ANNA JANOWSKA

 

 FOT. MINISTERIO DE TURISMO DE VENEZUELA (MINTUR)

Na południu kraju budzi podziw najwyższy wodospad świata – Salto Ángel. Na północy zachwycają wenezuelskie Malediwy, czyli rajski archipelag Los Roques, oraz karaibska wyspa Margarita. Poza tym znajdziemy tu jeszcze jedną z większych atrakcji atlantyckiego wybrzeża – gigantyczną deltę rzeki Orinoko, krainę Indian Warao. Wenezuela jest wymarzonym miejscem na podróż pełną przygód zakończoną relaksem na karaibskiej plaży w ciepłych promieniach słońca – odwiedzenie tego południowoamerykańskiego państwa może stać się dla każdego wyprawą życia.

Wenezuelskie wyspy przyciągają co roku setki tysięcy turystów. Jedni przyjeżdżają tu, żeby nurkować wśród przepięknych raf koralowych, inni – by godzinami wylegiwać się na piaszczystych plażach. Jednak oprócz błogiego relaksu wśród rajskich krajobrazów Wenezuela oferuje także niezapomniane emocje. Wystarczy wybrać się na odkrywczą wyprawę po kontynentalnej części tego kraju. Wędrówka pośród olbrzymich płaskich szczytów gór stołowych (tepuyes), rejs łodzią przez kręte meandry jednej z wielkich rzek Ameryki Południowej czy połów drapieżnych piranii – to tylko niektóre z czekających na nas tutaj atrakcji.

 

O tym, jak dziewicza i bezcenna jest wenezuelska przyroda, może świadczyć znaczna liczba parków narodowych znajdujących się na terenie kraju (aż 43!). Do powstania pierwszego z nich, założonego w 1937 r., przyczynił się szwajcarski geograf, biolog i botanik Henri Pittier (1857–1950). Poza tym szczególnie warte uwagi są m.in. Park Narodowy Archipelag Los Roques, obejmujący zespół wysp na Morzu Karaibskim, Park Narodowy Laguna de La Restinga na Margaricie, Park Narodowy Canaima z wodospadem Salto Ángel czy Park Narodowy Delta Orinoko (Mariusa).

 

Wielkie ptaki z Los Roques

Pelikany podrywają się nagle z powierzchni morza. Wzlatują w niebo i niczym eskadra małych myśliwców zataczają ostry łuk. Zastygają na mgnienie oka, po czym pikują z niesamowitą prędkością. Na moment znikają pod wodą, aby wynurzyć się z rybą w pokaźnym dziobie. Gdy tylko połkną swoją zdobycz, od nowa zaczynają polowanie. Nie mogę oderwać wzroku od tego spektaklu zaczarowana niesamowitą kombinacją pokraczności i gracji tych ptaków.

Archipelag Los Roques na Morzu Karaibskim, składający się z ponad 300 wysepek, stanowi królestwo pelikanów i nie bez powodu nazywany jest „wenezuelskimi Malediwami”. Biały piasek, lazurowa woda i widoczne pod jej powierzchnią okoliczne rafy koralowe tworzą prawdziwie pocztówkowe kadry.

Najlepszym sposobem na poznanie Los Roques jest rejs katamaranem. Dwukadłubowy jacht wypływa rano z przystani na Gran Roque – największej wyspie całego archipelagu, który w większości pozostaje niezamieszkany. Żyją tu kraby i pelikany, w okolicznych wodach spotkamy liczne ławice kolorowych ryb. Na cudownie białe plaże morze wyrzuca muszelki i fragmenty koralowców. Aby zachować niezwykłe piękno miejscowych krajobrazów, w 1972 r. utworzono tu Park Narodowy Archipelag Los Roques (Parque Nacional Archipiélago de Los Roques). Dzięki temu objęto ochroną koralowce, niezliczone gatunki ryb, żółwie morskie, a także fregaty, rybitwy, czaple czy pelikany.

 

Wszystkie oblicza Margarity

                                                                                                              FOT. MAGAZYN ALLINCLUSIVE

Pod względem urody plaż z Los Roques konkuruje Margarita – największa i najpopularniejsza wśród turystów wyspa Wenezueli. Słynąca z pereł większych niż wiśnie i lśniących mocniej niż księżyc kusi swoim tropikalnym urokiem. We wschodniej części wyspy, nad pięknymi plażami, znajdują się liczne kompleksy hotelowe. Natomiast na zachodzie leży półwysep Macanao (Península de Macanao), który krajobrazem przypomina bardziej pustynię niż Karaiby. Miejscowi żartują nawet, że więcej tu kaktusów niż w całym Meksyku. To doskonałe miejsce na rajd jeepem po bezdrożach (tzw. jeep safari).  

