Paweł Kunz 

www.panpodroznik.com

« Egzotyka i przygoda? Pełną gębą! Tuk-tuki, zwierzęta i wielobarwne ciężarówki na Szosie Karakorumskiej (ang. Karakoram Highway). Zabytki z Listy Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO, przelot samolotem ATR-72 nad ośmiotysięcznikiem, punkt łączenia trzech najwyższych pasm górskich świata… »

Poza tym piasek nad Morzem Arabskim i śniegi Nanga Parbat (8126 m n.p.m.). Kurz i hałas, genialna kuchnia, tajemnicza dolina Hunza – wszystko to czeka na nas w jednym kraju.

A w bonusie otrzymujemy jeszcze starożytne twierdze, szlachetne klejnoty i drugą najniebezpieczniejszą drogę świata. Gotowi na podróż bez trzymanki? Pakistan Zindabad!, czyli „niech żyje Pakistan!”. 

KARACZI – POTĘGA NIEJEDNOZNACZNOŚCI

Boss, internet no, road no. Godzinę później zabrakło też elektryczności. Karaczi (ang. Karachi) to miasto kontrastów. Moloch, w którego obszarze metropolitalnym mieszka ponad 20 mln Pakistańczyków. Według Organizacji Narodów Zjednoczonych (ONZ) to 12. co do wielkości (city proper) miasto świata. I jednocześnie jedno z najtańszych do życia.

Taksówkarz, którego złapałem na lotnisku po dłuższych negocjacjach (Dwa tysiące rupii, mister, to jest „fixed price”, nie mogę pojechać za mniej, bo koledzy mnie zabiją), trzykrotnie gubił drogę, kręcąc się po nadmorskiej dzielnicy DHA (Defence Housing Authority) w Karaczi. Jego komórka nie miała połączenia z internetem, moja – nie ma pakistańskiej karty. Rzęsisty i nagły deszcz nie pomaga w orientacji.

Na miejscu zdziwienie: Nie mamy pana rezerwacji, nie możemy wpuścić do pokoju. Cóż, to uroki samodzielnego planowania trasy i całego wyjazdu, zamiast wygody, którą daje biuro podróży. Spędziłem więc godzinę na krześle, czekając na znalezienie mojej rezerwacji oraz na dotarcie szefa, który zna język angielski. W międzyczasie padła elektryczność, więc umilałem sobie czas przy świetle latarki z telefonu komórkowego.

Prąd – i internet – wrócił po godzinie, razem z właścicielem hotelu. W rewanżu za niedogodności mam mieć dostarczone jedzenie. I faktycznie, dowieziono je: kurier zapukał do mojego pokoju o… 3.00. Tutaj większość życia toczy się w nocy. Witajcie w Pakistanie.

* * *

Miasto oddycha w rytm tuk-tuków, krykieta, kurzu i krzyku sprzedawców. I trochę się dusi, więc jego płucami są plaże. Niektóre z nich, takie jak French Beach czy Karachi Beach, kuszą ciepłą wodą i przestrzenią. Byłem i tu, i tu – a teraz siedzę na Clifton Beach (znanej także jako Sea View), moczę nogi w Morzu Arabskim, obserwuję wielbłądy i konie, które spacerują po plaży ze swoimi właścicielami. I adaptuję się do blisko 40-stopniowego upału.

Przed plażowaniem zajrzałem do Quaid-e-Azam Park, który pełni rolę odpowiednika paryskiej wieży Eiffla – nie można pominąć tego miejsca podczas zwiedzania Karaczi. To ikoniczny park i mauzoleum, poświęcone postaci założyciela Pakistanu, którym był Muhammad Ali Jinnah (1876–1948). Ten pakistański polityk, z zawodu adwokat, znany jest również jako Wielki Prowadzący (Kuaid-e-Azam) lub Ojciec Narodu (Baba-e-Kaum). Wita mnie obezwładniający upał, nabożna cisza wokół mauzoleum, setki miejscowych, zaczepiających z prośbą o zdjęcie, wołających Poland! Lewandowski!, używających uniwersalnego języka świata – uśmiechu.

