Wyśmienity obserwator życia społecznego, Wojciech Staszewski, powraca z nową powieścią – osadzoną w powojennej Warszawie, której mieszkańcy muszą mierzyć się z traumą pożogi i koniecznością budowania nowej rzeczywistości w nowym systemie. Strat, których zaznali – nic już nie wróci. Z pamięci trudno wymazać rodziców, przyjaciół, sąsiadów i znajomych. A co dopiero wychowanie inteligenckie, wielkie idee i płonne nadzieje, jakie dało Powstanie. 

Powieść „Gra w powieszonego” przypomina swoją strukturą popularne w Polsce seriale, opisujące losy rodzin i przyjaciół, w których życia w mniej lub bardziej oczywisty sposób ingeruje historia. Nie ta gabinetowa, odległa, oficjalna – ta, która każe wystawać w kolejkach albo żyć w nieświadomym upokorzeniu, z widmem porażki Powstania Warszawskiego, inteligenckich wyrzutów sumienia, poczucia straconej szansy.

Czesiek i Tadek przyjaźnią się od dziecka. Wychowani w etosie Szarych Szeregów po wojnie muszą żyć ze stygmatem przedstawicieli „spietranego pokolenia”. W komunie jako inteligenci mierzą się z pogardą i opresją systemu. Tadeusz żyje na kocią łapę z Irką, ale rozmawiają rzadko. „Bo co nie przedyskutowane, tego nie ma, więc nie będziemy dyskutować.”

Czesiek podkochuje się Janeczce, która jako nastolatka straciła oboje rodziców i musiała zająć się wychowaniem dwuletniego brata Jerzyka. Janka z przeszłością, a Czesiek po przejściach. „Taka piosenka teraz jest modna w Warszawie, stolica ją śpiewa i nie wie, że śpiewa właśnie o nas. Tyle że my oboje bardzo chcemy wyjść z tej piosenki – ku przyszłości.” Nie wszyscy są w stanie pokonać w sobie traumę wojenną. Niektórzy umierają przez wojnę dwadzieścia lat po wojnie. Albo w ogóle nie żyją.

Życie Tadeusza, Czesława, Janeczki i Irki toczy się w cieniu pochodów pierwszomajowych, przyjacielskich spotkań, wypraw na Kercelak albo nielicznych prywatek, chociaż i te niebezpieczne, bo wódka w głowie wizje dziejowe otwiera. Codzienność warszawiaków oglądamy oczami bohaterów, towarzyszymy im w szarej codzienności, w której luksusem jest herbata Yunan ze szklanki z koszyczkiem, wyjście do kina na film z Audrey Hepburn czy spacery po Ogrodzie Saskim. Cały naród buduje swoją stolicę, a losy Polaków poznajemy z perspektywy Placu Komuny Paryskiej, okolic Pałacu Kultury, ulubionych ulic bitników czy gwarnej Marszałkowskiej. Staszewski z uwagą wyśmienitego reportera rejestruje codzienne, siermiężne życie, zawiłe koleje losu i doskonale oddaje szczegóły z życia dźwigającej się z gruzów Warszawy, choć widmo śmierci wciąż tężeje nad terenem woli i Nalewek.

Nie wszystkim powodzi się źle: na partyjnym wikcie rosną brzuchy, za to słabną kręgosłupy. O dzieci szczęśliwców Polska zadbała – mieszkanie dała im na Kole, wykształcenie, pracę za biurkiem, o dystrybucję dóbr dba, żeby było sprawiedliwie, są może trudności zaopatrzeniowe, ale nie ma już tak, że jedni mają wszystko, a inni tylko głodne oczy i zapałkę muszą dzielić na czworo. Jednak żale się w PRL-u przedawniają po 10 latach, a co dopiero po piętnastu.

Przyjaciele z Żoliborza próbują rozpaczliwie wyjść z wojny ku życiu. Przy dźwiękach Radia Luksemburg, w oparach prozy Hłaski, przy lekturze porad z „Przyjaciółki” i poza echem przemówień przedstawicieli partii. Robią wszystko, żeby ból przyjąć, przejąć i ponieść go przez życie. „Jakby na świecie zasiać pokój, a nie wojnę, to ludzie byliby naprawdę szczęśliwi”.

Przejmująca powieść o potędze ludzkich relacji, heroizmie miasta i bezlitosnej historii, przed którą nie sposób uciec.

Wojciech Staszewski – urodził się w 1967 roku. Pół życia przepracował jako dziennikarz i reporter (“Gazeta Wyborcza”, “Newsweek”), zdobył trzy nagrody branżowe Grand Press. Wydał książkę Ojciec.prl, która udaje prozę, a jest reportażem z własnego życia, więc Ewangelia według św. Józka to w zasadzie jego powtórny debiut. Ożenił się z góralką, czarnooką Kingą, kocha Rabkę, w której umieścił akcję swojej powieści. Biega maratony (rekord: 2:49) i trenuje biegaczy (zdobył uprawnienia), ma na swoim koncie epizod w zespole bluesowym (pianino) i solową niszową płytę Kefir i tanie jabłka, ostatnio ukończył kurs masażu I u II stopnia. Nie zauważył, że renesans się skończył.