Granicę pomiędzy tymi dwiema częściami Margarity stanowi niesamowity labirynt lasu namorzynowego, który porasta malowniczą lagunę i jej setki kanałów. Na tym dziewiczym terenie utworzono w 1974 r. Park Narodowy Laguna de La Restinga (Parque Nacional Laguna de La Restinga). Wśród splątanych korzeni drzew, które umieją przetrwać zalewane przypływami słonej wody, można wypatrzyć czerwone rozgwiazdy. Na gałęziach leniwie drzemią pelikany i czaple. Granicą laguny od strony morza jest piękna, ciągnąca się przez prawie 27 km plaża La Restinga (Playa La Restinga).

 

W drodze nad cud natury

Jednak Wenezuela to nie tylko piękne i rozległe plaże. Warto zejść z leżaka na Los Roques czy Margaricie i ruszyć na wyprawę na kontynent. Na południu kraju, niedaleko granicy z Brazylią, kusi ukryty w dżungli najwyższy wodospad świata – Salto Ángel. Ma 979 metrów wysokości i jest aż 19 razy wyższy niż słynny wodospad Niagara. Wystarczy sobie wyobrazić trzy wieże Eiffla ustawione jedna na drugiej – taki jest ogromny!

Jako jeden z pierwszych, poza odwiecznymi mieszkańcami tych ziem, Indianami Pemon, zobaczył go w latach 30. XX w. amerykański pilot James Crawford Angel, zwany „Jimmie” (1899–1956). Natknął się na wodospad przypadkiem, podczas lotu nad Wielką Sawanną (La Gran Sabana), położoną w południowo-wschodnim rejonie Wenezueli. Ten ciągnący się kilometrami płaskowyż usiany jest masywnymi szczytami gór stołowych, które Indianie Pemon nazywają tepuyes. Właśnie z jednej z nich, zwanej Auyantepui (czyli „Góra Diabła”), spływa Salto Ángel. Jej zbocza są niemal pionowe, a płaski stół ściętego czubka liczy aż 700 km2. Podczas jednej ze swoich wypraw, w 1937 r., obsesyjnie poszukujący złota Jimmie Angel wylądował jednopłatowcem Flamingo na szczycie Auyantepui. Ryzykowny manewr zakończył się sukcesem. Niestety, jedno z kół utknęło w skalnej rozpadlinie, unieruchamiając samolot. Ekipa podróżników aż przez 11 dni schodziła z „Góry Diabła” i przedzierała się przez dżunglę do najbliższej ludzkiej osady w dolinie Kamarata.

Aby dostać się do wodospadu, który po śmierci Jimmiego Angela został nazwany jego nazwiskiem, wyruszamy z Waku Lodge. Ten luksusowy ośrodek leży tuż nad malowniczą Laguną de Canaima, do której z hukiem wpadają szerokie kaskady wodospadów. Jeden z nich Salto del Sapo, czyli Wodospad Ropuchy, posłużył za spektakularną scenerię w filmie Ostatni Mohikanin. Niesamowitą atrakcją jest przeprawa ścieżką ukrytą za huczącymi kaskadami – po śliskich kamieniach, za spadającymi tuż koło głowy z ogromną siłą hektolitrami wody.

 

Król wodospadów

 FOT. MINISTERIO DE TURISMO DE VENEZUELA (MINTUR)

Po chrzcie bojowym w Salto del Sapo wyruszam na wyprawę ku Salto Ángel. Można się do niego dostać, przedzierając się przez dżunglę albo płynąc rzeką. O chłodnym świcie wsiadam na długą, wąską łódź, żeby udać się w górę rzeki Churún. Przede mną 3–4 godziny rejsu pośród dziewiczej dżungli. Przez większość drogi po prawej stronie będzie mi towarzyszył majestatyczny szczyt Auyantepui. Raz na jakiś czas spowijają go chmury, by po chwili odsłonić „Górę Diabła” w pełnej krasie. Przez ostatnie kilka dni padało, więc poziom wody w rzece jest wysoki. Wśród skał tepuyes wypatruję tryskających stróżek małych wodospadów. Największy z nich znajduje się jednak dopiero przede mną. O tym, że cel mojej wyprawy jest bliski, świadczy zwężające się coraz bardziej koryto rzeki. Przez krystalicznie czystą wodę obserwuję najeżone kamieniami dno. Sternik i jego uzbrojony w wiosło pomocnik sprawnie je omijają. Widać, że znają Churún na pamięć.

W końcu, po niemal czterech godzinach rejsu, zza zakrętu rzeki wyłania się Salto Ángel. Tryska ze skały pełen wody po deszczach, a jego widok wręcz hipnotyzuje. Aby dostać się bliżej, trzeba porzucić wygodną łódź i ruszyć przez dżunglę pieszo. Na ścieżce jest pełno kamieni, splątanych korzeni i błota, a droga prowadzi ostro pod górę. Po pół godzinie marszu nadal nie widać końca naszej wyprawy. W końcu docieram zasapana do punktu widokowego, wdrapuję się na masywny głaz i Salto Ángel pojawia się w pełnej krasie. Za plecami mam dolinę rzeki, którą przypłynęłam, i zamykającą ją sąsiednią, bliźniaczą górę stołową (tepuy).