Kupuję bilet wstępu do mauzoleum i śmieję się sam do siebie: zapłaciłem 10 rupii, czyli… 0,16 zł, 16 groszy za bilet. Wspominałem już, że zwiedzanie Pakistanu jest bardzo przyjazne dla polskiej kieszeni…?

* * * 

Dotarłem do meczetu Masjid-e-Tooba (lub Meczet Tooba, znany też jako Gol Masjid). To obiekt, którego nisko zawieszona kopuła jest największą tego typu konstrukcją na świecie. W środku znajduje się zaledwie kilkanaście osób i czeka na mnie przyjemny chłód. Cisza dzwoni w uszach, a to właśnie tutaj panują wyjątkowe warunki akustyczne. Mówię więc sam do siebie na głos, a zawieszone w powietrzu słowa kapią spod kopuły niczym krople potu. Wrażenia podobne do irańskiego „magicznego punktu” w Isfahanie (w Meczecie Imama, Meczecie Królewskim).

Wychodzę z tego miejsca kultu muzułmańskiego i… wsiąkam w lokalne szaleństwo, zwane krykietem. W Pakistanie to wręcz religia. W krykieta grają wszędzie: na plaży, na parkingach, na ulicy, w parkach na rachitycznej zieleni. Nie wie nic o fanatyzmie kibicowskim ktoś, kto nie rozumie, czym dla miejscowych jest mecz krykietowy Pakistan kontra Indie.

Próbuję chwilę grać z chłopakami nieopodal Frere Hall, czekając na możliwość obejścia budynku i zrobienia kilku zdjęć. Jestem maskotką drużyny, nie rozumiem zasad. Ale nie przeszkadza mi to, bawię się dobrze, mimo iż ocieram co chwila pot z czoła. Gracze szczerzą zęby w szczerych uśmiechach, częstują mnie wodą z wiaderka. Grzecznie odmawiam i sięgam do swojego termosu. Szkoda byłoby kończyć zwiedzanie Karaczi z zatruciem pokarmowym lub z rozwolnieniem.

Najlepsza pakistańska uliczna kuchnia? Mister, musisz jechać na Burns Road! Tak mówi Mohammad, taksówkarz z Arabii Saudyjskiej. Jadę więc na tę ulicę. Na miejscu znajduje się mnóstwo garkuchni i lokali, dookoła panuje tumult i zamieszanie, nieopodal stoją klatki z wychudzonymi kurami, a na nich dochodzi do błyskawicznej zmiany żywego drobiu w gotowy martwy produkt przy użyciu ostrego noża. W tutejszych lokalach króluje biryani (ryż z kawałkami mięsa, całość przyprawiona mieszanką garam masala) i coś, na co miałem ochotę, czyli nihari: rodzaj pikantnego gulaszu z płaskim chlebkiem naan.

Wcinam, aż mi się uszy trzęsą, tłuszcz ścieka po brodzie. Za całość płacę równowartość kilku złotych. Woda gratis, ciekawskie spojrzenia lokalsów (byłem jedynym białym) – również. Dobrze ubrani miejscowi podchodzą, aby porozmawiać nienagannym angielskim. Ale są też żebracy, dzięki którym mój zasób słownictwa w języku urdu powiększa się o nahin („nie”) oraz maaf kii dschiye ga („przykro mi bardzo”).

Karaczi to niejednoznaczne miasto, nie zostawia marginesu na uczucie obojętności. Nadmorskie luksusowe wille w dzielnicy DHA przypominają ekskluzywne enklawy w Beverly Hills. Piękno sąsiaduje z brzydotą, kolonialne budynki – z ruinami. Okolice torów kolejowych wyglądają jak skrzyżowanie obrazków z powojennej Warszawy zmiksowane z planem filmu postapokaliptycznego.

Mijam wiązki kabli elektrycznych, smętnie zwisających i splecionych niczym węże morskie. Widzę mięso na ulicznych straganach, oblepione setkami much. Wącham niesamowite przyprawy, których zapach przyjemnie drażni nozdrza. Całość doprawia kakofonia klaksonów ruchliwej ulicy, gdzie przepisy ruchu drogowego są jak yeti: ktoś kiedyś podobno je widział. Nikt nie stoi, każdy gdzieś idzie, obraca się, wiruje. Pokochasz to albo znienawidzisz.