 

– Zawsze można powiedzieć, że człowiek nie jest za coś odpowiedzialny. Że to inni. Ale kto to są ci inni? Bronek, nasz drużynowy z Szarych Szeregów? Jego wina. Jego przełożeni? Dobrze, ich wina. Generałowie? Tak. A Tadeusz, a ja? To też nasza wina, nasza wina, nasza bardzo wielka wina – wpadam w religijne uniesienie. – To jest trochę, jak grzech pierworodny. Nie popełniłaś go, ale się z nim rodzisz. Myśmy wtedy stchórzyli całym pokoleniem. Wszystkie drużyny, wszystkie oddziały, które stały pod bronią i nie ruszyły, kiedy był czas, popełniły grzech pierworodny powojennej Polski. I dlatego ona jest taka, jaka jest. Tamten małorolny z politechniki miał rację.

– Ciekawe co z nim teraz? – pyta Janka.

– Z Tadkiem? – odpowiadam pytaniem zdziwiony

A potem Janka podnosi głowę do góry, patrzy na budowlę, jakiej stara Warszawa nie miała. Pałac Kultury oblewa nas blaskiem. Blaskiem Związku Radzieckiego, czerwonym, jak burdelowe latarnie, w których świetle dajemy dupy komunistom? Czy blaskiem nowoczesności, perwersyjnie postawionej w środku miasta, na terenie zniszczonego w powstaniu getta.

Ale ciotka trochę poważnieje i bierze się do tłumaczenia. – Idzie o to, żeby on cię pragnął, chciał, zabiegał, usiłował, w końcu żeby się ożenił, dbał o ciebie. I ci zapewnił, tę, stabilizację. Stabilizacja jest dla współczesnej kobiety bardzo ważna, w „Przyjaciółce” pisało. I wtedy może czerpać satysfakcję.

– Ciociu – Janka poważnieje i zniża głos. – Ja z tym Romanem teges. Ale to mi w ogóle przyjemności nie sprawiało.

– Mnie też nie sprawia – ciotka też zniża głos. – Ja ci tylko mówię, co pisało w „Przyjaciółce” o nowej kobiecie w socjalistycznej ojczyźnie. I mnie to już nigdy nie będzie sprawiało przyjemności, ja stara jestem, a Marian mój jeszcze starszy, on już nie za bardzo może, no i to nawet nie wypada.

– Co nie wypada?

– Teges nie wypada – ciotka pokazuje gest wkładania palca wskazującego prawej ręki w kółeczko zrobione z palca wskazującego i kciuka prawej ręki. Obie znów parskają śmiechem, łączącym, oczyszczającym. Kabaret normalnie! Po chwili ciotka poważnieje:

– Z obcą to bym tak w ogóle nie mówiła nawet, bo to wstyd, tylko z tobą, Janeczko, mogę. Ale ty jesteś właśnie przyszłością socjalistycznej Polski.

– A jak ja nie chcę? – stawia się nagle Janka po pijacku.

– Nie możesz nie chcieć, bo innej Polski nie ma. A chyba nie chcesz nie mieć przyszłości?

Amerykańskie filmy nawet gdyby były czarno-białe, to i tak w porównaniu z naszą, polską rzeczywistością byłyby kolorowe. Wszystko co amerykańskie się błyszczy. Dżinsy, krążowniki szos, nawet bąbelki z coca-coli puszczają małe, wielobarwne błyski. A u nas nawet maki czerwone są smutne, bo rosną na Monte Casino i z polskiej krwi.

Czarny napis na białym tle przy neonie kina Wisła zapowiada: „Śniadanie u Tiffany’ego”. Czytałem w prasie zapowiedź i dużo myślę teraz o tym śniadaniu. Śniadanie to jest w domu, kanapki, które przygotuje mamusia, z kiełbasą, jak wystoi w kolejce albo z serem, bo po nabiał kolejki mniejsze. Z pomidorkiem, z sałatą, a na koniec z dżemikiem. Jest jeszcze drugie śniadanie, kanapka, którą się odwija z papieru na przerwie śniadaniowej na budowie. Robotnicy popijają taką kanapkę piwem prosto z butelki, my, w biurowcu, herbatą albo kawą Inką. A są jeszcze legendarne śniadania z przeszłości, ojciec przed wojną w drodze do pracy wchodził do kawiarni na jajko po wiedeńsku. Dziś kawiarnia to miejsce popołudniowych spotkań, jajek po wiedeńsku się nie jada, tylko na twardo, na miękko, a najszybciej jajecznicę, a Wiedeń wylądował w Ameryce, za granicą, na innej planecie.

Bo to Polska właśnie. Bo tu bohaterem nie jest ten, co ocali miasto przed zagładą. Tylko ten, co pięknie polegnie pod jego gruzami.

Stoimy chwilę w jakiejś zadumie. Spietrane pokolenie czy bohaterowie. Nikt w to nie uwierzy, nikt nie uwierzy maszynie, bo tu każdy wierzy sercu rozedrganemu, z młodej piersi się wyrywającemu jak granat bez zawleczki. Nie możemy tego nawet powiedzieć głośno, prasa nie zacznie takiej dyskusji, a jak ktoś by spróbował, to by go zaraz ocenzurowali. Musimy żyć z tą łatką spietranych. Do końca.