2,1 tys. km, a od chilijskiego wybrzeża – ponad 3,5 tys. km. Administracyjnie należy ona do Chile, choć kulturowo jest częścią Polinezji (oryginalna nazwa wyspy to Rapa Nui). Wraz z Hawajami i Nową Zelandią tworzy trójkąt polinezyjski. Skąd więc skojarzenie z Wielkanocą? Dla Europy wyspę odkrył holenderski admirał i podróżnik Jacob Roggeveen (1659–1729). Dotarł do niej 5 kwietnia 1722 r., kiedy wypadała akurat Niedziela Wielkanocna. 

 

Pierwsi Polinezyjczycy dopłynęli na Rapa Nui między VI a XIII w. Na Wyspę Wielkanocną leci się zwykle w jednym celu: zobaczyć słynne kamienne głowy zwane moai. Tak naprawdę są to całe postacie (choć niektóre figury przykrywa od dołu ziemia) przedstawiające przodków. Miały one strzec mieszkańców danej wioski. Na wyspie znajduje się aż ok. 900 moai! Wprawdzie jedynie 288 stoi na rozsianych na lądzie ahu – platformach (obejmujących również krematorium i miejsce pogrzebowe), przed którymi odbywały się ceremonie. Najbliższe otoczenie kamiennego podestu było strefą tabu, niedostępną dla zwykłych śmiertelników. W 2008 r. jeden z turystów nie uszanował tej świętości – nie tylko wszedł na ahu, ale też… oderwał kawałek ucha moai. Musiał zapłacić 7 mln pesos chilijskich (CLP) kary, czyli mniej więcej 10,5 tys. dolarów amerykańskich (USD), i wyjechać z wyspy. Dostał też zakaz powrotu na nią przez najbliższe 3 lata.

 

Aż 397 moai nigdy nie opuściło rejonu ich wykonywania – stoków wulkanu Rano Raraku. To właśnie tutaj wykuwano posągi, aby potem przenieść je na właściwe miejsce. Wiele figur stoi pojedynczo na wyspie, często są mniej lub bardziej zniszczone. Z różnych przyczyn zostały porzucone w trakcie transportowania (sposób ich przenoszenia jest do dziś niewyjaśnioną zagadką). Najmniejszy moai ma 1,13 m wysokości, największy ukończony (Paro) mierzy niemal 11 m, a największy (Te Tokanga), którego nigdy nie dokończono i nie podniesiono ze stoku wulkanu – 21,65 m (waży ponad 200 t). 

 

Można by powiedzieć, że te posągi to tylko olbrzymie kamienie, bo przeciętny turysta raczej nie dostrzeże w nich walorów artystycznych. Jednak ogromne figury z Rapa Nui hipnotyzują i mogłam się w nie wpatrywać godzinami, a to ze względu na ich rozmiary i związany z nimi trud pracy ówczesnych wyspiarzy. Trudno sobie wyobrazić, że w okresie od tysiąca do kilkuset lat temu ludzie bez użycia maszyn tworzyli tak wielkie rzeźby i transportowali je po całej wyspie. Właśnie ta tajemnica otaczająca moai i hipotezy dotyczące ich powstawania (są wśród nich i takie przypisujące autorstwo tych osobliwych statui kosmitom) sprawiają, że posągi zachwycają tak bardzo, iż chce się na nie patrzeć bez przerwy z prawdziwym zafascynowaniem. Kiedy przypomnę sobie jeszcze piękną polinezyjską kulturę, z którą zetknęłam się na Rapa Nui, dobrą kuchnię i poczucie odcięcia od świata, jakie mi tu towarzyszyło, zaczynam bardzo tęsknić i chcę wrócić w to cudowne miejsce. Jednak zapewne przyjdzie mi jeszcze trochę poczekać na kolejną okazję do odwiedzenia Wyspy Wielkanocnej. 

 

WINO, POLACY I MIEDŹ

 

Z cudownej krainy wracam na stały ląd, który płynie winem. Chile znane jest na świecie z produkcji tego szlachetnego trunku. Półki w sklepach uginają się od butelek z najróżniejszych winnic. Roku by nie wystarczyło, żeby spróbować produktów z każdej z nich. Mnóstwo upraw leży w centralnej części kraju. W jednej z kilkunastu dolin, zwanej Valle de Colchagua, położonej ok. 150 km na południowy zachód od Santiago, znajduje się niewielka winnica Alta Alcurnia. Co w niej wyjątkowego? Prowadzi ją polskie małżeństwo. Pierwotnie Małgorzata i Tomasz Wawruchowie planowali wędzić wędliny i kiełbasy, ale podczas szukania odpowiedniego miejsca znaleźli winnicę, w której się zakochali. Nad produkcją tutejszego wina czuwa chilijski profesor Philippo Pszczółkowski, syn polskich imigrantów. Ten wybitny enolog i ampelograf (ampelografia to nauka o winoroślach) przyczynił się do wyodrębnienia odmiany carménère ze szczepu merlot, z którym była wcześniej mylona. Odmiana ta pochodzi z Francji, ale największe jej uprawy znajdują się w Chile i jest uznawana za charakterystyczną właśnie dla tego kraju. Czerwone wina produkowane z carménère eksportuje się na cały świat. Trunki z Alta Alcurnii trafiają m.in. do Polski. 