STOPEM PO PAKISTANIE, CZYLI HISTORIA DAWNA I WSPÓŁCZESNA

Na liście moich podróżniczych pragnień przejazd prawdziwą pakistańską ciężarówką – fantazyjnie pomalowaną w każdy możliwy wzór i kolor – stał dość wysoko. A ponieważ warto biec przez świat w poszukiwaniu realizacji swoich marzeń, stoję na poboczu drogi prowadzącej z miasta Thatta do Karaczi i próbuję złapać stopa. Pod powiekami mam powidoki z przedpołudniowego zwiedzania jednego z pakistańskich miejsc wpisanych na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO: zespołu zabytkowego Thatta z nekropolią Makli.

Ta ostatnia należy do największych miejsc pochówku na świecie. Kryje w sobie kilkaset tysięcy grobowców (szacuje się, że od ok. 500 tys. aż do 1 mln). Mimo obezwładniającego upału krążę po sporym terenie. Podziwiam tu niesamowite mauzolea, setki misternie rzeźbionych cenotafów (symbolicznych grobowców niezawierających szczątków zmarłego) oraz budowle liczące sobie kilkaset lat. Namolny przewodnik naciska na zrobienie obowiązkowego zdjęcia pod mauzoleum Isy Khana Tarkhana I, panującego od 1554 do 1565 r., postanawiam więc kontynuować zwiedzanie na własną rękę. Docieram do budowli poświęconej sułtanowi Jámowi Nizámuddínowi II (1439–1509), odpoczywam w cieniu wykuszy i ejwanu (przesklepionego pomieszczenia otwartego od strony dziedzińca) grobowca Mirzy Muhammada Baqiego Tarkhana.

* * *

Dwie godziny po zakończeniu zwiedzania nekropolii Makli – i 15 min po tym, jak na drodze zacząłem wystawiać kciuk na pakistańskie ciężarówki – zatrzymuje się jedna z nich. Kierowca i jego dwóch towarzyszy nie znają praktycznie ani jednego słowa po angielsku, ale nikomu z nas to nie przeszkadza. Wdrapuję się do kabiny i moszczę się na poduszkach. Ciężarówka jest dokładnie taka, jak sobie wyobrażałem: mieszanka archaicznych rozwiązań technologicznych, kiczowatej feerii barw, zdobień i dziesiątek frędzli. A do tego brak klimatyzacji oraz wspomagania układu kierowniczego.

O tym pierwszym przekonuję się od razu, ocierając co chwilę pot z czoła. O tym drugim – pół godziny później, kiedy chłopaki pokazują na kierownicę i zachęcają do tego, abym spróbował prowadzić ten pojazd. Szybki postój, zamiana ról i… ahoj, przygodo na pakistańskiej szosie! Cóż, to było bardzo stresujące 25 km. A ramię od szarpania się z kierownicą bolało mnie jeszcze przez kilka godzin.

* * *

Dzień później jestem już w Gadani. To trzeci największy cmentarz statków na świecie, po Alang Ship Breaking Yard w Indiach i Chittagong Ship Breaking Yard w Bangladeszu. Gadani Ship Breaking Yard stanowi szalone miejsce, wymykające się racjonalnemu osądowi: 10 km rajskiej plaży i… 132 stanowiska do złomowania tych władców mórz i oceanów. Zatrudnienie? Jeszcze niedawno ponad 30 tys. ludzi. Aktualnie? Jeden z robotników cedzi łamaną angielszczyzną: Umieramy tutaj, razem ze statkami.

W stoczni złomowej w Gadani panuje bezruch, bezwład. Przy niektórych jednostkach czuję się niczym drobinka piasku na plaży. Zatrzymuję się przy kolosie, z którego został tylko monstrualny kadłub. Łapię za zardzewiały łańcuch i zastanawiam się, czy pasażerowie luksusowych statków wycieczkowych wiedzą, gdzie ostatecznie trafi ich piękna jednostka pływająca.