Ścieżka prowadzi na zieloną polanę. Za nią wznosi się wysoka na 979 metrów skała, z której spływa wodospad. Czeka nas ostatnie podejście – choć wygląda niewinnie, może być niebezpieczne ze względu na zamaskowane bujną zielenią dziury i ostre kamienie. Na twarzy czuję już kropelki wody, a w uszach słyszę głośny szum najwyższego wodospadu świata. Nagrodą za trud wspinaczki jest przyjemnie chłodząca, lodowata kąpiel w jednym z naturalnych basenów, które uformował spływający z Salto Ángel potok.

Powoli zapada zmierzch. Noc spędzamy na hamakach rozwieszonych w obozowisku nad rzeką. Nie jest to – oczywiście – hotelowe łóżko, ale śpi się całkiem wygodnie… Od nocnych intruzów oddziela mnie moskitiera. Zmęczona szybko usypiam po dniu pełnym niezwykłych wrażeń.

 

Orinoko, czyli wizyta u Indian Warao

Podobnego noclegu na łonie dziewiczej natury, ale już w dużo bardziej komfortowych warunkach, można doświadczyć nad Orinoko. Orinoco Delta Lodge w rejonie Tucupity leży na samym brzegu tej największej rzeki Wenezueli. Domki wzniesione na palach mają drewniany szkielet, dach kryty liśćmi palmy, a zamiast ścian… solidne siatki moskitier. Dzięki temu, będąc w łóżku, można nie tylko wsłuchiwać się w rechot żab, ale i wpatrywać się w płynącą tuż obok potężną rzekę i obserwować toczące się na niej życie. Szczególnie fascynujący jest widok pływających hiacyntów. Gdy do rozłożystej delty Orinoko wdziera się przypływ, płyną one pchane przeciwnym prądem w głąb lądu. Kilka godzin później, podczas odpływu, hiacynty wracają w kierunku oceanu.

Orinoko przepływa ponad 2100 km zanim w końcu, zasilana aż 530 dopływami, wpada do Atlantyku. Tu spotyka niezmiernie silny prąd zatokowy, który przez wieki, wpychając jej wody z powrotem w stronę lądu, sprawił, że utworzyły się w tym miejscu miliony wysepek. Obliczono, że co roku z osadów niesionych przez Orinoko powstają 44 km2 nowego lądu. W tych ogromnych rozlewiskach, poprzetykanych kanałami, starorzeczami i licznymi wąskimi odnogami wielkiej rzeki, żyją Indianie Warao. Ci doskonali konstruktorzy miejscowego typu kanoe (canoa), zwani „ludem łodzi”, znają te tereny jak nikt inny i potrafili znakomicie przystosować się do życia w tak trudnych warunkach. Podczas naszej wyprawy, nie zważając na tnące wściekle komary, pokażą nam, jak odnaleźć lianę, z której można napić się wody, czy jak wyciąć niezmiernie smaczne i pożywne palmito (tzw. serce palmy). Warto też zajrzeć do jednego z domów na palach (palafitos), w których żyją indiańskie rodziny. Kobiety sprzedają tu rękodzieło własnej produkcji: proste rzeźby z niezwykle lekkiego drewna balsy (ogorzałki wełnistej), plecione koszyki, bransoletki czy torby z włókien palmy moriche. To też doskonała okazja, żeby choć przez chwilę przyjrzeć się, jak żyją mieszkańcy delty Orinoko.

 

Z wędką wśród piranii

Ukoronowanie mojej wyprawy do Wenezueli stanowi łowienie piranii. Nasza łódź zatrzymuje się na płyciźnie przy brzegu. Nabijamy mięsną przynętę na haczyk, ale nic się nie dzieje… W pamięci mam sceny z filmów, w których te drapieżne ryby pojawiają się natychmiast, gdy wyczują kawałek mięsa. Okazuje się jednak, że trzeba je zanęcić w inny sposób. Zwabiają je hałasy imitujące szamotanie się ofiary w rzece. Bez opamiętania chłoszczemy wędziskami powierzchnię wody, póki nie zauważamy odgryzionej przynęty. Jednak złowić piranie wcale nie jest łatwo – tylko jedna sztuka łapie się na haczyk przewodnika. Wyłowiona z wody wygląda niepozornie. Mniejszą niż dłoń rybkę pokrywa szara, błyszcząca łuska. Jednak w otwartych szczękach straszą ostre jak igiełki zęby. Przychodzi mi na myśl książka polskiego pisarza i podróżnika Arkadego Fiedlera Orinoko, którą zabrałam na wyprawę.

Teraz jestem już przekonana, że w Wenezueli można przeżyć przygodę jak z powieści w otoczeniu oszałamiającej swym pięknem natury. Po emocjonujących przygodach na kontynencie warto usiąść nad basenem na uroczej wyspie Margarita, aby pijąc orzeźwiającego karaibskiego drinka, wspominać przeprawę przez leśne ostępy lub rejs łodzią w górę rzeki ku najwyższemu wodospadowi świata.