 

To zresztą niejedyny współczesny polski ślad w Chile. Na południu pustyni Atakama spółka KGHM Polska Miedź w czerwcu 2014 r. otworzyła odkrywkową kopalnię miedzi i molibdenu Sierra Gorda. To prawdopodobnie największa polska inwestycja zagraniczna i jeden z największych projektów górniczych na świecie. Patronem kopalni jest Ignacy Domeyko (1802–1889), który w XIX w. zajmował się górnictwem w tym kraju. Oprócz opisania wielu złóż i minerałów opracował podręczniki akademickie. Był także rektorem Uniwersytetu Chile (Universidad de Chile) przez 16 lat, w trakcie których podniósł w nim poziom nauczania. Na jego cześć nazwano miejscowość Domeyko w regionie Atakama i Góry Domeyki (Cordillera Domeyko) w regionie Antofagasta. 

 

Inny zasłużony dla tego kraju potomek Polaków to Luciano Kulczewski (1896–1972), wnuk polskiego imigranta. Był on uznanym architektem, który w swoich projektach łączył elementy neogotyku, art nouveau, art déco i modernizmu. Nazywano go chilijskim Gaudím i Gaudím Santiago (tworzył głównie w tym mieście), gdyż zaprojektowane przez niego budowle wyróżniały się nietypowym stylem. Nietrudno trafić na jego dzieła w stolicy kraju. Jednym z nich jest przypominająca spory zamek brama wejściowa do kolejki na Wzgórze św. Krzysztofa. Architekt doczekał się też swojej ulicy w Santiago, w dzielnicy Lastarria – calle Luciano Kulczewski (do 2016 r. paseo Estados Unidos). Stoi przy niej jego charakterystyczny zamkowy dom w stylu neogotyckim. Trudno go przeoczyć podczas spaceru po klimatycznej Lastarrii. 

 

W DRODZE NA POŁUDNIE

 

Carretera Austral, czyli Droga Południowa (1240 km), znana również jako Ruta 7, prowadzi od miasta Puerto Montt do miejscowości Villa O’Higgins na dalekim południu. Wiedzie przez chilijską Patagonię, wzdłuż gór i fiordów, wśród lasów i jezior. W trzech miejscach trzeba się przeprawić promem przez akwen leżący na szlaku. Drogę budowano w większości w latach 70. i 80. XX w., aby połączyć trudno dostępne tereny południowe z resztą kraju. Wielu turystów pokonuje ją w całości, ponieważ prowadzi przez piękne krajobrazy i pozwala zbliżyć się do natury, a oddalić od dużych i głośnych miast. 

 

Zanim jednak w Puerto Montt wjadę na słynną trasę, zbaczam z drogi, żeby zajrzeć do Frutillar. Po polsku nazwa miejscowości brzmiałaby Poziomkowo, ponieważ frutilla w niektórych południowoamerykańskich odmianach hiszpańskiego – m.in. w chilijskiej – oznacza „truskawkę”, a frutilla silvestre – „poziomkę”. Podobno rosło tu tak dużo poziomek, że nazwano od nich miasteczko. Zostało ono założone nad brzegiem jeziora Llanquihue w 1856 r. przez imigrantów z Niemiec w ramach planu kolonizacji Patagonii. Niemieckie wpływy widać we Frutillar po dziś dzień w architekturze, kuchni, tradycjach, a nawet języku. Piękne drewniane domy cieszą oczy, a pyszny jabłkowy strudel i malinowy placek z kruszonką są rozkoszą dla podniebienia i w niczym nie przypominają przesłodzonych, tortowych ciast wypiekanych w Chile. Poza charakterystyczną zabudową i panującym tutaj błogim spokojem miasteczko zachwyca także widokami. Na przeciwległym brzegu jeziora wyrastają cztery wulkany, w tym jeden niezwykłej urody – Osorno (2652 m n.p.m.). Wygląda on jak przykład z podręcznika: jego idealny stożek przykrywa warstwa śniegu. Osorno jest bliźniaczo podobny do góry Fudżi w Japonii. Wprawdzie wulkan pozostaje aktywny, ale to nie przeszkadza obejrzeć go z bliska. Latem można się na niego wspiąć, a zimą jeździć na nartach po jego zboczu. Frutillar leży dokładnie naprzeciw Osorno, dzięki czemu stanowi idealny punkt do fotografowania wulkanicznego szczytu. Czułam się tu, jakbym była częścią pięknej pocztówki. 