Splot okoliczności doprowadził mnie do miasta Abbottabad. Stoję dokładnie w miejscu, gdzie zlikwidowano najbardziej poszukiwanego terrorystę świata. Nocą 2 maja 2011 r. oczy całego świata skierowane były na dość niepozornie wyglądający dom. Ciało Osamy bin Ladena (1957–2011) pakowane jest właśnie do amerykańskiego helikoptera, żony terrorysty zawodzą żałobnie, dzieci krzyczą, pierwsi gapie zaczynają podchodzić w środku nocy pod Waziristan Haveli, czyli budynek, w którym terrorysta się ukrywał i zarządzał organizacją Al-Kaida od stycznia 2006 r.

Władze Pakistanu podjęły decyzję o zburzeniu kryjówki Osamy w lutym 2012 r. W ten sposób chciały pozbawić mudżahedinów, terrorystów i fanatyków nienawidzących USA możliwości pielgrzymek w to miejsce i traktowania całości jako mauzoleum lub „świętego punktu”. Co pozostało? Rozglądam się dookoła: widzę fundamenty domu, murek, sterty śmieci. Dzieciaki pasą tutaj kozy, wokół powstały nowe domostwa, pozarastały ziemię skażoną terroryzmem nową tkanką budowlaną. Natura nie znosi próżni.

NANGA PARBAT, CZYLI W KRAINIE WYSOKOGÓRSKICH WRÓŻEK

Miejscowi mawiają, że nocą ze szczytu Nanga Parbat schodzą wróżki. Nawiedzają bazę i łąki Fairy Meadows celem obdarzenia zdrowiem tych, którzy są pod Nagą Górą. Lokalna ludność dodaje też, że w rozmowie z wróżkami pomaga najlepszy pakistański haszysz. Lub po prostu uważność na otoczenie…

Noc. Pełnia. Szczyt Nanga Parbat, widziany z Fairy Meadows, oświetlony jest blaskiem księżyca. Lód błyszczy się niczym lustro, a całość ściany Rakhiot i refleksy światła wyglądają tak, jakby tuż pod wierzchołkiem odbywała się impreza wspomnianych wcześniej wróżek. Dogasające ognisko, ciepły płomień, półcienie. Ciepło przyda się za moment, gdy temperatura spadnie w okolice 0°C – jeszcze kilka godzin temu, podczas podejścia z Raikot Bridge, słońce operowało bezlitośnie, a termometr wskazywał ponad 30°C w cieniu.

* * *

Dotarcie do bazy pod Nanga Parbat z poziomu pakistańskiej Karakoram Highway stanowi przygodę w czystej postaci. Zaczyna się ona w momencie, gdy wsiadam do zdezelowanego jeepa i spoglądam na otaczające mnie szczyty, z obietnicą ośmiotysięcznika w tle. Znacie to uczucie, gdy żołądek podjeżdża wam pod krtań? Tak właśnie wygląda jazda jeepem w Himalajach, która wydatnie skraca pierwszy odcinek trasy.

Miejmy to z głowy: w 2013 r. Światowa Organizacja Zdrowia (World Health Organization – WHO) uznało ten odcinek drogi (Raikot Bridge – Tato Village) za drugą najniebezpieczniejszą drogę świata. A ja właśnie podskakuję niczym piłka, na czterech kołach, i próbuję złapać oddech. Przejażdżka to złe określenie: to rollercoaster, w którym z jednej strony mam kilkusetmetrowe przepaście, a z drugiej – kierowcę, który na wąziutkiej ścieżynce ma jakieś 60 cm zapasu z obu stron. Wychodzi po 30 cm. Przyklejamy się więc do skał i jedziemy w górę, kiwając się w rytmie pendżabskiej muzyki. Czysta adrenalina.

Wysiadając z jeepa, cieszyłem się jak dziecko. Czułem stabilny grunt pod nogami i uśmiechałem się na myśl o trzygodzinnym trekkingu, nakręcony widokiem Nanga Parbat wprost przede mną, na horyzoncie.

* * *

Fairy Meadows, słynna „łąka z wróżkami” i małym jeziorem, w którym ośmiotysięcznik przegląda się niczym w lustrze. Zachłannie chłonę ten widok, karmię się nim niczym świeżym mango. Nanga Parbat z tej perspektywy wygląda jak koleżanka, która stoi nieopodal, na wyciągnięcie ręki. Ale do tej kumpeli, mimo iż jestem na wysokości blisko 4 tys. m n.p.m., wciąż pozostaje kolejne 4 tys. m w górę. Całość tworzy ogromny masyw, dziewiąty co do wysokości szczyt świata. W Pakistanie wyższa jest tylko K2, wznosząca się na wysokość 8611 m n.p.m.

Nanga nie przebacza. I chodzi nie tylko o budzącą respekt wysokość 8126 m n.p.m. To tutaj zginął podczas zejścia Günther Messner (1946–1970), tuż po tym jak wraz z bratem, Reinholdem, pokonał nieprzebytą wcześniej ścianę Rupal, uchodzącą za najwyższe skalne urwisko naszego globu. To tutaj sześć lat temu odbyła się dramatyczna akcja ratunkowa, zakończona połowicznym sukcesem: Élisabeth Revol przeżyła, Tomasz Mackiewicz (1975–2018) został na Nandze na zawsze.

Walkę z czasem i naturą śledził cały świat. Denis Urubko, Adam Bielecki, Piotr Tomala i Jarosław Botor zostali za tę akcję ratunkową uhonorowani Legią Honorową (najwyższym odznaczeniem nadawanym przez państwo francuskie). Nagą Górę nie bez przyczyny nazywa się też Zabójczą Górą. Do 2018 r. odnotowano więcej niż 200 wypraw, a podczas zdobywania szczytu zginęło ponad 60 wspinaczy. Są to proporcje dość przerażające.

Na szczycie stanęły do tej pory 22 osoby z Polski, w tym 5 kobiet (Anna Czerwińska, Krystyna Palmowska, Wanda Rutkiewicz, Kinga Baranowska oraz Dorota Rasińska-Samoćko). Ale to historia, a na mnie czeka teraźniejszość: wygrzebuję się ze śpiwora, rozpinam wejście do namiotu, mrużę oczy od gwałtownego światła… i wita mnie widok, który zostanie na długo pod moimi powiekami. Jej Wysokość Nanga Parbat, dzień dobry!

Opady śniegu są za duże, nie można dojść do basecampu. Dwa dni temu francuska para poślizgnęła się i zjechała kawałek w dół. Spróbujemy iść do Beyal Camp, potem wyżej, przez pola śniegu do Eagle Nest Viewpoint. A później zobaczymy. Na pozór brzmi niewiarygodnie: jest ciepło, słońce grzeje mi prosto w twarz. Mam na sobie koszulkę z krótkim rękawem, trawa na Fairy Meadows jest niesamowicie zielona. Ale nauczony doświadczeniem, słucham uważnie tego, co mówi mój przewodnik, Islam Nabi Raikoti – i nie mam zamiaru z nim dyskutować.

Islam urodził się właśnie tutaj, na Fairy Meadows. Można powiedzieć, że jest synem tej góry – i Nanga Parbat płynie w jego krwiobiegu. Na bajkowej łące posiada coś na kształt schroniska-hotelu, dającego namiastkę „europejskiego” standardu. I zna każdy kamyk w okolicy. Idziemy więc w górę, krok za krokiem.

Po lewej stronie wystawia do mnie język czoło lodowca, który ma swój początek na flance Rakhiot. Szarobury kolor, błękitne przebłyski oczek z lodem, całość zmiksowana niczym warzywne smoothie. Skala zmian klimatycznych jest ogromna, lodowiec cofa się w szybkim tempie – nasze dzieci, gdy kiedyś wybiorą się pod Nanga Parbat, będą widzieć już inny obraz. To smutna konstatacja.

* * *

Dotarliśmy do Eagle Nest. Islam spogląda w górę i kręci przecząco głową. Doskonale rozumiem, co to oznacza. Wyżej już nie pójdziemy. Siadam na murku i rozglądam się dookoła, napawam się pejzażem i słucham opowieści mojego przewodnika o trzech głównych ścianach: północno-wschodniej flance Rakhiot (słynna droga pierwszego wejścia, tutaj właśnie jestem), flance Rupal po stronie południowej – mierzącej, bagatela, 4,5 tys. m – oraz północno-zachodniej flance Diamir (3,5 tys. m).