 

Wspomniane miasteczko to dobre miejsce na odpoczynek przed wyruszeniem na w wielu fragmentach nieutwardzoną Drogę Południową lub po powrocie z niej. Trasa kończy się nad jeziorem O’Higgins (San Martín w Argentynie) przy przystani z łodziami, które latem przewożą turystów do miejscowości Candelario Mansilla, skąd pieszo można przekroczyć granicę z Argentyną. Villa O’Higgins jest też bramą do Lądolodu Patagońskiego Południowego, czyli największego lądolodu poza Antarktydą i Grenlandią. Znaczną jego część chronią parki narodowe, w tym najbardziej znany patagoński park po stronie chilijskiej Torres del Paine (Parque Nacional Torres del Paine). Na jego terenie znajdują się liczne jeziora, lodowce i piękne szczyty, przyciągające co roku setki tysięcy turystów z całego świata. Przybywają oni, żeby wybrać się na tutejsze szlaki i zobaczyć niezwykły potrójny szczyt masywu Torres del Paine, od którego nazwano park. Bazę wypadową w tym rejonie stanowi mała miejscowość Puerto Natales. Można się do niej dostać drogą morską z Puerto Montt lub lądową z położonego bardziej na południe miasta Punta Arenas i z Argentyny. 

 

Im dalej na południe, tym ciekawiej, a krajobraz staje się coraz bardziej arktyczny. Wspomniane niemal 150-tysięczne Punta Arenas leży nad Cieśniną Magellana, która oddziela od kontynentu archipelag Ziemia Ognista (Tierra del Fuego). Najbardziej znanym miastem tego regionu jest argentyńska Ushuaia, często uznawana za południowy koniec świata, choć nieco dalej znajdują się jeszcze tereny należące do Chile, w tym miasteczko Puerto Williams na wyspie Navarino. To ono właśnie wygrywa konkurs na położoną najdalej na południe miejscowość na naszym globie. 

 

NA KOŃCU KONTYNENTU

 

FICH 2011 0772 PCH FC

Park Narodowy Torres del Paine to góry, doliny, rzeki, jeziora i lodowce

© BANCO DE IMÁGENES SERNATUR/FELIPE CANTILLANA

 

Chilijski jest również przylądek Horn (Cabo de Hornos). Jego okolica słynie z wysokich fal, gór lodowych i mocnych wiatrów. Wiele statków i jachtów utonęło w tym miejscu, ale to nie zniechęca miłośników żeglarstwa do wybrania się w jego rejon. Dla wielu z nich przepłynięcie w pobliżu przylądka Horn stanowi życiowe wyzwanie. Co więcej, choćby z Punta Arenas można wybrać się na wycieczkę statkiem w tę okolicę, a nawet dalej, na Antarktydę. Rejsy turystyczne odbywają się latem (od listopada do marca) i z pewnością są przygodą życia, mimo iż ich ceny (od 5 tys. dolarów amerykańskich w górę za bilet) potrafią skutecznie odstraszyć wielu turystów. 

 

Tym razem zniechęcają i mnie. I tak moja podróż z północy na południe Chile dobiega końca, jak wszystko co dobre. Gdybym miała wybrać ulubioną część tego kraju z tych, które do tej pory zobaczyłam (chociaż naprawdę więcej jest tych, których nie widziałam), byłoby mi bardzo trudno. Moich dwóch głównych faworytów to surowe południe i Wyspa Wielkanocna, bo właśnie w te miejsca najbardziej chcę wrócić. Jeśli zaś brałabym pod uwagę wspaniałych Chilijczyków, których spotkałam w trakcie podróży, to musiałabym znów odwiedzić San Pedro de Atacama, Santiago, Valparaíso i okolice Parku Narodowego Conguillío (Parque Nacional Conguillío). A przecież tyle jeszcze nie dane mi było poznać. Ponownie więc czeka mnie wspaniała wyprawa przez całe Chile, z północy na południe. W różnorodności tego kraju tkwi jego największa magia, a ja nie mogę przecież nie wybrać się z wizytą do dawnego przyjaciela.