Flanka Rupal jest obok Baraha Shikhar w masywie Annapurny najwyższą ścianą (urwiskiem o nachyleniu pow. 45 stopni) na świecie. Wokół mnie krążą kruki, od strony flanki Diamir nadchodzą chmury, które zwiastują rychły opad śniegu. Czas na powrót. Zabieram stąd kilka małych kamieni. Dołączą do innych drobiazgów z wyjazdów.

* * *

Kolejny wieczór i następne ognisko z Nangą w tle. Nawet w nocy jej kontur jest bardzo wyraźny, stanowi dominantę domykającą przestrzeń przede mną. Towarzystwo międzynarodowe: Pakistańczycy, Rosjanie, Polacy. Krążą opowieści, wzmacniane przez niektórych płynami, na które Allah niekoniecznie spogląda łaskawym okiem i traktuje je jako haram, czyli zakazane (przeciwieństwo halal).

Rozglądam się za wróżkami, o których wspominali miejscowi. Koniec przygody z Nagą Górą jest taki sam jak początek. Pętla się domyka.

SZTUĆCE, KLEJNOTY, ZWIEDZANIE

W przedmiotach zaklęta jest moc wspomnień. Warto kolekcjonować wspomnienia, warto niekiedy wspomóc pamięć o danym miejscu konkretnym przedmiotem. Takim jak drobiazgi z Karimabadu, niedużej stolicy doliny Hunza na północy Pakistanu, które właśnie trafiły na dno mojego plecaka, obok kosmetyczki oraz worka z bielizną. 

Ich historia zaczęła się w jednej z miejscowych restauracji. Ale wcześniej zwiedzałem Baltit Fort w Karimabadzie – starożytną fortecę z VIII w., wpisaną w 2004 r. na listę UNESCO World Heritage Tentative. Podziwiałem cudowne, magiczne okno z witrażami, gdzie czułem się niczym król tej doliny. Spoglądałem w dół, po mojej prawej stronie widziałem pomieszczenia i początek szlaku prowadzącego na lodowiec, który kiedyś służył jako spiżarnia do przechowywania różnych wiktuałów – forteca z nim sąsiadowała. Aktualnie lodowiec cofnął się o kilka kilometrów.

* * *

Zamówiłem herbatę, podano mi ją w zestawie z cukierniczką oraz kutą łyżeczką, piękną w swojej surowości i prostocie. Widać, że to ręczna robota, jestem nią zauroczony. Rozmawiam z kelnerem, pokazuję na łyżeczkę i pytam się, czy mogę ją kupić. Odbijam się od muru konsternacji i niezrozumienia. Ale to jest zastawa restauracji, porysowana, używana, mister. Nic nie szkodzi, dla mnie jest piękna!

Co było później? Szybka konsultacja z szefem sali oraz pakistańsko-polskie negocjacje zaowocowały uśmiechem kelnera, który przyniósł z zaplecza trzy łyżeczki i wskazał palcem na trzy równie piękne widelce, które w międzyczasie dotarły na stół – je również mogę zabrać. Odwdzięczam się papierkami (2 tys. rupii, ok. 32 zł), oglądam z zachwytem każdą sztukę: nie ma dwóch takich samych. Moi towarzysze śmieją się ze mnie. 

Już teraz wiem, że używając tych sztućców w Polsce, w domu, przed oczami będę mieć Pakistan.

* * *

Moje nazwisko nie jest zbyt polskie i typowe (Kunz), a plotka powtarzana na uroczystościach rodzinnych niesie, iż pewien amerykański mineralog, który zmarł w 1932 r., to daleka rodzina. Czy George Frederick Kunz faktycznie stanowi część mojej historii genealogicznej? Nigdy tego nie badałem, ale jeden szczegół jest dla mnie interesujący: G.F. Kunz odkrył w 1902 r. minerał, odmianę spodumenu, który został nazwany od jego nazwiska.

Kunzyt to piękny kamień jubilerski, który bywa lekko różowy, prawie przezroczysty, lub o fioletowym zabarwieniu, poszukiwany i wysoko ceniony przez jubilerów. Aczkolwiek jest również podatny na uszkodzenia mechaniczne. Gdzie można go znaleźć? Na Madagaskarze, Cejlonie, w Brazylii, USA (Kalifornii), Mozambiku, Kenii, Chinach, Rosji, Finlandii, Afganistanie oraz właśnie w północno-zachodnim Pakistanie.

I oto jestem w miejscu, w którym kunzyt się wydobywa, kunzytem się handluje, kunzyt można zdobyć! Zatem biegam jak szalony po stoiskach z minerałami na słynnym bazarze w stolicy doliny Hunza i pytam o minerał, pokazując jego zdjęcia w telefonie. Na przemian tracę nadzieję, to znów ją odzyskuję i ponownie tracę, wraz z każdym kolejnym odwiedzonym sklepem i kolejnymi rozłożonymi rękoma miejscowych handlarzy.

Szczęśliwe zakończenie? Nastąpiło! W niepozornym sklepiku, gdzie oprócz minerałów można było nabyć m.in. tekstylia, pan Mohammed sięga do puzderka i pokazuje mi kilka kunzytów, nie tylko w formie obrobionej i oszlifowanej, lecz także jako surowe kamienie. Pół godziny negocjacji później mniejsze pudełeczko z dwoma kunzytami wędruje do mojej kieszeni. Ściskam rękę Mohammeda, robię mu zdjęcie na tle szmaragdów, rubinów i turmalinów, ciesząc się jak małe dziecko. W końcu Kunz ma kunzyt!

KARAKORAM HIGHWAY I OKOLICE

Przełęcz Khunjerab Pass jest zamknięta. Najdalej dojedziesz do Sust (Sost), potem nic z tego. Opady śniegu sparaliżowały okolicę, żaden samochód z Pakistanu nie przejedzie do Chin – mówi mój kierowca. No i nici z wizyty na najwyżej położonym utwardzonym międzynarodowym przejściu granicznym na świecie, pozostaje rozkoszować się podróżą po słynnej Szosie Karakorumskiej (KKH), która wdziera się między góry, przepaście, stoki, rzeki.

Nie jestem mocno zawiedziony, ponieważ miałem już kiedyś okazję przekraczać to przejście w drugą stronę, doświadczając jednocześnie zmiany ruchu prawostronnego (Chiny) na lewostronny (Pakistan). Okej, nie wypłacałem pieniędzy z najwyżej położonego bankomatu na świecie, ale przeboleję ten fakt bez większych emocji. Zmiana planów? Burza mózgów, wsparta studiowaniem mapy, zaowocowała odwrotem w stronę dolin – Hunza oraz Hopper – i spacerem po lodowcu.

Przestrzeń dookoła jest oszałamiająca, wszechogarniająca cisza oraz chłód bijący od lodowca sprawia, że rozedrgane upałem zmysły doznają ukojenia. A 20 km od miejsca, w którym się znajduję, pyszni się szczyt Rakaposhi, wznoszący się na wysokość 7788 m n.p.m.

* * *

Podczas jazdy przez Karakoram Highway obserwuję twarze mieszkańców północy Pakistanu. Elegancko wystrojeni młodzieńcy na motorach marki Honda, wypachnieni, z wystylizowanymi fryzurami. Kobiety w przepięknych kolorowych szatach, przypominające motyle. Pasterze w zabrudzonych kurzem szmatach, nadszarpniętych zębem czasu i okolicznościami, poganiający swoje stada nie tylko na łąkach, lecz także w centrum miast. Prawie wszyscy noszą szalwar kamiz (salwar kamiz), czyli luźną koszulę, a raczej tunikę (kamiz) i workowate, zwężone na dole spodnie (szarawary – szalwar lub salwar). Wersja kobieca wzbogacona jest o dupattę, charakterystyczny długi szal, który zarzuca się na głowę, ramiona, szyję i piersi.

Dookoła mnie rozciągają się monumentalne i dzikie góry, pejzaże rodem z Władcy Pierścieni. Natura, przestrzeń i wszechobecne ciężarówki, atakujące wzrok feerią barw i wzorów. Zakurzone, nieliczne miasteczka, gdzie życie toczy się w niespiesznym tempie, pasterze nic sobie nie robią z cywilizacji, a podróż i jej przebieg reguluje wszechobecne inshallah, czyli „jeśli Bóg pozwoli” („jak Bóg da”, „jeśli taka jest wola Boga”).

* * *

Rozrywka po pakistańsku? Pasterze w górach i dzieci w wioskach położonych przy Karakoram Highway grają w chińczyka i inne gry planszowe, rzucając pozdzieraną kostką po naddartej planszy. Panuje napięcie niczym przy pokerowym stoliku, to jest więcej niż gra, to jest czas. W tle szamoczące się konie, nikt z grających nie reaguje, wzrok koncentruje się na brudnym kubku, z którego wypada wyrok w zakresie 1–6.

* * *

Dwa dni później płynę łódką po Attabad Lake, najpiękniejszym jeziorze w Pakistanie. Wiatr chce urwać mi głowę, ale pierwszeństwo mają widoki, które urywają ją od razu. Strome ściany gór i błękitna woda, cisza i spokój – po prostu sielanka. Całość kryje jednak dramatyczną historię. W styczniu 2010 r. potężne osuwisko – prawdopodobnie wywołane trzęsieniem ziemi – zsunęło się z góry i pogrzebało okoliczne wioski. Skały i gleba zablokowały koryto rzeki Hunza, powstał w ten sposób nowy twór: jezioro.

Straty? Katastrofa w Attabadzie całkowicie zatopiła cztery wioski: Ainabad, Sziszkat (Shishkat), Gulmit i Gulkin. Uszkodzeniu uległo również ponad 20 km Karakoram Highway, która była jedynym połączeniem z tym regionem Pakistanu. Tymczasem wiatr nie ustaje w wysiłkach pozbawienia mnie ciepła i molestuje mnie mieszanką rześkiego powietrza oraz grubych kropel deszczu. Czas wracać na brzeg.

* * *

Raj dla góroholika na zakończenie zabawy z Karakoram Highway: rozglądam się dookoła i chłonę widok jedyny w swoim rodzaju. Przede mną znajduje się łańcuch Karakorum, po mojej prawej stronie pysznią się Himalaje, a po mojej lewej – Hindukusz. To punkt połączenia trzech najwyższych na świecie pasm górskich, w pobliżu miasta Juglot (Jaglot), dawniej Sai. Tutaj także krzyżują się rzeki Gilgit i Indus. Magia, działająca na wyobraźnię. Ktoś chętny? Oto koordynaty do map Google: 35.745249874744275, 74.62031035437393.

A jako wisienka na torcie widok na Nanga Parbat z okna samolotu ATR-72 linii PIA (Pakistan International Airlines), który wyleciał z miasta Gilgit z dwugodzinnym opóźnieniem i komentarzem oficera na security: Masz szczęście, wczorajsze loty były odwołane. Przed oczami miga mi śnieżna czapa, ściana Rupal, chmury poniżej. Żegnaj, ślicznotko. Kołysz tam Tomka Mackiewicza, który ukochał ciebie tak mocno, że związał się z tobą wieczną liną.

PAKISTAŃSKI EPILOG

Pod powiekami mam kurz z Karakoram Highway, na skórze promienie słońca z Fairy Meadows pod Nanga Parbat, w nozdrzach zapach kolendry i pieczonego jaka, w uszach ciszę ośmiotysięczników i gwar ludnych miast, w nogach kilka tysięcy kilometrów, osiem lotów, sześć linii. A w głowie, tam głęboko – tych wszystkich ludzi, w znakomitej większości otwartych, szczerych i serdecznych, których napotkałem podczas podróży.

Z punktu widzenia polskiego turysty Pakistan jest bajecznie tani do podróżowania, zwiedzania, odkrywania. Wyżywienie, transport, noclegi, usługi – wasz portfel będzie posapywać z zadowolenia. To miłe uczucie: świadomość, że nie musicie sprawdzać cen, ponieważ praktycznie na wszystko was stać.

Śpieszcie się odkrywać Pakistan, póki jest na poły dziewiczy, nieodkryty dla masowej turystyki. Zanim zanurzy się w otchłani turystycznego piekiełka, gdzie pieniądz staje się królem-diabłem, a zysk w kotle miesza.